Przydarzyła się nam klasyczna wpadka. Spotykaliśmy się od jakiegoś czasu, ale choć sypiałem z Lucyną regularnie, nie traktowałem jej zbyt serio. Kiedy jednak okazało się, że jest w ciąży, stanąłem na wysokości zadania i oświadczyłem się jej. Z płaczem rzuciła mi się na szyję i powiedziała „tak”.
Pamiętam, że czując ciepło jej pulchniutkiego ciała, pomyślałem sobie, że miło będzie się zestarzeć u boku takiej kobiety. Była miła, uczynna i zaradna. Taka dobrze wychowana gospodarska córka. Czego mógł chcieć więcej trzydziestotrzyletni facet z kilkoma romansami na koncie?
Zasuwałem jak robot, byle miała wszystko
Tuż po ślubie przenieśliśmy się do małego miasteczka, do mojego domku po babci. Lucyna zajęła się wychowaniem naszego pierworodnego syna, a potem trójki kolejnych dzieciaczków. Ja zaś dwoiłem się i troiłem, żeby zapewnić im wszystko, czego potrzebowali. Pracowałem, co prawda, w urzędzie, lecz po godzinach – na ziemi, którą kupiłem za grosze – uprawiałem porzeczki i borówki, więc pieniędzy w naszym domu nigdy nie brakowało.
Moja żona chciała wyjechać na wakacje nad morze albo w góry? Proszę bardzo, rezerwowałem dla nas jakieś przyzwoite lokum i jechaliśmy na dwa tygodnie. Pragnęła nowego kompletu mebli? Wymiany telewizora? Ładniejszego, trwalszego zestawu garnków czy serwisu obiadowego? Nie było sprawy. Wyznawałem zasadę, że moja kobieta świadczy o mnie, i nie zastanawiałem się, jak dam radę spełnić jej zachcianki. Po prostu je spełniałem, a ona nie pytała, skąd mam na to pieniądze.
– Jestem szczęściarą! Żadna nie ma takiego wspaniałego, zaradnego męża – całowała mnie, dziękując za kolejny prezent.
Lucyna nigdy nie narzekała, że w domu bywam gościem, bo jak nie pracuję po osiem godzin, to znikam na polu, organizując zbiory i sprzedaż owoców. Nie wymyślała mi, kiedy nie miałem czasu ułożyć dzieci do snu ani pójść na wywiadówkę. Wystarczało, że w weekendy oddawałem się rodzinie bez reszty. A ja ceniłem wyrozumiałość żony. Kursując między domem a pracą, nieraz myślałem, że kiedy odchowane dzieci pójdą już na swoje, wreszcie będziemy mieli czas dla siebie. Na długie rozmowy, przytulanie się, snucie planów i wycieczki po Polsce czy świecie.
„Teraz jesteśmy zaganiani, ale kiedyś będzie lepiej…” – marzyłem, kładąc się wieczorem do łóżka i patrząc na zmęczoną żonę. Z biegiem lat czułem do niej coraz większy szacunek i przywiązanie, a może nawet miłość. Bo nawet jeśli nie miłość nas połączyła, to wierzyłem, że jesteśmy zgranym zespołem i zawsze możemy na siebie liczyć.
Mijały lata, nasze dzieci wyrosły, skończyły studia. Córki wyszły za mąż, syn się ożenił, porodziły się nam wnuki. My z Lucyną dobiegaliśmy sześćdziesiątki, ja sprzedałem swoje pole. Uznałem, że wreszcie mogę odpocząć po latach harówki i mieć więcej czasu dla siebie i żony, która zawsze dorabiała szyciem. „Dwie niewielkie pensje na pewno nam wystarczą” – sądziłem, raz na zawsze rozstając się ze swoją plantacją. Ale los lubi płatać figle…
Tuż przed Bożym Narodzeniem szef wezwał mnie do siebie. Powoływał się na ciężkie czasy, likwidację trzech wydziałów naszego urzędu, redukcję etatów. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, o co mu chodzi. Zwalniał mnie! Tak po prostu – po ponad trzydziestu latach pracy! Serce waliło mi jak oszalałe, nie mogłem złapać tchu. Bolało mnie w piersiach, jakby przygniótł mnie stukilogramowy ciężar.
Przerażony, że dzieje się ze mną coś złego, wybiegłem z jego gabinetu i zadzwoniłem do żony. Już po chwili wiozła mnie do szpitala.
– Mogło skończyć się zawałem, ale szybko pan zareagował – pogratulował mi lekarz. – Proponuję trochę odpocząć i na jakiś czas zapomnieć o pracy.
– Zapomnę – powtórzyłem za nim bezwiednie.
– Oj, panie doktorze, mój mąż nie z tych, co o pracy zapominają… – przerwała mi Lucyna.
– Wszystko się zmieniło, kochanie – nie dałem jej dokończyć. – Dzisiaj mnie zwolnili. Redukcja etatów czy widzimisię szefa…
Zbladła i puściła moją dłoń.
Zamiast mnie wesprzeć, gderała
– To może ja państwa zostawię – chrząknął lekarz i czym prędzej czmychnął z sali.
Zapanowała niezręczna cisza.
Lucyna patrzyła na mnie, jakby wciąż nie rozumiejąc, co właśnie jej powiedziałem.
– No, nie martw się, będzie dobrze – pocieszyłem ją, chociaż akurat w tamtej chwili to ja potrzebowałem jej wsparcia.
– Tak – ocknęła się. – Będzie.
