„Traciłem firmę i wszystkie pieniądze, grozili mi gangsterzy chcący odzyskać dług. Miałem tylko jedno wyjście”

mężczyzna z problemami finansowymi fot. Getty Images, Cavan Images
„Ten kontrakt był dla mnie jedynym ratunkiem, dlatego uczepiłem się go jak tonący brzytwy. Tymczasem wszystko jakby się sprzysięgło przeciwko mnie. Najpierw zabrali mi jeden samochód, miesiąc później umięśnieni panowie przyszli po następne”.
/ 13.09.2023 08:50
mężczyzna z problemami finansowymi fot. Getty Images, Cavan Images

Firmę i majątek diabli wzięli. Nie zostało mi już nic! Z resztką forsy poszedłem do kasyna.  To był mój pierwszy raz. Za chwilę krupier wypowie swoją, sakramentalną formułkę: rien ne va plus. I będzie za późno!

Nie miałem już nic do stracenia

Rien ne va plus! – miałem wrażenie, że głos stojącego obok krupiera, informującego, że mija czas zakładów, dobiega z zaświatów. Zacisnąłem mocno kciuki. Wszystko, co miałem, postawiłem na czerwoną trójkę. To chyba nie był dobry ruch. Nie wiem, co mnie podkusiło. Jeśli przegram, jestem skończony. Tylko wygrana może uratować mi życie. To dla mnie ostatnia szansa!

„ Co do jasnej cholery mnie podkusiło, żeby przyjść do kasyna? – pytałem się w myślach. – Przecież nie jestem hazardzistą!”. Nigdy nic nie wygrałem. Nawet w głupiej loterii fantowej zawsze wyciągałem pusty los. Nigdy nie grałem nawet w Lotto. A teraz? Postawiłem wszystkie pieniądze na jakąś kretyńską liczbę. Na pewno przegram!

– I co wtedy? Skoczysz z mostu? – wyszeptałem. – Idiota, kretyn, debil! – zwyzywałem sam siebie.

Od wielu miesięcy żyłem w strachu. Interesy nie szły mi ostatnio zbyt dobrze. Nie będę ściemniał, było bardzo źle. Zlecenia spadły o połowę, gdy na rynku pojawiła się firma sprzątająca oferująca ceny o dwadzieścia procent niższe. Pracowałem na granicy opłacalności. Nie mogłem obniżyć swoich stawek. Aby przetrwać, musiałbym zwolnić kilka osób. Nie chciałem tego robić. Miałem stały sprawdzony zespół. W większości pracowaliśmy razem od początku istnienia firmy. Dobra załoga. Czułem się za nich odpowiedzialny.

Byłem w kropce. Klienci zaczęli rozwiązywać umowy przed terminem. Nie miałem argumentów, by ich zatrzymać. Nawet ci najbardziej zaprzyjaźnieni, z którymi pracowałem od dziesięciu lat, rozkładali ręce.

Sam rozumiesz – mówili, gdy próbowałem negocjować – szefostwo szuka oszczędności. Tylko dlatego, że pracujemy tak długo i firma była zadowolona z waszych usług pozwolili, żebyśmy dotrwali do końca umowy, ale później będziemy musieli się rozstać. Konkurencja ma ceny nie do pobicia.

Przeprowadziłem kilka podobnych rozmów. Wszystkie kończyły się jednakowo. Nie miałem szans z konkurencją. Sytuacja mojej firmy powoli stawała się dramatyczna. Miałem nadzieję, że kryzys prędko minie, ale się pomyliłem. Walczyłem ostatkiem sił.

Wszystko się sypało

Sprawdzeni pracownicy zgodzili się na niewielką obniżkę zarobków. To dało nam trochę czasu. Starałem się go wykorzystać na poszukiwanie nowych zleceniodawców. Niestety w naszym mieście nie było na to szans. Szukałem więc poza miastem. Szybko okazało się, że tam też jestem za drogi. Koszty dojazdu do nowych klientów były ważnym składnikiem ceny. Z trudem udało się zdobyć dwa zlecenia. Pojawiła się nadzieja, że jakoś przetrwamy.

