Moja mama zawsze była energiczną, pełną życia kobietą. Pracowała, zajmowała się domem, bratem, mną, potem moimi dziećmi. Do tego jeszcze angażowała się w różnego rodzaje akcje charytatywne.
Nawet gdy była już na emeryturze, chodziła do schroniska dla zwierząt wyprowadzać bezdomne psy i do naszego miejskiego szpitala, by opowiadać chorym dzieciom bajki. A w międzyczasie spotykała się z przyjaciółkami i chodziła na zajęcia do klubu seniora. Nieraz pytałam ją, skąd na to bierze chęci, siłę i czas.
– Człowiek nie może siedzieć w miejscu, bo inaczej zgnuśnieje. Najlepszym lekarstwem na długie i szczęśliwe życie jest aktywność! – odpowiadała.
Nie załamała się nawet po śmierci taty
Bałam się, że wpadnie w przygnębienie, a nawet depresję, bo bardzo go kochała, ale na szczęście dość szybko otrząsnęła się ze smutku i wróciła do dawnych aktywności. Myślałam, że zawsze będzie taka energiczna, pogodna i samodzielna. I jak się wydawało, była.
Gdy wpadaliśmy do niej z mężem i dziećmi w odwiedziny, częstowała nas obiadem, śmiała się, rozmawiała z nami. Może robiła niektóre rzeczy wolniej niż wcześniej, czasem się przejęzyczyła, bywała roztargniona, ale nie widziałam w tym nic niepokojącego. Myślałam, że to w jej wieku normalne.
Kiedy zorientowałam się, że to nie tylko wiek? Jakieś pięć lat temu. To właśnie wtedy zadzwoniła do mnie sąsiadka i najlepsza przyjaciółka mamy, pani Halinka.
– Słuchaj, Bogusiu, z Bożenką dzieje się coś złego. Wczoraj znowu musiałam przyprowadzić ją do mieszkania, bo nie umiała sama wrócić ze sklepu – usłyszałam.
– Że co? O czy pani mówi? Zgubiła się? Przecież sklep jest niemal obok. I jak to znowu? Zdarzało się to wcześniej? – dopytywałam się zaskoczona.
– Tak… I nie tylko to. Nic ci nie mówiłam, bo Bożenka mi zabroniła. Ale już dłużej nie mogę milczeć. Boję się, że jeszcze zrobi sobie jakąś krzywdę – odparła.
Natychmiast pojechałam do mamy. Na początku zaprzeczała, mówiła, że pani Halinka coś sobie ubzdurała, ale gdy ją mocniej przecisnęłam, przyznała, że to prawda.
– Nie dość, że nie potrafię czasem odnaleźć drogi do domu, to jeszcze zapominam o wielu rzeczach. Co się ze mną dzieje? – pytała przerażona.
– Aż taka mądra to ja nie jestem. Dlatego pójdziemy do lekarza, zrobisz badania. Zobaczysz, to pewnie nic takiego! – uśmiechnęłam się.
Przez skórę czułam jednak, że nie będzie tak różowo, ale nie chciałam jej stresować… Moje przeczucia, niestety, się sprawdziły. Okazało się, że mama ma początki demencji. Neurolog przepisał jej leki.
– Pomogą, ale nie na długo. Choroba będzie postępować – uprzedził.
– Zaopiekuję się mamą. Tak długo, jak będzie trzeba – odparłam; wtedy naprawdę myślałam, że dam radę.
Jak możesz coś takiego proponować? To podłe!
Było tak, jak zapowiedział lekarz. Choć jeździłam do mamy niemal codziennie, pilnowałam, by brała leki, jej stan zdrowia ciągle się pogarszał. Nie radziła sobie nawet z prostymi czynnościami, była zagubiona, bezradna. Patrząc na to, coraz bardziej się o nią bałam.
Obawiałam się, że gdy mnie nie będzie, to gdzieś wyjdzie i zniknie, postawi garnek na gazie i wywoła pożar… Do głowy przychodziły mi tylko czarne scenariusze. Po pracy zamiast do domu jechałam więc od razu do mamy.
