Od dawna znajomi patrzyli z zazdrością na moje mieszkanie. To przestronne lokum, liczące grubo ponad sto metrów kwadratowych, w doskonałej lokalizacji. Przedwojenny budynek robi wrażenie gustowną klatką schodową i imponującymi schodami z marmuru. Wspinając się po stopniach, można się przejrzeć w ogromnych, kryształowych lustrach, które jakimś sposobem ocalały z pożogi wojennej. Krótko mówiąc: mieszkanko jakich mało.
Nie stać mnie na nie
Gdy kupowałam to mieszkanie za ciężko zarobione za granicą pieniądze, po atrakcyjnym przeliczniku, czynsz był niski, a rachunki za energię elektryczną i gaz również prawie symboliczne. Z zarobków moich i współmałżonka byliśmy w stanie bez problemu uiścić wszelkie niezbędne opłaty, a i tak zostawało nam jeszcze trochę grosza.
Później system się zmienił i ceny zaczęły szybować w górę. Ale oboje z mężem pracowaliśmy na dobrych stanowiskach w prywatnych przedsiębiorstwach z zagranicznym kapitałem, więc kryzys nie dotknął nas tak mocno. Wciąż wiedliśmy dostatni żywot, może nie idealny, ale z pewnością stabilny.
Kupiliśmy mieszkanie, które było w opłakanym stanie. Po wielu tygodniach ciężkiej pracy nasze gniazdko wyglądało jak z okładki luksusowego pisma o urządzaniu wnętrz. Cztery pokoje lśniły nowością i pachniały świeżością. Wydawało nam się, że teraz będziemy wieść sielankowe życie w naszych wymarzonych czterech kątach. Niestety, los bywa przewrotny i sprawia czasem przykre niespodzianki.
Mąż bardzo przeżył to, co go spotkało
Najpierw w firmie mojego męża rozpoczęły się zwolnienia i reorganizacja. Pech chciał, że i jego objęły redukcje etatów. Z dnia na dzień stracił pracę, a nasze dochody drastycznie zmalały. Okazało się, że nawet przy oszczędnym gospodarowaniu budżetem ledwo wiążemy koniec z końcem. Koszty eksploatacji naszego wymarzonego mieszkania znacznie przekraczały teraz nasze możliwości finansowe.
Fakt bycia bezrobotnym wpędził mojego męża w dołek. Nie złożył nawet papierów w urzędzie pracy. Dawni znajomi nie miała już takich możliwości zatrudnienia go jak kiedyś, a niektórzy sami zostali zwolnieni.
Dbanie o mieszkanie stało się moim zadaniem. Dawałam z siebie wszystko, żeby utrzymać posadę. Harowałam do późna, godziłam się na mniejszą pensję, aby tylko zostać w tej robocie. Ostatecznie i tak mnie zwolnili. Wtedy momencie zrozumiałam, ile kosztuje nas ten fantastyczny apartament.
Musieliśmy odłożyć pieniądze na comiesięczny czynsz, który wynosił grubo ponad tysiąc złotych. Przez pół roku zalegaliśmy z czynszem, aż do naszych drzwi zapukał komornik. Uratowała nas szybka spłata połowy długu, dzięki czemu jakoś udało się wybrnąć z tej sytuacji.
Pozbyłam się cennej pamiątki
Żeby zdobyć fundusze, sprzedałam cenny obraz, który dostałam od męża na rocznicę ślubu – pamiątkę z czasów, gdy jeszcze dobrze nam się powodziło. Zaniosłam go do antykwariatu z wielkim bólem serca i łzami w oczach! Był to ostatni przedmiot przypominający o naszej dawnej zamożności…
Udało mi się znaleźć pracę. Moje zarobki nie są może oszałamiające, ale wystarczają na pokrycie kosztów utrzymania dla dwojga dorosłych ludzi. Problem polega na tym, że po ostatnich podwyżkach czynsz za nasze mieszkanie jest zbyt wysoki. W dzisiejszych czasach nie można sobie pozwolić na zaleganie z opłatami za energię elektryczną czy gaz, ponieważ od razu przychodzi wezwanie do zapłaty, a następnie odłączają media.
Haruję nie po to, aby cieszyć się życiem, ale by mieć dach nad głową. Koleżankom nie wspominam o tym ani słowem. One są przekonane, że największą życiową porażką jest zaciągnięcie kredytu hipotecznego na czterdzieści lat. Nie zdają sobie sprawy, że można nie mieć żadnego długu, a i tak oszczędzać każdy grosz z powodu kosztów utrzymania mieszkania. Nie zastanawiają się nad tym, czy gdy wreszcie spłacą zobowiązania za swoje przestronne i śliczne „M”, będą miały wystarczająco funduszy, aby móc w nich dalej mieszkać.
Podjęłam radykalną decyzję
– A gdybyśmy się pozbyli naszego mieszkania? – spytałam pewnego razu swojego małżonka.
– Przecież to owoc całej mojej kariery zawodowej! – darł się wniebogłosy. – I tak nic więcej nie posiadamy!
Wytłumaczyłam mu, że mamy również zobowiązania finansowe wobec bliskich i przyjaciół. Gdybyśmy spieniężyli nasz lokal, moglibyśmy wreszcie oddać te pożyczki.