Radość nie trwała długo. Po kilku miesiącach kontrahenci zerwali umowę. Szybko dowiedziałem się, że za tym ruchem stoi mój nowy konkurent, który postanowił działać także poza miastem. Znowu przegrałem. Za wszelką cenę chciałem utrzymać firmę. Wierzyłem, że kryzys nie może trwać wiecznie, że sytuacja zmieni się na lepsze. Bałem się, że wszystko stracę. Wszystko na co pracowałem ostatnie dwadzieścia lat.

Firma była jedynym źródłem utrzymania dla mnie i mojej rodziny, ponadto zatrudniałem piętnaście osób, które też miały rodziny. Bałem się o siebie i o ludzi, których zatrudniałem. Czułem na swoich barkach ogromny ciężar i paraliżującą odpowiedzialność. Jakbym znalazł się w czarnej dziurze bez wyjścia.

Sytuacja była coraz gorsza. Gdy odeszli kolejni kontrahenci, nie miałem już z czego płacić pracownikom, zaległości sięgały czterech miesięcy. Na biurku leżał stos niezapłaconych rachunków. Kilka osób odeszło z pracy. Rozumiałem ich. Nie da się pracować za darmo. Firma powoli przestawała istnieć. Musiałem za wszelką cenę spłacić zaległości. To by dało mi szansę na wyjście z dołka.

Szukałem pomocy finansowej

Banki w mieście jakby się zmówiły. Żaden nie chciał udzielić mi kredytu. Nie miałem wyjścia. Z pomocą znajomego kolegi pożyczyłem pieniądze na mieście. Zabezpieczeniem był majątek firmy, trzy samochody dostawcze i specjalistyczne maszyny.

Bałem się tej transakcji. Pożyczkodawcy z miasta nie mieli dobrej opinii. Pośrednik zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze i będę miał przez pewien czas spokój, a gdy się odkuję, zwrócę wszystko zgodnie z umową. Bardzo chciałem w to wierzyć. Spłaciłem pracowników i najpilniejsze rachunki. Złapałem oddech. Mogłem szukać nowych zleceń. Ze zdwojoną energią zabrałem się do roboty. Rozesłałem oferty. Wyglądało na to, że dostanę zlecenie czyszczenia domów po budowlańcach. To niezły kąsek. Nareszcie błysnęło światełko w tunelu.

Negocjacje z deweloperem się przedłużały, a zasoby finansowe topniały w zastraszającym tempie. Nieuchronnie zbliżał się termin spłaty części zadłużenia. Nie miałem kasy. Poprosiłem wierzycieli o przesunięcie terminu o miesiąc. O dziwo, zgodzili się! Trzy dni przed tą datą odwiedziło mnie w biurze dwóch gości z miasta. To nie była miła wizyta.

Panowie wyglądali, jakby życie spędzili w ciężkim zakładzie karnym. Ich twarze nie wyrażały żadnej myśli. Nie musiały! Bicepsy ledwie mieszczące się w odzieży mówiły wszystko! Kazali mi usiąść, po czym grzecznie, ale stanowczo przypomnieli, że zbliża się termin zapłaty. Zła wiadomość była taka, że wierzyciele w obawie o swoje pieniądze podnieśli wysokość raty o pięćdziesiąt procent.

– To jest ostateczny termin! – podkreślili. – I jeszcze jedno, ci którzy nie płacą w terminie wyglądają tak! – rzucili mi na biurko plik zdjęć i wyszli.

Bałem się o swoją rodzinę

Fotki przedstawiały męskie twarze, a właściwie to, co po nic zostało. Ale nie to było najgorsze. Zadrżałem, gdy na jednym ze zdjęć zobaczyłem moje dzieci wychodzące ze szkoły! Byłem przerażony! Pomyślałem, że natychmiast muszę wywieźć gdzieś rodzinę. Później zastanowię się, jak spłacę mafię.

Zadzwonił telefon. Kiedy odebrałem, męski chrapliwy głos powiedział jedno zdanie:

– Ucieczka nic nie da, znajdziemy cię wszędzie! – i wyłączył się.