Wstała i wyszła. Myślałem, że może poszła się przejść albo zadzwonić do kogoś, i zaraz wróci. Tak się jednak nie stało. Całe popołudnie przeleżałem sam w pustej sali, w szpitalnej, spranej piżamie, bez własnych sztućców, kubka, ręcznika czy mydła. Żona odwiedziła mnie dopiero następnego dnia. Cmoknęła w policzek, przeprosiła za swoje zachowanie, rozpakowała pudełeczka z pachnącym ciastem, zapytała, jak się czuję. Mówiła, że dzieci są poruszone moim stanem. Trajkotała jak najęta, unikając mojego wzroku. Ani razu mnie nie dotknęła.
– Nie jestem zadżumiony, miałem tylko stan przedzawałowy – nie wytrzymałem.
– Przepraszam… – w jej oczach pojawiły się łzy. – Ale, Romuś… Jak my teraz, no wiesz… Ja przecież nie zarabiam dużo.
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – przytuliłem ją do siebie, nie zdając jeszcze sobie sprawy, że nie o tym powinniśmy rozmawiać w szpitalnej sali.
Lucyna zajęła się wszystkim. Tym, co materialne. Dostarczyła moje zwolnienie do pracy, upewniła się, że dopóki nie wyzdrowieję, szef nie wręczy mi wypowiedzenia, a potem czuwała przy mnie jak przy swoim największym skarbie. Ledwie jednak stanąłem na nogi, zaczęła dopytywać, co zamierzam zrobić z wolnym czasem. Nie wiedziałem, bo skąd mogłem wiedzieć? A ona drążyła. Codziennie zasypywała mnie gradem pytań: czy przejrzałem już strony z ogłoszeniami o pracę, czy byłem w pośredniaku, czy rozpytywałem znajomych.
Może sądziła, że tym zmobilizuje mnie do działania, lecz swoim zachowaniem coraz bardziej podcinała mi skrzydła. Nie było dnia, żebym nie rozglądał się za pracą. Tablicę z ogłoszeniami w pośredniaku znałem już na pamięć. Podobnie jak ogłoszenia w naszej gazecie. Do domu też nie chciało mi się wracać, bo Lucyna, gdy tylko widziała mnie w progu, zaczynała znacząco wzdychać. Nie było dnia, żeby nie drążyła tematu. Nie dawała mi chwili odpoczynku.
– Po prostu jestem za stary, pora umierać – żaliłem się córkom.
– Tato, ty? Spokojnie, na pewno zaraz coś wymyślisz – dodawały mi otuchy.
– Mijają cztery miesiące, a ty niczego nie zdziałałeś! – żona wcinała się w nasze rozmowy. – Oszczędności topnieją… A co, jeśli któremuś z dzieci noga się powinie? Z czego im pomożemy?!
– Na razie to mnie się powinęła – próbowałem się bronić, ale Lucyna na każde moje słowo znajdowała kolejny argument.
Po pół roku bezskutecznego szukania zajęcia byłem już tym wszystkim bardzo przybity. Nie wiem, jak bym skończył, gdyby nie kolega. Otwierał przydroży bar i zaproponował mi w nim pracę. Płacił niewiele, lecz wtedy to nie miało żadnego znaczenia. Ważne, że miałem zajęcie.
– Chyba na tym nie poprzestaniesz? – gderała Lucyna, zamiast cieszyć się, że nie musi mnie już znosić w domu. – Kiedy wychodziłam za ciebie za mąż, myślałam, że stać cię na więcej. I co? Ty z państwowego urzędnika teraz się stałeś podrzędnym sprzedawcą w jakiejś melinie!
Nie miałem sił słuchać tych bzdur, zwłaszcza że biznes kolegi nie przynosił zamierzonych dochodów. Kierowcom najwyraźniej było do nas nie po drodze, a mieszkańcy miasteczka stołowali się w domach, więc bar stał całe dnie i pół nocy pusty.
– Wybacz, stary, ale muszę zamknąć interes – usłyszałem od znajomego późną wiosną.
Pomyślałem, że to koniec nie tylko baru, ale i mojego związku. „Lucyna rozszarpie mnie na strzępy, jak jej to powiem” – myślałem zgnębiony, zamykając drzwi baru na kłódkę. I wtedy pojawiła się ta myśl. Uciec jak najdalej… Nie rozwieść się, bo będę musiał płacić jej alimenty, tylko uciec. Od Lucyny, od tego świata pozorów…
Jeszcze wtedy nie brałem tego pomysłu na serio. Po prostu wsiadłem w samochód i zamiast do domu pojechałem do sąsiedniego miasteczka. A potem dalej i jeszcze dalej. I tak znalazłem się na drugim końcu Polski. W małej, opuszczonej przez Boga wioseczce. Tutaj, u pewnego staruszka wynająłem pokój… Wymyśliłem sobie nową tożsamość, imię i nazwisko, i zacząłem się najmować do pracy na czarno.
Mija rok, odkąd opuściłem dom. Nie wiem, co się dzieje z Lucyną, żal mi tylko dzieci… Spoglądam na swój telefon komórkowy na kartę i zastanawiam się, czy do nich nie zadzwonić. Ale może już mnie pochowały? Opłakały i zapomniały?
Czytaj także:
„Ojciec, żeby zapełnić pustkę po mamie, chodzi po śmietnikach i zbiera stare rupiecie. Zmienił dom w wysypisko”
„Po śmierci żony żyłem siłą rozpędu. Tylko synowie trzymali mnie w ryzach. Byli jedynym, co mi zostało po ukochanej”
„Teściowa wyklęła mnie i swojego wnuka, bo porzuciłam jej syna-hulakę. Zmiękła, dopiero gdy została na świecie sama”