„Uciekłam do Anglii, by odciąć się od rodziny. Miałam spędzić święta po swojemu, ale w ostatniej chwili coś mnie tchnęło”

Kobieta wróciła do domu fot. Adobe Stock, Halfpoint
„Kiedy kilka dni później byłam na lotnisku, próbując dopchać się do samolotu lecącego do Warszawy, całkiem poważnie zastanawiałam się, czy nie wychodzę właśnie na prowincjonalną idiotkę. Żeby aż tak zmienić plany pod wpływem półminutowej rozmowy z nieznajomym? Po jakie licho fundowałam sobie tę szopkę?”.
/ 24.12.2022 12:30
Kobieta wróciła do domu fot. Adobe Stock, Halfpoint

Wkurzały mnie te wszystkie świąteczne dekoracje. I jeszcze głupawa pioseneczka „Jingle bells” puszczana na okrągło w każdym supermarkecie albo zawodzenie Binga Crosby’ego o tym, że święta powinny być białe. Białe? W Londynie? Tu w grudniu można spodziewać się co najwyżej zmrożonej mgły, która osiada na chodnikach, zamieniając się w błoto!

Do domu jednak też nie zamierzałam wracać. I to pomimo że gdzie jak gdzie, ale w moich rodzinnych Suwałkach akurat można się było spodziewać śniegu. Nie, dziękuję. Ani myślałam całować tych wszystkich ciotek i wujków, którzy zapytają od razu, czy kogoś mam w tej Anglii i kiedy wreszcie zajdę w ciążę. A kiedy zaprzeczę, spojrzą na siebie znacząco, jakby chcieli powiedzieć: „Widzicie? Taka niby obrotna, a nawet chłopa znaleźć jej się nie udało!”.

Nie tęskniłam też ani za Adamem, starszym bratem, demonem logistyki w jakiejś podrzędnej firmie przewozowej, który uważał, że robi świetlaną karierę, ani za rodzicami – parą nudziarzy, którym się w życiu nie powiodło, więc wszystkie swoje niespełnione nadzieje przenieśli na dzieci. Dlatego w zeszłym roku zdecydowałam się spędzić Wigilię i Boże Narodzenie w Londynie. Szef obiecał mi nawet parę funcików ekstra za to, że posiedzę w tym czasie za ladą.

Po co się zabijać, żeby zdobyć miejsce w samolocie, a potem w pociągu z Warszawy do Suwałk, tylko po to, żeby na miejscu się rozczarować, wynudzić, rozdrażnić i po kilku dniach z ulgą znów wyjechać do Anglii?! Gdyby żyła babcia Stefa, to byłoby co innego. Kochana staruszka! Od dziecka miałam w niej oparcie, była moją powierniczką i najlepszą doradczynią. Mama albo mnie krytykowała, albo bagatelizowała moje problemy.

Ojciec… ten to miał wszystko w nosie

Jeżeli już udało się komuś oderwać go od lektury Super Expressu lub od telewizora, to tylko Adamowi. Starszy brat, jako chłopak, mógł liczyć na szczątkowe zainteresowanie ojca. Córka – w żadnym razie. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko mogłam, jechałam zwierzać się do babuni. Mieszkała pod miastem, w maleńkiej wsi w stronę jeziora Hańcza. Od śmierci dziadka, którego nawet nie pamiętam, była samotna.

Samotna? Zawsze otaczały ją sąsiadki, żona sołtysa wpadała na kawę z dobrym mlekiem prosto od krowy, a proboszcz na kieliszeczek nalewki pigwowej. Stefa była jedną z centralnych postaci w swojej wsi. Ciągle ktoś ją odwiedzał, prosił o radę. Kiedy jednak w progu jej domu stawałam ja – wszyscy inni szli w odstawkę. Dla mnie zawsze miała czas. Cóż, babci nie było już jednak z nami od trzech lat. Zmarła w pięknym wieku 94 lat. Do końca w pełni sił. Pełna energii. To ona mi powiedziała pięć lat temu:

– Ty, wnusiu, jesteś zrobiona z nieco innej gliny niż reszta rodziny. Nie wystarcza ci to, co zadowala Adama i twoich rodziców. Niespokojny z ciebie duch. Ja też kiedyś taka byłam jak ty, ja też…

– To co mam robić? – spytałam.