Przestraszyłem się nie na żarty. Potrzebowałem czasu, wciąż liczyłem, że jakimś cudem zdobędę kontrakt, który uratuje mnie i firmę.

– Czy mogę jeszcze raz renegocjować spłatę? – zastanawiałem się.

Nie miałem nic do stracenia. Kolejny raz poprosiłem o miesiąc zwłoki. O dziwo, wyrazili zgodę. Jeśli się nie wywiążę, zabiorą mi samochody. Ich wartość plus wartość maszyn przekraczała kwotę pożyczki. Nadal liczyłem, że uda mi się w tym czasie podpisać kontrakt z deweloperem.

Znowu się pomyliłem. Potencjalny kontrahent marudził, zwodził mnie obietnicami i wciąż przedłużał rozmowy. Ten kontrakt był dla mnie jedynym ratunkiem, dlatego uczepiłem się go jak tonący brzytwy. Tymczasem wszystko jakby się sprzysięgło przeciwko mnie. Najpierw zabrali mi jeden samochód, miesiąc później umięśnieni panowie przyszli po następne.

Gdy po raz kolejny deweloper przesunął termin decyzji, zrozumiałem się, że wpadłem w pułapkę. Wierzyciele chcieli przejąć cały mój majątek. Na dowody nie trzeba było długo czekać. Przedstawiciele pożyczkodawcy przyszli tym razem do mojego mieszkania – na szczęście nie było wtedy żony ani dzieci – i poinformowali, że spłaciłem wyłącznie odsetki.

– Zostało panu jeszcze sto pięćdziesiąt tysięcy złotych – oznajmili.

Chciałem zaprotestować, ale nie zdążyłem, bo silny prawy prosty pozbawił mnie świadomości. Gdy się ocknąłem, nikogo już nie było. Nie miałem żadnych szans na zdobycie takiej kwoty. Moja firma właściwie już nie istniała, nie miałem majątku, nie zarabiałem!

Intryga była prosta. Miastowi wyszukują osoby znajdujące się w potrzebie, pożyczają im pieniądze i w ramach spłaty przejmują cały majątek. Nikt z nimi nie ma szans. Szantażują dłużników na różne sposoby. Najpierw biją. Gdy to nie pomaga, posuwają się dalej. Znajomemu przedsiębiorcy przysłano fotkę jego żony na zakupach, mnie dzieci wychodzących ze szkoły. Po takiej pocztówce człowiek jest gotów oddać wszystko, byle tylko zostawili jego rodzinę w spokoju.

Mnie postawili jeden prosty warunek: masz miesiąc na spłatę stu pięćdziesięciu tysięcy i sprawa zakończona. Dwa miesiące później dług wzrośnie do dwustu tysięcy. Mafia nie będzie się cackać. Widziałem już, co potrafią…

Ostatnia deska ratunku

Wiedziałem, że zrobię wszystko, by ochronić rodzinę. Wiedziałem także, że nie ucieknę ani nigdzie się nie schowam. Nie miałem tylko pojęcia, skąd wytrzasnąć taką forsę. Nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Nawet gdybym wyprzedał wszystkie cenne przedmioty, nie zebrałbym takiej sumy.
A gdyby tak spróbować szczęścia w kasynie? Gdyby zagrać w ruletkę?
– przyszło mi nagle do głowy. Gdybym postawił na czarne lub czerwone i wygrał? Ten pomysł sprawił, że wróciła mi nadzieja.

Wiedziałem, że prawdopodobieństwo wygranej jest niewielkie. Właściwie żadne. Ale jest też minimalna szansa, że się uda. Może los będzie mi sprzyjał. Może opatrzność zlituje się nad moją rodziną, wygram i spłacę dług. Sprzedałem wszystkie cenne rzeczy, jakie były w domu. W ten sposób udało mi się zebrać kilkanaście tysięcy. Z tymi pieniędzmi poszedłem do kasyna. Długo stałem przy rulecie i patrzyłem na kręcące się w oszalałym tempie koło fortuny.

