Otworzyłam w końcu oczy. Po chwili wzrok wyłowił tańczące na ścianie cienie. Prostokąt okna, siatka krat okiennych i poruszające się gałęzie. Usłyszałam, jak wiatr uderza nimi o dach. Na zewnątrz było bezchmurnie i księżyc z całą mocą wzmacniał kontrast.
– Cholera jasna. Nie przyzwyczaję się nigdy! – mruknęłam i natychmiast umilkłam, bo usłyszałam rytmiczne stukanie oddalających się kroków.
Zerwałam się z łóżka. Szybko podeszłam do okna. Nie zauważyłam nic niepokojącego. Rzeczywiście, była pełnia. Chmury poniżej księżyca przesuwały się szybko. Krzaki rosnące przy ogrodzeniu poruszyły się gwałtownie.
– Opanuj się, Magda, to wiatr albo jakieś zwierzę… – próbowałam się uspokoić, bo w głębi duszy niepokój trwał w najlepsze. Wróciłam do łóżka. Na stoliku obok po omacku znalazłam papierosy, zapalniczkę i słoik na pety. Zabrałam to wszystko na parapet. Zapaliłam. Podstępny nałóg wykorzystuje każdą sposobność, żeby wcisnąć mi między wargi papierosa.
– To o to chodziło? O tego kolejnego śmierdzącego peta? – zapytałam sama siebie. W tym momencie wiatr huknął o dach z większą gwałtownością.
– Nie ze mną te numery! – roześmiałam się i pomyślałam, że sama muszę wyglądać przerażająco, gdyby ktoś patrzył na mnie z drugiej strony. Odrapany dom w ponurym ogrodzie, stojący wśród drzew targanych wichurą, jakaś postać w środku nocy w białej koszuli patrzy zza krat, a na jej tle wędruje niezmordowanie mały ognik. To w górę, to w dół. Jak jest w górze, rozjarza się gwałtownie.
Roześmiałam się głośno, żeby dodać sobie animuszu. Poczułam gwałtowne zimno w kolanach. Zaciągnęłam się i wrzuciłam resztkę papierosa do słoika. Zakręciłam wieczko.
– Wystarczy nocnych koszmarów. Marsz do łóżka, moja droga.
Postawiłam na swoim
Jestem naprawdę głupia. Głupia i uparta. Leszek pukał się w czoło, kiedy oznajmiłam mu, że zamierzam się wyprowadzić na rubieże miasta do starego domu odziedziczonego po niedawno zmarłej babci.
– Madzia, jesteś idiotką, wiesz o tym?
– Nie wiem.
– Sprzedaj ruderę, ja sprzedam tę klitkę i razem kupimy coś sensownego.
– Zgłupiałeś chyba. Naprawdę myślisz, że podpisałabym cyrograf i zacisnęła pętlę na szyi?
– Dlaczego tak mówisz? Jaki cyrograf? Przecież nie jest nam źle, prawda? Fajnie nam ze sobą. Ty i ja. I kto wie, może jakieś maleńkie dzieci?
– Nie pochlebiaj sobie, świrze! Może nie jest nam ze sobą źle, ale jakoś szczególnie fajnie też nie jest. Pomieszkać razem, zabawić się, mieć przyjemny seks, czemu nie? Ale wybij sobie z głowy dalekosiężne plany. Za krótki jesteś, chłopczyku.
– Tylko nie za krótki! Możesz mnie wyzywać od przygłupów, debili, świrów, ale powstrzymaj się przed miotaniem takich obelg. Zrozumiano?
On wciąż myślał, że ja się przekomarzam. A we mnie narastała pewność, że w końcu muszę zrobić coś ze swoim życiem. I że nie będzie w nim miejsca dla Leszka.
Byłam nie do zatrzymania
Tak naprawdę to nie wiem, dlaczego nie chciałam kontynuować tego związku. Facet był zabawny i dobry. Może to nie o niego chodziło? Zostałam już „sformatowana”. Miałam niezłe wykształcenie i świetny start w branży reklamowej.
– Ruszyłaś, dziewczyno. Brawo! Pamiętaj tylko, że ten bieg nigdy się nie kończy. Nie ma miejsca na odpoczynek! Żadnego marudzenia, zbaczania z kursu czy wąchania kwiatków przy drodze. Masz zapieprzać, bo jeśli się zawahasz, to prześcigną cię charty, których ujadanie słyszysz za plecami.
– Och, bądź spokojny, Przemku. Dla mnie to zajączki wielkanocne, a nie charty – byłam pewna siebie, naiwna i strasznie głupia.
– No, Magdo, Leszek mnie uprzedzał, że jesteś ostra, ale nie sądziłem, że aż tak. Nie zawiedź mnie.
Przemek był starszym kuzynem Leszka i to właśnie mój facet wsadził mnie do tej roboty. Sam, cwaniak, jakoś się do niej nie palił i wciąż wiódł żywot beztroskiego chłoptysia.
Wydawało się, że złapałam bakcyla. Nowe zadania, nowe sukcesy, zagryzanie zębów i ten nieustający wyścig. Co jakiś czas marchewka jedzona w biegu, bo nie można tracić czasu. Zarabiałam przyzwoicie. Lepiej niż przyzwoicie. Dobra, zarabiałam nieprzyzwoicie dużo. To takie umowne. Liczby na koncie robiły wrażenie, ale obsługa tego rozpędzonego kombajnu kosztowała bardzo dużo. Doskonały sprzęt, żarcie na mieście w najlepszych knajpach, taksówka jako podstawowy środek lokomocji, ciuchy z najlepszych butików, lekarze, prochy…
Wiadomość o śmierci babci wytrąciła mnie z równowagi. Uświadomiłam sobie, że przez trzy lata mojego zawodowego szaleństwa nie znalazłam wolnej chwili, żeby ją odwiedzić. Ryczałam nad jej trumną i nagle uświadomiłam sobie, że tak naprawdę płaczę nad swoim życiem.
– Nie umiem tak dłużej. Zamieszkam w tej, jak ją nazywasz, ruderze, odejdę z firmy i będę sadziła róże. Wypadam, rozumiesz? Również z twojego życia. Leszek, pogódź się z tym. To koniec – oznajmiłam mu.
– Jak długo tam wytrzymasz? Miesiąc? Trzy? Pół roku? Magda, zachowujesz się jak dziecko.
– A ty jak się zachowujesz? Spójrz na siebie, cwaniaczku. Idź do Przemka i zapieprzaj, a nie pouczaj.
– Ja to co innego. Ja się do takiego życia nie nadaję, ale ty to całkiem inna sprawa. Jesteś w tym dobra.
– Spieprzaj, dziadu!
Przypominało mi się to wszystko i zaczynało mieszać z przedsennymi omamami. Obudziłam się koło dziesiątej. W ogrodzie zobaczyłam ślady dużych, męskich butów. Dwa głęboko odciśnięte, tuż pod oknem i słabe, w wilgotnej glebie, prowadzące w stronę krzaków i ogrodzenia. Poczułam strach. Ktoś naprawdę tu był. Ktoś zaglądał przez okno. Obudził mnie czyjś wzrok próbujący przebić ciemność, a nie senne majaki.
Dzielna psinka!
Za płotem, na chodniku znalazłam kilka grudek ziemi z mojego ogródka. Prowadziły w stronę szosy.
Jeszcze tego samego dnia pojechałam do schroniska dla zwierząt i wybrałam młodą, czarną jak smoła sukę. Miałam to w planach już od pewnego czasu, ale to, co się wydarzyło w nocy, przyśpieszyło moją decyzję.
Lucy, choć duża i czarna, nie była psem obronnym. Przy każdym głośniejszym odgłosie uciekała pod stół i kuliła się wystraszona.
– Moja droga, odwagi. Ja wiem, że to może potrwać, ale jakoś we dwie nauczymy się tego, dobrze?
Lucy polizała mnie po dłoni.
Wieczorem wzięłam grabie i przygotowałam ziemię w ogródku, tak by odciski butów były wyraźne. O ile jeszcze się pojawią. Długo nie mogłam zasnąć. Lucy spała pod moim łóżkiem, ale co chwilę podrywała się i obchodziła pokój, węsząc i skomląc.