– Jedź w świat. Do Warszawy albo i dalej, do Europy. Wyszalej się, poznaj inne życie. A potem wróć i osiądź wśród nas.

Posłuchałam jej rady. Zamiast szukać po maturze pracy lub kombinować, jak zarobić na studia, uciekłam aż do Londynu. Najpierw byłam sprzątaczką, później zasuwałam na zmywaku w koreańskiej knajpie, wreszcie osiadłam za barem niewielkiego bistro oferującego od rana kawę, w południe lekki lunch, a wieczorami drinki. Czy byłam szczęśliwa? Trudno powiedzieć. Musiałam stać się silna, samodzielna, przebojowa. Ale dałam radę i to stanowiło dla mnie źródło satysfakcji. Poznałam też kawał świata, ludzi innych kultur. To też było inspirujące i cenne. Do tego stopnia, że z jeszcze większą wyrazistością zaczęłam dostrzegać całą płytkość rodziny.

Wrócić do nich? Choćby na święta? A po co?

Byłam w domu po roku, a potem drugi raz po dwóch latach od śmierci Stefy. Bez babci Wigilie były nudne i sztampowe. Kiedy zabrakło jej mocnej osobowości, jej kategorycznych rozkazów typu: „A teraz śpiewamy kolędy! Wszyscy!” lub „Wstawać od stołu! Szykujemy się na pasterkę!”, okazało się że prawie nic nas nie łączy. Ludzie szybko pochłaniali kolejne dania, rozpakowywali prezenty i zamierali przed telewizorem, by niedługo później rozejść się do swoich domów.

Rozejrzałam się po niewielkiej sali naszego bistro. Tylko jeden stolik był zajęty – jakaś parka studentów migdaliła się przy dwóch kubkach kawy. Na końcu lady stał facet w garniturze, który szybko pochłaniał swoje espresso, zagryzając croissantem. Bezczelnie gapił się w mój dekolt… Pewnie zaraz zacznie się umizgiwać, zapraszać na wieczorny wypad po klubach. Następny palant, którego będę musiała spławić.

Zapowiadał się kolejny dzień podobny do wszystkich innych. Tak, musiałam sama przed sobą przyznać, że nawet tu, w Londynie, doganiała mnie nuda. Mój niespokojny duch znów się biesił. Potrzebowałam czegoś nowego. Tylko co teraz? Mam wyjechać do Ameryki? Australii? Jak zaspokoić swój głód życia i przygód?

Niespodziewanie przypomniały mi się ostatnie słowa babci: „Jedź w świat. Wyszalej się, poznaj inne życie. A potem wróć i osiądź z powrotem wśród nas”. Zrealizowałam jej radę. Oprócz ostatniego punktu. Powrotu w rodzinne strony nijak sobie nie mogłam wyobrazić. Brzdęk! Drzwi barku się otworzyły, wpuszczając zimną, poranną, angielską mgłę. I jeszcze coś. A raczej kogoś. Wysokiego faceta o długich blond włosach i twarzy takiego przystojniaka, że aż zamarłam na wpół schylona nad ekspresem.

Lekkim krokiem podszedł do barku, zarzucił za siebie poły białego, wełnianego płaszcza i usiadł na stołku. Spojrzał na mnie z uśmiechem. Omal nie usiadłam z wrażenia. Facet roztaczał wokół siebie taką aurę, robił takie wrażenie, że para studentów z głębi przestała szeptać, gapiąc się na niego, a ważniak w garniturze zakrztusił się ostatnim łykiem kawy, po czym rzucił na ladę banknot i pośpiesznie wyszedł.

– Co ci podać? – bardzo się starałam, żeby po moim głosie nie dało się odczuć, jakie wrażenie zrobił na mnie nieznajomy.

Przez chwilę przyglądał mi się oczami tak niebieskimi, że aż przywodziły na myśl turkus egzotycznego morza.

– Dostanę wody? – spytał, jakby pierwszy raz znalazł się w knajpie.

Bez słowa nalałam mu szklankę kranówy, dorzuciłam plasterek cytryny i postawiłam na lśniącym blacie. Brzmienie jego głosu, choć miłe dla ucha i melodyjne, ujawniło że nie jest rodowitym Angolem. Oczywiście nic mi do tego, skąd facet przyjechał do Londynu. Jasnowłosy nieoczekiwanie odezwał się po polsku

Nasze bistro codziennie odwiedzali obywatele całego świata – Hindusi, Afrykańczycy, Arabowie, Azjaci, Rosjanie czy Polacy. Przyzwyczaiłam się do tego, straciłam zainteresowanie ich historiami. Ten gość był jednak tak nieziemsko przystojny, że nie umiałam zostawić go sobie samemu.

– Skąd pochodzisz? – zapytałam.

Znów się uśmiechnął a mnie przeszył dreszcz. Cholera, gdyby teraz zaprosił mnie na randkę, nie wahałabym się ani chwili. Co się ze mną działo? To było bardzo dziwne, naprawdę.

– Z daleka – odparł.

Nie był nazbyt rozmowny, to trzeba przyznać

Normalnie uznałabym, że chce mnie spławić. Zostać sam na sam ze swoimi myślami. On jednak nie spuszczał ze mnie spojrzenia tych swoich wściekle niebieskich ślepi. I stale się uśmiechał. Jeśli to nie był przejaw zachęty do dalszej rozmowy, to co miałoby nim być?

– Od dawna w Londynie? – dociekałam dalej w rozpaczliwej próbie podtrzymania więdnącej konwersacji.

– Od dzisiaj.

– Na długo przyjechałeś?

– Muszę załatwić jedną sprawę i od razu wracam do siebie.

– Czyli gdzie konkretnie?

Nie odpowiedział. Z takim jakimś tajemniczym półuśmiechem dopił wodę, starannie odstawił na blat szklankę, leciutko westchnął. Bałam się, że już więcej się nie odezwie. Że rzuci na barek jakieś drobne i wyjdzie, znikając we mgle i smogu. Aż podskoczyłam więc, kiedy nieoczekiwanie przemówił do mnie po polsku:

– Przestań zadzierać nosa, wymyślać wymówki i jedź na święta do domu. Oni, choć sami sobie tego nie uświadamiają, bardzo za tobą tęsknią. A ty za nimi.

Posłał mi ostatni uśmiech, wstał, podziękował i wyszedł. Bez płacenia. A ja stałam osłupiała, patrząc tępo w drzwi, które się za nim zamknęły. Kiedy kilka dni później byłam na lotnisku, próbując dopchać się do samolotu lecącego do Warszawy, całkiem poważnie zastanawiałam się, czy nie wychodzę właśnie na prowincjonalną idiotkę. Żeby aż tak zmienić plany pod wpływem półminutowej rozmowy z nieznajomym? Szef się wściekł, kupiony w ostatniej chwili bilet kosztował krocie, rodzina w kraju wcale nie wydawała się jakoś szczególnie zachwycona. Po jakie licho fundowałam sobie tę szopkę?

Cała ta moja rozmowa z długowłosym była bardzo dziwna. Pal sześć, że okazał się rodakiem. A nawet, że mnie pouczał. Zdumiewające, że tak świetnie orientował się w moim prywatnym życiu. Kim był? Sąsiadem, którego nie poznałam? Raczej wątpliwe. Takiego kogoś się łatwo nie zapomina. Kolegą brata, którego Adam na mnie nasłał? Nie wierzę, żeby braciszek zadał sobie tyle trudu, aby mnie ściągnąć na święta do domu. Po śmierci Stefy nasze więzy rodzinne stały się luźne i słabe jak sparciały sznurek. Kto więc nasłał na mnie tego blondyna? A może facet blefował, plótł sobie po prostu, co tylko ślina przyniosła na język, a ja, głupia, wymyśliłam całą resztę?

– A teraz śpiewamy kolędy! Wszyscy! – zarządziłam.

Tak czy inaczej, podjęłam decyzję. Wracałam na święta do domu. Klamka zapadła. Trudno, trzeba to będzie odwalić, odpowiedzieć na te same co roku pytania o męża i dzieci, po czym wrócić do Londynu i cieszyć się, że mam to wreszcie za sobą. Zgodnie z moimi przewidywaniami w Suwałkach nic się nie zmieniło. No dobra, dzieciaki brata podrosły i stały się jeszcze bardziej wrzaskliwe, a bratowa była w kolejnej ciąży. Z tego ostatniego powodu Adam przechadzał się dumny jak paw wśród ciotek i wujków patrzących na niego roziskrzonym wzrokiem. Też mi powód do satysfakcji! Wielka sztuka zapłodnić kobietę!