Bałem się zagrać, byłem przekonany, że stracę wszystko i rodzina wyląduje na bruku. Z drugiej strony to samo mi groziło, jeśli nie spłacę długu! Wierzyciele nie będą się cackać. Co potrafią, widziałem na zdjęciach. Kupiłem żetony za wszystko, co przyniosłem. Nie wiedziałem, jak zagrać. Postawić kilka żetonów na jakiś numer albo na kolor? A może, licząc na szczęście, zagrać va banque? Postawić wszystko i liczyć na szczęście?! Ustawiłem wszystkie żetony na stole i nie patrząc na blat, przesunąłem je na stronę koła. Nie widziałem, gdzie się zatrzymały.

Krupier puścił kulkę. Oczy wszystkich graczy wbiły się w tarczę. Każdy chciał wzrokiem zaczarować pędzącą pod prąd kulkę. Każdy z obstawiających chciał, by zatrzymała się na jego liczbie. Cyferki migały mi przed oczami. Po chwili kulka wpadła na okrąg z cyframi. W ogóle nie patrzyłem, co się dzieje, przekraczało to moje siły. Odwróciłem wzrok. Chwilkę później usłyszałem, że kulka się zatrzymała… Bałem się spojrzeć na koło. Strach mnie sparaliżował.

– Trójka! Wypadła trójka! Wygrał pan! – stojący obok mnie facet cieszył się, jakby to on zgarnął całą pulę.

Nie wierzyłem własnym oczom

Dopiero teraz spojrzałem na koło, które błysnęło nagle wszystkimi kolorami tęczy. A może mi się wydawało? Naprawdę wygrałem! Krupier przysunął do mnie górę żetonów. Błyskawicznie ułożyłem je w słupki. Policzyłem, że nie spłacę długu. Trochę zabraknie.

„Mam grać dalej? – zapytałem się w duchu. – Mam dalej prowokować los?”.

– Panie, masz pan fart! Obstawiaj pan dalej! – mój rozentuzjazmowany sąsiad trącił mnie łokciem. – To jest pański dzień! – namawiał. – Niech się pan nie zastanawia!

I co teraz? Co mam zrobić? Ta decyzja mnie przerastała Pokusa była bardzo silna. Rozsądek i strach podpowiadały, że lepiej odejść od stołu z wygraną niż jeszcze raz ryzykować. Musiałby stać się cud, żebym wygrał dwa razy z rzędu.

„Gdybyś postawił wszystko i wygrał – wyraźnie słyszałem głos, który mi te słowa mówił – mógłbyś stanąć na nogi. Oddałbyś dług i zostało by ci jeszcze na nowy biznes!”.

„Nie ryzykuj! – podpowiadał rozsądek. – Kasyno zawsze wygrywa! Pamiętaj o tym!”.

Ale jak spłacić dług? – o mały włos nie powiedziałem tego pytania na głos.

Ogarnęła mnie złość. Byłem wściekły. Ta decyzja mnie przerastała! Miałem ochotę wykrzyczeć na całe gardło wszystkie przekleństwa, jakie znałem. Chciałem walnąć pięścią w stół, kogoś kopnąć, rozbić jakiś wazon, okno albo połamać krzesło.

Kątem oka widziałem, że gracze kończą obstawianie. Za moment krupier wypowie swoją sakramentalną formułkę: rien ne va plus. Nie można więcej obstawiać! I będzie za późno. W ostatniej chwili przesunąłem wszystkie żetony na planszę. Nie wiem, na co postawiłem. Sparaliżował mnie strach, nie miałem pojęcia, co się wokół mnie dzieje…

To rzeczywiście był mój dzień. Spłaciłem wierzycieli i zostało mi sporo. Ale mam wrażenie, że wpadłem w pułapkę. Znów słyszę: rien ne va plus i czuję, że nie mogę się powstrzymać…

Czytaj także:
„Wypłaciłam z banku wszystkie pieniądze i pobiegłam do kasyna. Musiałam ukryć tajemnicę przed mężem”
„W jedną noc przegrałem w kasynie ciułane latami pieniądze na operację córki. Nie wiem, jak teraz spojrzę w oczy żonie”
„Jestem hazardzistką. W kasynie poznałam niebezpiecznych ludzi. Mało brakowało, a wpakowałabym się w poważne tarapaty”

Redakcja poleca

REKLAMA