– Pilnuj pańci, kochanie. Obu nas pilnuj – szeptałam do psa.
Otworzyłam oczy. Zaczęłam wsłuchiwać się w nocne odgłosy. Lucy pochrapywała cichutko. Cienie na ścianie były spokojne. Nie wiało tak jak wczoraj, gałązki ledwie się bujały. Lucy poruszyła się nieznacznie. Zamarłam.
W odbiciu okiennej ramy zaczął rosnąć owal głowy. Pod nim ramiona, ręka prawdopodobnie trzymająca kratę. Ktoś wspiął się i teraz przylgnął do szyby, żeby mnie obserwować. Chciał mnie zabić? Zgwałcić? Nie mogłam się poruszyć, byłam jak sparaliżowana, czułam jedynie walenie w piersiach i pulsowanie w skroniach. To moja wystraszona krew szalała w moim ciele.
– Wrrrrrrrrr! – czarny cień wyskoczył spod łóżka i jednym skokiem znalazł się przy oknie.
Rozdzierające szczekanie Lucy odblokowało moje mięśnie.
– O rany! – usłyszałam krzyk zza okna. Ktoś runął na ziemię, łamiąc krzaki. Głuchy odgłos upadającego ciała rozjuszył Lucy jeszcze bardziej.
Chwilę później byłam przy niej.
– Już. Kochanie, nie denerwuj się. Już po wszystkim. Wystraszyłaś go, uciekł. Już go nie ma. Dzielny piesek, moja kochana obrończyni!
Lucy warczała i co chwilę wyzwalała się z moich objęć, by oparta o parapet, po psiemu wyzywać intruza od najgorszych. Patrzyłam w dół, ale niczego szczególnego nie dojrzałam. Uciekł. Naprawdę uciekł!
– No już. Spokojnie. Połóż się tutaj.
– Maaaagdaaa… – naraz dobiegł mnie niewyraźny jęk.
– Cicho, nie warcz już! – starałam się uspokoić psa.
– Magda! – tym razem zawołał ktoś całkiem wyraźnie.
On ciągle tam był i wiedział, jak mam na imię! Cichutko wróciłam do okna. Muszę sprawdzić. Otworzyłam.
Ty gnoju parszywy! Chciałeś mnie nastraszyć?
– Magda, to ja! Jezu, co to było? Ten potwór… Pomóż mi, chyba złamałem nogę – usłyszałam znajomy głos.
– Leszek?
– Pewnie, że Leszek. A kto mógłby zakradać się do ciebie po nocy?
– Wczoraj też byłeś?
– Wczoraj i przedwczoraj, i trzy dni temu. Ale wtedy nie było tego potwora. Pomożesz mi?
– Ty gnoju parszywy! Chciałeś mnie nastraszyć? Chciałeś mnie zmusić, żebym zrezygnowała? – warknęłam.
– No co ty? Chciałem tylko pobyć koło ciebie… Bardzo tęsknię. Przyjdź tu i mi pomóż, bo nie mogę się podnieść. Tylko, błagam cię, zamknij gdzieś tego potwora.
– Jesteś walniętym świrem!
– Pewnie. Kto inny chciałby tu zamieszkać razem z tobą i… z tym potworem – usłyszałam w odpowiedzi.
– Naprawdę mógłbyś się tu sprowadzić? – zapytałam.
– Jasne. Ja już czuję się tu jak u siebie! W każdym razie w ogrodzie. Bardzo cię kocham, wiesz?
Czytaj także:
„Zdradziłam męża na weselu córki. Gdy on wirował na parkiecie, ja w toalecie drżałam w namiętnym uścisku jego brata”
„Mojego synka zabrała mi okrutna choroba. Każdego dnia chcę do niego dołączyć, ale muszę żyć dla jego rodzeństwa”
„Szwendałam się od jednego zawodu miłosnego do drugiego. Gdyby nie starsza pani, nie zauważyłabym, że szczęście mam pod nosem”