„Tylko szaleniec trzyma w domu zwierzęta, dlatego przestałam odwiedzać siostrę. Nie będę pić kawy w syfiastym zoo!”

Przyjaciółka traktowała mnie jak śmiecia fot. Adobe Stock, New Africa
„Papuga jadła jej z ręki i latała po pokoju. Po tej wizycie uznałam, że już więcej nie postawię nogi w domu siostry. Bałam się, że to ptaszysko na mnie usiądzie. W moim domu, jak u rodziców, nie było żadnego zwierzaka, bo mąż także uważał, że dom to nie zoo - nie ma tam miejsca dla zwierząt. Przecież to sam brud i hałas!”.
/ 23.11.2022 10:30
Przyjaciółka traktowała mnie jak śmiecia fot. Adobe Stock, New Africa

Zawsze mnie dziwiło, jak ludzie mogą mieć w domu ptaki. Trzymać je w klatkach, mówić do nich i głaskać je jak maskotki. Ja nie cierpiałam ptaków. Nie bez powodu zresztą. Kiedyś, w dzieciństwie, gdy siostra i ja byłyśmy u rodziny na wsi, Kasia przyniosła swoją ulubioną kurkę, by się nią pochwalić, i w pewnej chwili rzuciła mi ją na kolana. Narobiłam wtedy takiego wrzasku, że kura z głośnym gdakaniem sfrunęła z nich przestraszona, drapiąc mi nogi do krwi.

– Nigdy więcej tego nie rób! – zapowiedziałam siostrze, okropnie zła.

Po tym zdarzeniu na całe życie pozostał mi uraz do ptaków.

W naszym domu nie było żadnych zwierząt

Ja się z tego cieszyłam, a Kasia cierpiała. Nigdy jednak nie udało jej się namówić rodziców na pieska, kotka czy choćby chomika. Oboje byli za bardzo zapracowani i zabiegani, aby brać sobie na głowę dodatkowe obowiązki. Przynajmniej tak mówili. Kiedy Kasia zamieszkała sama, jej dom zaroił się od zwierząt. Miała psa, dwa koty i papugę, którą nazwała Dolarek i z którą gadała. Papuga jadła jej z ręki i latała po pokoju. Dlatego przestałam jeździć do siostry. Bałam się, że to ptaszysko na mnie usiądzie. W moim domu, jak u rodziców, nie było żadnego zwierzaka, bo mąż także uważał, że dom to nie zoo. Mimo że mieszkaliśmy w segmencie z ogródkiem (po jego dziadkach), nie mieliśmy nawet psa. Wyremontowaliśmy dom głównie dzięki temu, że Tomek sporo zarabiał. Jego praca wiązała się z częstymi wyjazdami, których nie lubiłam, ale z którymi musiałam się pogodzić.

Tamtego dnia był właśnie w delegacji, a ja miałam wolne po nocnym dyżurze. Odprowadziłam dzieci do szkoły i chciałam położyć się choć na chwilę, kiedy do moich uszu nagle dotarły jakieś niepokojące dźwięki. Przestraszyłam się, bo… coś dziwnie tłukło się w ścianie. Najpierw nie mogłam pojąć, co się dzieje. Dopiero po chwili zrozumiałam, że w tym miejscu znajduje się kanał wentylacyjny prowadzący do łazienki i że coś musiało do niego wpaść. Ptak! Kiedy to pojęłam, zimny dreszcz przebiegł mi po plecach.

Natychmiast zadzwoniłam do Tomka

– I co ja mam teraz zrobić?! – zapytałam bezradna i sparaliżowana strachem.

– W łazience są drzwiczki do tego kanału. Jeśli to ptak, to pewnie siedzi gdzieś przy nich, na dole – zaczął mi tłumaczyć mąż. – Musisz je otworzyć i…

– W życiu tego nie zrobię! – przerwałam mu w panice. – Nie wezmę tego ptaka do ręki nawet w rękawiczkach! Ja się… brzydzę!

„I boję…” – dodałam w myślach.

– No to może poproś któregoś sąsiada, żeby ci pomógł. Bo ja będę przecież w domu dopiero za trzy dni – odparł mąż z lekkim zniecierpliwieniem.

„Za trzy dni… – pomyślałam. – Ptak powinien do tego czasu przeżyć, ale będzie się męczył. Poza tym, kiedy ze szkoły przyjdą dzieci, zaczną mnie wypytywać, co się dzieje, skąd te dziwne dźwięki, szamotania. Przecież im nie powiem prawdy! Są na to za małe, przejmą się losem tego ptaka, zaczną płakać… I co ja wtedy zrobię?!”.

Pozostało mi tylko rzeczywiście pójść po pomoc do sąsiadów. Obiegłam całą uliczkę. Oczywiście okazało się, że o tej porze wszyscy są w pracy, czego mogłam się w sumie spodziewać. Wszyscy z wyjątkiem jednego starszego pana na końcu naszej ulicy, który nie dosłyszał i w dodatku ledwo chodził. Na niego w żadnym razie nie mogłam liczyć. Załamana wróciłam do domu. Ptak jakby przycichł, więc obudziła się we mnie nadzieja, że może jakoś sam się wydostał, tak jak wpadł, przez komin. Jednak nie – po pewnym czasie znowu zaczął się szamotać.