– Gdyby tylko nasza sytuacja finansowa na to pozwalała, zdecydowalibyśmy się na coś mniej przestronnego. Mam już dość głowienia się nad każdym wydawanym groszem, ciągłej niepewności, czy będzie nas stać na opłacenie czynszu i obaw, czy wieczorna kąpiel nie spowoduje horrendalnego rachunku za gaz – tłumaczyłam mojemu mężowi, mimo że pękało mi serce. Uwielbiałam nasze mieszkanie. To był mój azyl, moja przystań!
Mąż sprawiał wrażenie, jakby doskonale wiedział, co kłębi się w mojej głowie.
– Przecież mówiłaś, że marzysz, aby w tym miejscu dożyć starości. Mamy świetne relacje z całą okolicą: ludźmi z sąsiedztwa, właścicielami okolicznych sklepów, a nawet miejscowymi pijakami. A teraz nagle planujesz to wszystko porzucić? – dopytywał z niedowierzaniem.
Nie raz i nie dwa odbyliśmy takie dyskusje. Serce wołało, by tu pozostać aż do śmierci, ale opłaty za czynsz doprowadzały nas do rozpaczy.
Byłam w szoku, słysząc to, co mówił
Któregoś razu znalazłam w skrzynce pocztowej list z administracji. Oficjalna korespondencja głosiła, że na spotkaniu wspólnoty przeszedł wniosek o remont budynku, a co za tym idzie, od kolejnego miesiąca wzrośnie opłata remontowa. Na dodatek wspólnota weźmie pożyczkę bankową, którą wszyscy będziemy musieli spłacać.
Jak wezmą się za remont, to pożegnamy się z gazem i rurami, bo wszystko przejdzie na prąd. Kiedy to przeczytałam, to mało nie zemdlałam. Wiadomo, że koszty poszybują w kosmos. Kuchnię i łazienkę trzeba będzie całkiem przerobić, kupić nową kuchenkę, no i liczyć się z tym, że sporo rzeczy pewnie się zniszczy podczas remontu.
Wręczyłam list mojemu małżonkowi. Dokładnie go przeczytał go dwukrotnie, po czym przez dłuższy moment nie odzywał się ani słowem.
– Już wiem, co zrobimy – oznajmił w końcu. – Skujemy płytki i zostawimy samą cegłę, jak w tych nowoczesnych, designerskich wnętrzach, a potem pomalujemy ją na biało. Na razie zrezygnujemy z zakupu mebli kuchennych. Przecież mamy piekarnik, opiekacz i frytkownicę. Zobaczysz, kochanie, poradzimy sobie.
– Ale to niczego nie załatwia – stwierdziłam spokojnie. – I ty też masz tego świadomość. Fundusz remontowy nas zrujnuje. Skąd weźmiemy kasę na większy czynsz?
Zaczęłam płakać
– A masz lepszy pomysł? – zapytał mąż.
– Nie mam zielonego pojęcia, co robić! – wrzasnęłam i wybiegłam z mieszkania.
Złapał mnie, gdy byłam już na zewnątrz. Szliśmy cicho przez ulice naszego ukochanego zakątka miasta. Mijaliśmy eleganckie domy i ultranowoczesne bloki oraz popularne knajpki pełne młodych ludzi. Rzucali się w oczy też tatusiowie z dziećmi na łyżworolkach, młodzi ludzie sukcesu kupujący burgery za cztery dychy i kino plenerowe, gdzie widzowie leżeli na leżakach, popijając piwo.
Zdaję sobie sprawę, co powinnam zrobić, ale jest mi zwyczajnie szkoda…
– To miejsce całkiem się zmieniło – stwierdził mój małżonek.
– Masz rację – odpowiedziałam.
Zdenerwowanie nieco zelżało. Ogarnął mnie smutek. Miałam świadomość, że nadchodzący czas będzie dla mnie niezwykle trudny, naznaczony niepokojem i ciężką harówą.
– A gdybyśmy wynajęli jedną sypialnię? Choćby jakiemuś studentowi – małżonek upatrywał w tym ostatniej nadziei.
Był zdeterminowany
– W trakcie remontu i tak nikt nie będzie chciał tu mieszkać, a po zakończeniu prac trzeba by było lokal odświeżyć – odparłam zrezygnowana.
– No to wystawiamy na sprzedaż, byle czym prędzej – stwierdził mój ślubny. – Dopóki nie podwyższą czynszu i nie zaczną nam rozkuwać murów. Jutro dam ogłoszenie w prasie.
– I co będzie dalej? Jaki mamy plan?
– Znajdziemy jakieś mniejsze lokum, niekoniecznie blisko śródmieścia. W jakiejś tańszej okolicy. To już nie jest nasze miejsce.
Zobowiązałam się, że się nad tym porządnie pomyślę.
– Daj mi parę dni do namysłu, powiedzmy do początku tygodnia.
Nadal toczę w głowie wewnętrzną walkę. Zdaję sobie sprawę, że powinnam przystać na propozycję sprzedaży mieszkania, w końcu to był mój pomysł, jednak wraz ze zbliżającym się momentem podjęcia finalnej decyzji coraz bardziej odczuwam sentyment do mojego cudownego gniazdka i fragmentu życia, który w nim pozostawiłam.
Olga, 37 lat
Czytaj także:
„Myślałam, że tylko wakacje za granicą się liczą. Gdy zabrakło mi na nie kasy, doceniłam urok wsi”
„Wszyscy zazdrościli mi przystojnego męża i pieniędzy. Nikt nie wiedział, ile siniaków mnie kosztuje to idealne życie”
„Żona zawsze miała gest. Z jej portfela korzystali wszyscy dookoła, a ja musiałem liczyć tylko na siebie”