Odniosłam nawet wrażenie, że po serii powitań zakrapianych wyraźnie udawaną radością, wszyscy stracili mną zainteresowanie. Jednych kłułam w oczy tym, że odniosłam w Anglii jaki taki, ale jednak sukces, innych mało obchodziłam, bo nie mogłam uczestniczyć w ploteczkach o dzieciach, mężach i sąsiadach. Przylgnęły do mnie jedynie dzieci Adama.

Chłopczyk i dziewczynka. Co dziwne, miejsce początkowej irytacji z powodu tego ataku, szybko zastąpiła wesołość. Maluchy, choć na pierwszy rzut oka upiornie niegrzeczne, okazały się mądre i ciekawe świata. Tylko one, z całej rodziny, wypytywały mnie o Londyn, Anglię i pasażerskie samoloty. Popisywały się znajomością pojedynczych angielskich słówek i bardzo pociesznie starały odgrywać scenki z mojego życia, o którym im opowiadałam.

 Ech, Stefa zaraz ustawiłaby ich do pionu!

Przypomniałam sobie banalną prawdę, którą zdradziła mi kiedyś babcia. Że dzieci są jak róże. Najładniej kwitną, kiedy zwraca się na nie uwagę i często podziwia. Babcia… Nagle strasznie za nią zatęskniłam. Rozejrzałam się wokół. Cała rodzina albo samotnie dojadała ciasta przy stole, albo popijała wino w pobliskiej kuchni, albo trwała zahipnotyzowana przed telewizorem. Ech, Stefa zaraz ustawiłaby ich do pionu! I wtedy, nagle, chyba z przekory albo z tęsknoty za kochaną staruszką, której już nigdy nie spotkam, zarządziłam:

– A teraz śpiewamy kolędy! Wszyscy!

Po czym sięgnęłam po porzuconego na sofie pilota i – pyk – wyłączyłam telewizor.
W pierwszej chwili po myślałam, że rodzina mnie zabije. Ale zaraz, co ciekawe, mój pomysł podchwyciły dzieci.

– Tak, tak! – klasnęła w dłonie Karolinka.

– Zaśpiewajmy „Cichą noc“! Nauczyłam się tego w szkole! Śpiewamy!

Dorośli, początkowo niechętnie, a potem z rosnącym entuzjazmem przyłączyli się do nas. Kiedy skończyliśmy jedną kolędę, zarządziłam następną. I tak dalej. I od nowa. Ludzie nakręcali się coraz bardziej. Zaczęły się żarty, śmiechy, rozmowy. Jedna z ciotek, jakby dopiero mnie zauważyła, zaczęła wypytywać o Londyn. Bratowa mnie uściskała serdecznie.

– A teraz jedziemy na pasterkę! – zakrzyknęłam, zaskakując samą siebie.

Jeszcze godzinę temu nawet wołami nikt nie wyciągnąłby mnie z domu.

– Do świętego Kazimierza? – podchwycił ojciec, podrywając się z fotela.

Już miałam się z nim zgodzić. Ten kościół był dość blisko, przy ulicy Witosa, niemal w centrum. Nieoczekiwanie jednak wpadłam na inny pomysł.

– Nie, jedziemy do kościoła parafialnego babci Stefy. Jak za dawnych czasów!
Mocno się zdziwili. Niektórzy zaczęli nawet protestować. Że to prawie trzydzieści kilometrów, daleko, ciemno. A oni są po winie, zbyt najedzeni, senni… Szybko jednak zostali w mniejszości.

– Świetny pomysł! – zakrzyknęła mama.

– Nie byłam tam od jej pogrzebu.

– Może spotkam koleżanki ze szkoły? – ucieszyła się bratowa.

Nawet Adam i nasz tata z aprobatą pokiwali głowami. Zapakowaliśmy więc tych, którzy byli po winie, do samochodów trzeźwych kierowców i kawalkadą złożoną z pięciu aut wyjechaliśmy z Suwałk. Posuwaliśmy się ostrożnie, bo na szosie zalegało trochę lodu i śniegu. Niebo nad nami było pogodne, jarzyło się tysiącem gwiazd, w których blasku migotał śnieg na poboczach. Do maleńkiej wsi, położonej kilka kilometrów w bok od szosy biegnącej aż do granicy, dojechaliśmy nieco spóźnieni.

Spojrzałam na obraz wiszący za mną i zamarłam

Msza już się zaczęła. Stary, piękny kościół ze strzelistą wieżą dzwonnicy i smukłymi, neogotyckimi oknami z barwnymi witrażami pękał w szwach. Ledwo wepchnęliśmy się do sieni. Ludzie śpiewali, panowała podniosła atmosfera, siwiuteńki ksiądz proboszcz – ten sam, z którym Stefa popijała kiedyś nalewkę – zwracał się do parafian jak do dobrych znajomych. Myśleliśmy, że całą mszę przestoimy blisko drzwi, ale zaraz ktoś nas rozpoznał, powitał, zawołał innych. Zrobił się szum, gwar, ksiądz na ambonie najpierw groźnie zmarszczył brwi, by zaraz rozpoznać przybyłych i wesoło przywitać.

– Chodźcie bliżej! – zagrzmiał do mikrofonu. – Zwłaszcza ciebie zapraszam – spojrzał wprost na mnie – córko marnotrawna!

W pierwszej chwili chciałam się naburmuszyć za to porównanie, ludzie stojący obok jednak zachichotali i zrozumiałam, że leciwy proboszcz po prostu żartował. Uśmiechnęłam się więc w odpowiedzi i przepchnęłam – a raczej przeszłam, bo wszyscy ustępowali mi miejsca – do bocznej nawy zakończonej ołtarzykiem z obrazem przedstawiającym Pana Jezusa Zmartwychwstałego odprowadzanego do nieba przez kilku aniołów. Wreszcie szmery ucichły, ksiądz podjął przerwane kazanie, a ja poczułam się nareszcie na swoim miejscu.

„Wróciłam, babciu, jestem” – szepnęłam w głąb siebie, uświadamiając sobie równocześnie, że wcale nie mam ochoty szybko wyjeżdżać do Londynu. Czułam się na miejscu, u siebie, pośród swoich. Kto wie? Może zostanę w Polsce nieco dłużej? Szef oczywiście mnie za to wyrzuci z roboty, ale przecież w Londynie to nie jest aż tak wielki problem. Na pewno bez trudu znajdę sobie inną! A przynajmniej nacieszę się rodziną.

Dyskretnie obejrzałam się za siebie. Dostrzegłam mamę i tatę, a nieco dalej Adama z żoną. I ich dzieci. Niespodziewanie ogarnęła mnie fala wzruszenia. Jacy są, tacy są, ale to moi najbliżsi. I wcale nie jest tak, że mnie już nie lubią. Trochę wszyscy zobojętnieliśmy, zagubiliśmy się w codzienności, znieczuliliśmy szarzyzną życia. Ale przecież babcia zawsze powtarzała, że nie ma większej siły niż rodzina. Kochana staruszka…

To był on! 

Kazanie się skończyło, a ja – z ręką na sercu – musiałam przyznać, że niewiele z niego zapamiętałam. Zbyt dużo emocji szalało w mojej głowie. Zaczęła się liturgia, pod strzelisty sufit wzbił się dym z kadzidła, rozbrzmiały dzwonki. Klękałam i wstawałam, ciesząc się sympatią i bliskością otaczających mnie ludzi.

I tak w końcu msza dobiegła końca, a proboszcz zaintonował kolędy. Cały kościół zadrżał, zahuczał pieśniami. Śpiewałam i ja, czując, jak szczypią mnie oczy. I jakoś tak wyszło, że rozglądając się wokół, spojrzałam wreszcie na obraz wiszący na ścianie. Bóg wstępujący do nieba po ziemskiej tułaczce, a wokół jego wierni aniołowie. Nagle zamarłam z wrażenia.

Jeden z nich – wysoki, długowłosy o turkusowym spojrzeniu, ubrany w długą białą szatę przypominającą wełniany płaszcz – wyglądał identycznie jak nieznajomy, który kilka dni temu wpadł na szklankę wody do mojego bistro w Londynie. To był on! 

Czytaj także:
„Wigilia z teściami to horror. Dzielą się opłatkiem, ale tylko czekają, by wbić komuś szpilę w tyłek. >>Kochana rodzinka<<”
„Żona goniła mnie do przedświątecznych porządków, a ja chciałem pić piwko na kanapie. Za 600 zł kupiłem sobie święty spokój”
„Przy wigilijnym stole wyznałem miłość... szwagierce. Nie było warto. Zrobiłem z siebie idiotę i zniszczyłem święta”

Redakcja poleca

REKLAMA