„Jasny gwint! Jednak muszę mu pomóc, przecież on się męczy! – dotarła do mnie w końcu bolesna prawda. – Jeszcze gotów sobie zrobić coś od tego szamotania, może nawet złamać skrzydło. W końcu w kominie jest ciasno, a on obija się o ściany…”.

Zacisnęłam zęby i poszłam do garażu po ogrodowe rękawice. Potem otworzyłam w łazience okienko – było niewielkie, ale powinno wystarczyć do wypuszczenia ptaka. Powoli, w napięciu zaczęłam otwierać drzwiczki od kanału wentylacyjnego.

Był tam!

Od razu zobaczyłam jego świecące w ciemności oczy. Zamarłam z przestrachu, na czoło wystąpił mi pot.

„Nie dam rady tego zrobić!” – uznałam.

Jednak po chwili dotarło do mnie, że ptak jest jeszcze bardziej przerażony niż ja. Zebrałam się w sobie i chwyciłam go w obie ręce, rozczapierzając palce, jak w koszyk. Nawet nie zaprotestował, był jakby sparaliżowany. Czułam, jak szybko bije mu serce, chyba z tysiąc uderzeń na minutę. Moje biło tak samo – z przejęcia. Ostrożnie przeniosłam ptaka do okna. Uniosłam ręce, aby znalazł się na jego wysokości, i rozprostowałam palce. Musiał poczuć powiew świeżego powietrza, bo wystartował jak rakieta, śmignął mi na tle nieba – i tyle go widziałam. W sekundę zniknął z mojego pola widzenia. Poczułam niewysłowioną ulgę.

Udało mi się i właściwie nie było to wcale takie trudne! Rozpierała mnie duma, że jednak poradziłam sobie z kłopotem sama. Nie zapomniałam o tym wydarzeniu. Często, kiedy widziałam w moim ogrodzie ptaki, myślałam o tamtym, którego wypuściłam. Wydawało mi się nawet czasami, że go widzę, że przygląda mi się, siedząc na gałęzi. Może to głupie, ale naprawdę takie miałam wrażenie.

„Mam nadzieję, że jest bezpieczny” – myślałam sobie.

Jesienią jak zwykle wyjechaliśmy całą rodziną na tygodniowe wakacje w góry. Kocham góry o tej porze roku, kiedy nie ma już tłumu turystów rozdeptujących szlaki. Drzewa są bajecznie kolorowe, wszędzie panuje cisza i nie trzeba się przejmować obezwładniającym upałem jak latem. Było wspaniale, lecz ostatniego dnia urlopu sielankę przerwał nam telefon od naszych sąsiadów.

Byłam przerażona

– Słuchajcie, nie denerwujcie się, bo wszystko skończyło się dobrze, ale… mieliście włamanie do domu – usłyszeliśmy.

Pakowaliśmy się w stresie, bo chociaż sąsiad zapewnił nas, że złodzieje zostali przepłoszeni i chyba nie zdążyli niczego wynieść, a miejsce włamania zabezpieczyła policja, to przecież trudno się było nie denerwować. Drogę powrotną pokonaliśmy w rekordowym tempie. W końcu stanęliśmy przed naszym garażem… Złodzieje dostali się do domu, wyjmując całe okno w jednym z pokoi z tyłu budynku. Było spokojne popołudnie, każdy z sąsiadów zajmował się swoimi sprawami. Ewentualne hałasy zagłuszył warkot pracujących wszędzie kosiarek, bo część sąsiadów kosiło trawniki po raz ostatni w sezonie.

Nikt by niczego nie zauważył, gdyby nie te ptaki. To normalne, że się teraz grupują, bo odlatują na zimę, ale nigdy taką chmarą! – dziwił się sąsiad. – Zaczęły szaleć na dachu, podlatywać, skrzeczeć. Narobiły takiego rwetesu, że wszyscy zaczęliśmy patrzeć w tamtą stronę. Myśleliśmy, że coś się stało, na przykład któryś z ptaków został zaatakowany przez drapieżnika i jest ranny. Poszliśmy zobaczyć i znaleźliśmy to wyjęte okno w waszym domu. Po złodziejach nie było już ani śladu, musieli się wystraszyć tej ptasiej wrzawy. A my wezwaliśmy policję.

Po oględzinach okazało się, że zginął tylko mój stary laptop. Niewielka była to strata w porównaniu z tym, co złodzieje mogli zabrać z naszego domu. Naprawdę, ktoś tam w górze czuwał nad nami. Nie wiem, czy był to Pan Bóg, czy może… Nie opuszcza mnie myśl, że czereda hałasujących ptaków to nie był przypadek, że w ten sposób ten kiedyś przeze mnie uratowany odwdzięczył mi się i w chwili zagrożenia dla naszego domu ściągnął pobratymców, by zaalarmowali naszych sąsiadów. Pewnie powiecie, że zwariowałam. Ale ja lubię wierzyć, że to prawda. Podzieliłam się więc tą historią, żeby wszyscy zdali sobie sprawę z tego, jak bardzo nieprzewidywalne bywa życie. Nigdy nie wiadomo, co się stanie. Dziś pomożemy niepozornemu ptaszkowi, a jutro on pomoże nam.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA