„To przeze mnie Tomek jest sparaliżowany do końca życia. Nie jestem w stanie spojrzeć mu w oczy...”

mężczyzna na wózku inwalidzkim fot. Adobe Stock, Firma V
To ja go namówiłem, żeby zaryzykować. To przeze mnie wylądował na wózku. Naszego spotkania bałem się głównie z tego powodu – żalu, w którym mógłby utopić mnie Tomek. Spodziewałem się zaciętej twarzy z grymasem krzyczącym „zobacz, to twoja wina!”.
/ 31.05.2021 11:04
mężczyzna na wózku inwalidzkim fot. Adobe Stock, Firma V

 – Marcin, to ty? – usłyszałem.

Znałem ten głos. Kojarzyłem. Brzmiał mi w głowie, ale nie mogłem go dopasować do kogokolwiek. Dopóki się nie odwróciłem i nie spojrzałem. Siedział na wózku. Tak jak prawie pięć lat temu, gdy widziałem go po raz ostatni. Na twarzy niewiele się zmienił, może trochę zakola poszerzyły swoją strefę wpływów na jego czole. Właściwie to tylko bezwładne nogi odróżniały tego sparaliżowanego od pasa w dół człowieka od aktywnego kiedyś, wysportowanego dwudziestokilkulatka. Przełknąłem ślinę.

Bałem się tego spotkania, a przecież wiedziałem, że prędzej czy później do niego dojdzie

Jakiś czas temu wróciłem do naszego rodzinnego miasta, i tak długo udało nam się nie wpaść na siebie.

– Tomek? – odpowiedziałem pytaniem. – Rety, ale czasu minęło. Miałem do ciebie dzwonić, ale jakoś tak zeszło. No wiesz, obowiązki…

On chyba tak jak ja wiedział doskonale, że to nieprawda.

– No, pięć lat zeszło – odparł i puścił do mnie oko.

W jego uśmiechu nie było jednak kpiny ani żalu. Trochę mnie to ośmieliło. Naszego spotkania bałem się głównie z tego powodu – żalu, w którym mógłby utopić mnie Tomek. Spodziewałem się zaciętej twarzy z grymasem krzyczącym „zobacz, to twoja wina!”. Zamiast tego na wózku siedział uśmiechnięty chłopak, a w jego spojrzeniu widziałem radość. Bezwiednie wróciłem myślami do tamtego wydarzenia.

Dogadywaliśmy się, byliśmy dobrymi kolegami. To był piękny początek lata

Nie tylko z powodu pogody. Nasz rocznik, mój i Tomka, właśnie kończył przedostatni rok w warszawskiej SGGW. Ja finiszowałem bardzo dobrze, Tomek – rewelacyjnie. Byliśmy młodzi, wykształceni, pełni energii i planów. Nie nazwałbym nas przyjaciółmi. Raczej dobrymi kumplami z roku, którzy bez zawiści rywalizowali ze sobą w nauce. Z charakteru podobni – ambitni, czasem wręcz zawzięci. Z wyglądu? No cóż, totalne przeciwieństwa. Tomek wysoki, całkiem przystojny chudzielec. Ja sporo niższy i przysadzisty. No dobra, po prostu gruby. Zawsze miałem tendencje do łapania kilogramów.

Ale gdybym dawno temu w podstawówce powiedział nauczycielowi wuefu straszącemu mnie przedwczesną śmiercią z powodu otyłości, że kiedyś mój tłusty zadek uratuje mi zdrowie, a może i życie, to on sam mógłby paść trupem ze śmiechu. Załatwiliśmy sobie z Tomkiem studenckie praktyki w czasie wakacji. Duże gospodarstwo rolne w pobliskiej wsi. Facet miał mnóstwo krów, na pewno powyżej setki. W Stanach byłby farmerem, u nas po prostu obrotnym rolnikiem kombinującym na dopłatach unijnych.

Tym zastępom łaciatych stworzeń trzeba było zapewnić pożywienie. A pozycją obowiązkową w krowim menu jest kiszonka z kukurydzy. To był piąty dzień praktyk. Staliśmy obok wielkiego silosu na kukurydzę, w którym owa kiszonka wskutek różnych procesów fermentacji dojrzewała do tego, aby mogły ją skonsumować wiecznie głodne mućki. Ale jeśli ktoś myśli, że to taka prosta sprawa, jest w błędzie. Otworzyć silos zbyt wcześnie było takim samym błędem, jak otworzenie go zbyt późno. W jednym i drugim przypadku mogło dojść do zmarnowania całej jego zawartości.

