Zaraz po studiach zarejestrowałem się w urzędzie pracy jako bezrobotny. Na pracę nie miałem żadnych widoków, zależało mi na ubezpieczeniu zdrowotnym. Moje zdziwienie nie miało granic, kiedy po niespełna tygodniu dostałem telefon od urzędniczki z propozycją zatrudnienia.
– A co to za praca? – spytałem.
– Ubezpieczenia.
Ubezpieczenia? Nigdy w życiu nie myślałem o tej branży, ale skoro nadarzała się okazja, to postanowiłem spróbować. Dziesięć dni później po raz pierwszy przyszedłem pod wskazany adres. Nie spodziewałem się, że zostanę tam tak długo…
Szef, starszy pan, sprawiał wrażenie miłego i rubasznego. Jego córki, młodsza Monika i starsza Beata, również wydawały się całkiem w porządku. Monika planowała na dłużej wyjechać za granicę. Beata nie wyrabiała się sama, więc ojciec postanowił zorganizować jej wsparcie.
50 zł premii... To jakiś żart?
W ciągu kilku pierwszych tygodni uczyłem się zasad panujących w biurze, programu do wystawiania polis i najważniejszego: radzenia sobie z problemami. Takim problemem było niespodziewane odejście Beaty z firmy w październiku. Wykrzyczała, że ma wszystkiego dosyć, nie wytrzymuje nerwowo w biurze, a potem padły już słowa niecenzuralne. Zbiegło się to w czasie z chorobą żony szefa. Tak zostałem sam na froncie i chcąc nie chcąc, musiałem to ogarnąć.
W listopadzie szef wystawił na sprzedaż dom. Gardłowa sprawa, bo nazbierało się trochę zobowiązań, które musiał uregulować – problem rozwiązałaby sprzedaż owej pięknej nieruchomości. Nigdy nie wiedziałem go tak zdenerwowanego. Jednocześnie zwaliło mu się na głowę kilka spraw: opieka nad chorą żoną, dopilnowanie sprzedaży domu i bunt córki. Postanowiłem stanąć na wysokości zadania.
Patrząc z perspektywy czasu, myślę, że podołałem. Miałem cichą nadzieję, iż szef po sprzedaży domu, zadowolony z pracownika, uhonoruje mnie premią. Przeliczyłem się. Dostałem 50 zł, z czego, jak później się okazało, 40 zł musiałem wydać na korespondencję biurową. 10 zł premii było dla mnie jak cios w twarz. Zniosłem to.
W styczniu miałem przejść ze stażu na umowę o pracę zgodnie z wymogami urzędu. Szef zaproponował mi oczywiście minimalne wynagrodzenie. Tak się umawialiśmy, a na osłodę po trzech miesiącach gwarantowanego zatrudnienia obiecał dać mi podwyżkę. To też zniosłem, zacisnąłem zęby i pracowałem dalej. Ów okres zbliżał się do końca, więc oczekiwałem propozycji i obiecanej podwyżki.
Beata zarabiała trzy tysiące, pracując razem z siostrą. Ja pracowałem sam, spodziewałem się więc czwórki co najmniej. Poczułem się jak zbity pies, kiedy szef zaproponował mi przejście na pół etatu (mniejsze składki na ZUS) i takie same zarobki, argumentując swoją propozycję tym, że wszyscy zatrudniają pracowników na takiej zasadzie, co było oczywistym kłamstwem. Nie dość, że nie wywiązał się z obietnicy, to jeszcze kłamał, żeby zapłacić mi mniej. Czułem się oszukany, choć rzeczona umowa jeszcze nie weszła w życie.
Zdziwił się wielce, że milczę. Chyba nie oczekiwał ode mnie otwarcia szampana! Postanowiłem poczekać do końca umowy z dalszymi krokami. Kilka dni później, gdy napięcie opadło, wróciliśmy do rozmowy.
– Kamilku, kochany… – zawsze tak zaczynał, kiedy miał do mnie sprawę. – Nie chcę, żebyś się na mnie boczył. Przemyślałem to, chcę być uczciwy wobec ciebie, ale wiedz, że nikt tu nie zarabia tyle co ty. 2500 na rękę i pełny ZUS.