Przywoziłam zakupy, by nie musiała ruszać się z mieszkania, gotowałam, by nie włączała gazu, a do tego sprzątałam, prałam. I czekałam, aż zaśnie. A gdy nie mogła spać, zostawałam u niej na noc. Rano biegłam od razu do pracy. Mąż początkowo znosił to ze spokojem, ale któregoś dnia nie wytrzymał.
– Prawie cię nie widuję. Tak dłużej być nie może! – zaprotestował.
– To co mam zrobić? Przecież się nie rozdwoję! Nie zostawię mamy! – zdenerwowałam się.
– Może… oddamy ją do domu opieki? – zaproponował Janek.
– Słucham? Mam się jej pozbyć jak niepotrzebnego mebla? Nigdy!
Byłam zła, że mąż jest taki nieczuły i niewdzięczny. Przecież mama w przeszłości tyle nam pomagała, tyle dla nas poświęciła. A on zachowywał się tak, jakby to nic nie znaczyło.
Minął rok, a potem następny. Nadal opiekowałam się mamą. Ale czułam się tym coraz bardziej zmęczona. I nie chodziło tu tylko o zmęczenie fizyczne. O to pranie, sprzątanie, gotowanie, dojazdy… To może bym jeszcze jakoś przeżyła. Nie radziłam sobie psychicznie.
Bolało mnie i denerwowało, że nie mam chwili dla siebie, dla męża, dla moich ukochanych dzieci. Może gdyby mama była inna, tak jak kiedyś dobra i czuła, ale ona wraz z postępem choroby bardzo się zmieniała. Stała się złośliwa, kłótliwa, zrzędliwa, wręcz nieznośna.
Usłyszałam od niej wiele przykrych słów…
Za każdym razem, gdy mi złorzeczyła lub mnie obrażała, tłumaczyłam sobie, że to nie jej wina, że to choroba, ale przychodziło mi to z coraz większym trudem. Czułam, że któregoś dnia nie wytrzymam. I rzeczywiście, gdy trzy miesiące temu wyrzuciła leki, które jej chciałam podać, wrzeszcząc na cały głos, że chcę ją otruć, coś we mnie pękło. Wybiegłam z jej mieszkania, nie bacząc na to, że jest jeszcze mnóstwo do zrobienia, i pojechałam do domu.
– Słuchaj, Jasiek, ja już nie mogę… Nie wytrzymam dłużej… – wykrztusiłam do męża. A potem opowiedziałam mu o wszystkim.
– Może więc jednak zastanowisz się nad tym domem opieki? Zrobiłaś, co mogłaś. Teraz powinnaś pomyśleć o sobie. Pamiętaj, że ty też masz prawo do normalnego życia, a poświęcenie ma swoje granice – odparł.
Już na niego nie burczałam, nie obraziłam się. Czułam, że ma rację. Mimo to ciągle nie potrafię podjąć decyzji. Rozsądek podpowiada mi, żeby posłuchać męża, bo na samą myśl, że mam znowu jechać do mamy, wysłuchiwać jej złośliwości, walczyć, by wzięła leki… płakać mi się chce. Ale serce mówi coś innego.
Gdy tylko oczami wyobraźni zobaczę ją w tym domu opieki, to zaraz ogarniają mnie wyrzuty sumienia. Przecież jest moją mamą… Mam ją skazać na opiekę obcych?
Czytaj także:
„Córka nie lubiła mojego faceta, a ja postanowiłam na siłę wepchnąć go do jej życia. Zapłaciłam za ten błąd wysoką cenę”
„Wziąłem Beatę za żonę, bo mama tego chciała. Nigdy jej nie kochałem, zrozumiałem to, gdy posmakowałem ust kochanki”
„Rodzina łożyła na mszę, żebym znalazła męża. Gdy trafił się kandydat, zabronili mi z nim mieszkać, bo to >>nie po bożemu<<”