I tutaj właśnie pojawialiśmy się my. Praktykanci z przyrządami do pobierania próbek. Jak widać, technologia dotarła także na wieś, a chłop okładający batem konia zaprzęgniętego do furmanki z sianem to już tylko mgliste wspomnienie.

– Tomek, sprawdźmy to szybko, bo ja spadam – powiedziałem. – Nie chce mi się dzisiaj siedzieć do końca. Piątek jest, umówiłem się…

Spojrzał na mnie ze zrozumieniem. Piątek rządzi się swoimi prawami.

No ok, ale może poczekajmy na szefa. Powiedział, żebyśmy sami nie pobierali próbek. Temperaturę możemy zmierzyć, a resztę mamy robić z nim.

Uniosłem brew. Wielka mi filozofia, robiliśmy to już parę razy. Otworzyć, wsadzić pobierak, wyciągnąć, zamknąć. Koniec.

– Daj spokój, nie bądź dupa wołowa. Raz, raz i spadamy. Tomek westchnął.
– Dobra, dawaj – powiedział i podszedł ze sprzętem bliżej; ja zacząłem powoli uchylać zabezpieczenie.
– No i proszę, gotowe – powiedziałem, odwracając się do Tomka. – Pomyśl o tych wszystkich głodnych krowach i o ich wdzięczności, którą nas obdarzą. Czyż nie warto było się uczyć przez te wszystkie lata?

Tomek uśmiechnął się, ale nie patrzył na mnie. Mrużąc oczy wpatrywał się w miejsce, gdzie powinna być kukurydza. Z naciskiem na słowo „powinna”.

– Co jest, kurde? – zapytałem.
– No, zobacz, nie ma – odparł i wskazał głową na pustą przestrzeń za otwartym zabezpieczeniem.

Okazało się, że partia składowanej kukurydzy, tej w niższej części silosu, uformowała się w ciężki czop, który oderwał się od pozostałej – tej która zawisła nad nią. Pomiędzy nimi utworzyła się niewielka przerwa, której teraz się przyglądaliśmy.

– No dobra, weźmiemy trochę z góry i trochę z dołu.

Tomek podał mi pobierak, a ja wsunąłem go w dolną część kukurydzianej pryzmy. Wyciągnąłem i zabezpieczyłem próbkę w szczelnym pojemniku. Połowa roboty z głowy.

– Nie sięgnę – powiedziałem, próbując umieścić pobierak w górnej części kukurydzianej pryzmy.

Brakowało mi dosłownie kilkunastu centrymetrów, żeby zagłębić się metalowym prętem w pryzmę. Usłyszałem, jak Tomek westchnął.

– Dawaj mi to – powiedział z reżyserowanym gniewem. – Widzę, że do akcji muszą wkroczyć profesjonaliści.

Podałem mu pobierak i stanąłem obok. Wyciągnął swoje długie, szczupłe ciało i wsunął cienki pręt w kilka ton wiszącej w powietrzu kukurydzy. Usłyszałem dziwne „mlask”. Takie kląśnięcie jak wtedy, gdy puszcza zbyt mocno zakręcony słoik.

– Uważaj! – krzyknąłem.

Tomek nie zdążył wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Wszystko wydarzyło się okamgnieniu

Kilka ton krowiego przysmaku w początkowym stanie fermentacji ruszyło w dół. Gdyby górna część pryzmy tylko opadła i połączyła się z dolną, nic złego by się nie wydarzyło. Ale, jak później opisała to w swoim raporcie specjalna komisja: „…sytuacja ta doprowadziła do powstania nietypowego naprężenia i nacisku na ścianę silosu. Pryzma znalazła ujście przez otwartą klapę bezpieczeństwa i wskutek tego doszło do rozerwania dużej części konstrukcji…”.

Ostatnie, co zobaczyłem, to Tomek, który pod naciskiem kiszonki złożył się jak scyzoryk i w ciągu sekundy zniknął pod osuwającą się pryzmą. Potem już nic nie widziałem, bo kukurydza przewróciła także mnie. Przez moment machałem bezradnie rękami i nogami jak robak wywrócony na plecy, ale za moment moje ciało znieruchomiało, jakbym został zalany betonem. Zrozumiałem wtedy, że jesteśmy całkowicie zakopani. Nie wiem, ile to trwało, bo po kilkunastu sekundach zacząłem się dusić, a po kilkunastu następnych straciłem przytomność.