Przeliczyłem to w głowie.
– 137 zł podwyżki? – spytałem.
– Jak 137 zł? – zdziwił się.
– No tak. Zarabiam teraz 2363 zł
– Naprawdę? – zrobił wielkie oczy.
– Niech pan sobie listę płac zobaczy – zaproponowałem mu.
– A faktycznie… – mruknął do pokrytej cyferkami kartki.
Umowa korzystna, tylko nie dla mnie
Koniec rozmowy. Tak wyglądał dialog z szefem, kiedy okazywało się, że musi za coś zapłacić. Nie wracaliśmy do tematu. Pewnego dnia jednak podszedł i wręczając mi jakieś kartki, rzekł:
– No, masz umowę. Podpisz.
Zagłębiłem się w jej treść. Nie podpisuję dokumentów bez czytania… Zaproponowana przez szefa umowa mocno mnie dotknęła. Po miesiącach wyrzeczeń, zaciskania zębów i starań proponował mi przedłużenie na kolejne dwa lata i… dwieście złotych podwyżki zamiast 137. Ależ zaszalał! Oznaczało to, że miał zamiar wyzyskiwać mnie przez kolejne dwadzieścia cztery miesiące! Podniosłem na niego wzrok znad kartki. Uśmiechał się, jakby mi właśnie przepisał willę wartą czternaście milionów.
– Co to jest? – spytałem.
– No twoja umowa. Nowa, przedłużenie. Podpisz ją i będziemy, mam nadzieję, dalej tak udanie współpracować.
– Mam to podpisać? – nie wierzyłem własnym uszom.
– Tak. A coś źle? – szef poruszył się nerwowo na swoim krześle, które jęknęło żałośnie.
Poskrobałem się jednym palcem w czoło. Na języku miałem wiele słów, które układały się w ostre zdania przepełnione gniewem i żalem, ale zdusiłem je w sobie. Położyłem podpisane już przez szefa kartki na biurku i postawiłem parafkę w miejscu: „Podpis pracownika”. Uśmiech szefa sięgał od ucha do ucha. Jeszcze nie wiedział, że zaraz nie będzie mu do śmiechu.
Przygotowywałem się do tego od jakiegoś czasu.
– Zadowolony?
– Nie, nie jestem zadowolony – odpowiedziałem, patrząc prosto w jego roześmiane oczy.
– Nie? Przecież podpisałeś.
– Owszem, podpisałem – odwróciłem swoje krzesło obrotowe, tak by siedzieć dokładnie na wprost niego. – To jednak wcale nie znaczy, że będę tu tyrał kolejne dwa lata za psie pieniądze. Podpisałem, ponieważ potrzebuję okresu wypowiedzenia, czyli w tym wypadku dwóch tygodni, na szukanie nowej pracy. Obaj dobrze wiemy, że znajdę ją bez problemu. Mam doświadczenie w branży, szybko się uczę, jestem komunikatywny i cierpliwy. Właśnie dzięki tym cechom dostałem pracę tutaj, prawda? Oprócz tego, sam nie wiem jakim cudem przy tej pensji, zrobiłem prawo jazdy i kupiłem samochód.
– Ale przecież… umawialiśmy się, że ci przekażę firmę i będziesz tym wszystkim zarządzał!
– Nie! – podniosłem głos. – Nie będę słuchał! Obietnicę przekazania firmy złożył mi pan, gdy byłem jeszcze na stażu. Staż się skończył i co? Minimalna krajowa na trzy miesiące, a potem porządna podwyżka. I co dalej? Pamięta pan? „Kamilku, zrozum, nie mamy tylu klientów co kiedyś, więc dostaniesz na razie minimalną krajową, a jak przejdę na emeryturę, będzie więcej”. Tak pan mówił. Od dwóch miesięcy jest pan na emeryturze, płacimy mniejszy ZUS i ile dostałem podwyżki? – spojrzałem na nową umowę. – Dwieście złotych!
– A co, to mało? – udawał głupiego.
– Pan żartuje! Ogarniam całe biuro sam. Sam! Za grosze. Dostałem chociaż premię na święta? Nic nie dostałem. Tylko cholerne „dziękuję”! Jadł pan kiedyś „dziękuję” na obiad? Ile pan ostatnio kupił za „dziękuję”? Mam gdzieś pańskie „dziękuję”, przedłużenie umowy i całą tę cholerną firmę! Przychodzę do pracy przez następne dwa tygodnie, a potem się żegnamy. I może pan śmiało opowiadać wszystkim naokoło, jaki to jestem zły i jak wbiłem panu nóż w plecy.
Niech sam sobie pracuje
Chwyciłem kurtkę, torbę, klucze do mieszkania i telefon, po czym skierowałem się do drzwi.
– A ty dokąd? Zaraz ma tu być klient z ubezpieczeniem!
– Tam jest komputer – wskazałem ręką. – A tu siedzi agent… – pokazałem na szefa. – Agent jest od wystawiania polis, a jeżeli nie potrafi tego robić, to ma problem. Ja biorę urlop na żądanie, mam prawo do czterech dni w ciągu roku, a poinformować muszę najpóźniej w dniu urlopu. Czyli teraz. Do widzenia.
Wyszedłem z biura.
Szef coś jeszcze za mną krzyczał, wybiegł przed drzwi, jednak bez względu na to, co powiedział, nie zamierzałem tam wracać. Nie tego dnia w każdym razie. Do końca tygodnia nie przyszedłem do pracy. Wysłałem jedynie pocztą zwolnienie lekarskie. Naliczyłem kilkadziesiąt nieodebranych połączeń od szefa, zdążył mi nawet wysłać dwa listy.
Ubawiłem się, gdy je czytałem. Było tam mnóstwo słów o zawiedzionym zaufaniu, podobno nikt go w życiu aż tak nie skrzywdził. On przyjął mnie do pracy z otwartymi rękami, a ja mu się tak odwdzięczam. Odpisałem (też listownie) że jestem mu wdzięczny za cenną lekcję życiową, oraz że pracowałem za pieniądze, a nie dla jego wdzięczności.
W tamtym tygodniu, w którym wziąłem urlop na żądanie, nie zawarł ani jednej polisy ubezpieczeniowej; dostał też naganę służbową od dyrekcji za to, że nie wykonał tygodniowego raportu. Gdy zaś jego przełożony przyjechał, by sprawdzić, dlaczego tak się stało, wyszło na jaw, że właściwie nikt nie jest w stanie poprowadzić biura. Firma rozwiązała z – byłym już – szefem umowę, kazała rozliczyć polisy i spłacić zobowiązania. Szef został z żoną, emeryturą i kredytami do spłacenia. Wiem o tym od Beaty, którą spotkałem przypadkiem gdzieś w mieście.
Czy mi go żal? Ani trochę. Wiedział, czym grozi uzależnienie się od kogoś. W takiej sytuacji nie mógł mieć wobec mnie jedynie wymagań, bez zobowiązań. Byłem w tamtym okresie jedyną osobą, która wiedziała, jak funkcjonuje biuro, a on myślał, że uwiąże mnie przy sobie za minimalną płacę, bym napychał mu kieszeń po kres swoich dni. Miał pecha, że trafił na kogoś, kto zna swoją wartość.
Założyłem spółkę razem z kolegą. Udało nam się otrzymać jednorazową bezzwrotną pomoc na otworzenie działalności. Mamy agencję ubezpieczeniową i idzie nam całkiem nieźle.
Czytaj także:
„Porzuciłam córkę, bo kochanek nie chciał dzieci. Mam piękny dom, nowe auto, podróżuję, ale bardzo tęsknię za dzieckiem"
„Potworna teściowa, śmierć dziecka, a potem jeszcze kochanka… Nasze małżeństwo przeszło zbyt wiele”
„Mąż był tyranem, który traktował mnie jak niewolnicę. Dzięki dawnej miłości uciekłam i wreszcie spełniam swoje marzenia”