I tylko z opowieści szefa wiem, że naszym szczęściem w tym nieszczęściu było to, że wszystko widział etatowy pracownik, przechodzący obok. I to on, razem z trzema innymi, gołymi rękami odgrzebali nas z naszego niedoszłego, kiszonkowego grobu. Godzinę później leżałem w szpitalu. Rentgen, latareczką po oczach, trzech lekarzy obmacywało mi brzuch. Okazało się, że nic mi się nie stało. Najadłem się tylko sporo strachu. I trochę kiszonki, którą miałem chyba w każdym otworze ciała.

– Panie doktorze, a gdzie mój kolega? – zapytałem tego trzeciego doktora od uciskania brzucha.
– Pana kolega, mówi pan… – powtórzył, jakby dając sobie czas na zastanowienie; wciąż uciskał mój brzuch. – No cóż…

Poczułem zimny dreszcz na całym ciele. Pomyślałem, że Tomek nie żyje. Że mnie odkopali, a on się tam biedny udusił. Umarł w pieprzonym krowim obiedzie.

– Pański kolega miał nieco mniej szczęścia – kontynuował lekarz. – Ale proszę się nie denerwować, żyje. Wybudził się jakiś czas temu, no ale z wielu względów musi na razie pozostać pod baczną obserwacją. Odetchnąłem.
– Miał mniej szczęścia, czyli…?

Lekarz skończył badanie i przykrył mnie kołdrą. Włożył dłonie w kieszonki kitla.

– Ta kukurydza, która się wysypała z silosu, z dużą siłą przygniotła pańskiego kolegę. Upadając, dość pechowo się ułożył. Jest wysoki, ale przede wszystkim drobnej budowy. Teraz jest więc mocno poobijany, ma złamaną rękę i kilka żeber…
– To chyba nic poważnego przecież – wtrąciłem się.
– Niestety, tak jak wspomniałem, pan Tomasz miał pecha. Jego kręgosłup nie wytrzymał, doszło do jego złamania i do uszkodzenia kręgów w odcinku lędźwiowym. Oczywiście za wcześnie na jakieś wiążące rokowania, ale sam pan rozumie powagę sytuacji.

Nie mogłem w to uwierzyć. Wiedziałem, że gdyby nie szybka reakcja pracowników, obaj po prostu byśmy się udusili. Ale odkopali nas w porę. Więc co to za brednie? Ja mam dwa zadrapania, a Tomek będzie sparaliżowany?! Lekarz chyba czytał w moich myślach, bo po chwili sam z siebie mi to dokładnie wyjaśnił:

– Nie powinienem tego mówić, ale fakt jest taki, że pana od tego samego losu uchroniła – tu wskazał palcem na swój brzuch – pańska tusza. To fizyka. Nadwaga uratowała panu zdrowie, a być może i życie. To nie znaczy, że lepiej jest być, no, wie pan…
– Grubym? – pomogłem mu. Przytaknął głową.
– …ale w tym przypadku, jednym na milion, lepiej, że tak właśnie jest.

Uśmiechnął się i wyszedł. Ja zostałem sam na sam z absurdalnym przeświadczeniem, że moje sadło, z którym nigdy nie mogłem się uporać, dzisiaj było moim największym sprzymierzeńcem. I z myślą, że przeze mnie Tomek zostanie kaleką do końca życia. Ta myśl nie opuszczała mnie do dziś, do chwili, gdy po latach się spotkaliśmy.

Ostatecznie to on miał więcej szczęścia niż ja

Tomek uśmiechał się do mnie. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na śliczną dziewczynę, która trzymała dłonie na rączkach jego wózka inwalidzkiego.

– Widzę, że u ciebie zmiany – powiedziałem w końcu zmieszany.

Uniósł prawą dłoń do góry. Dopiero teraz dostrzegłem obrączkę.

– Ano zmiany – odparł. – To jest Monika, moja żona. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie. – A to jest Marcin – dodał, patrząc mi w oczy. – Mój dobry kolega ze studiów – dopowiedział.

Przełknąłem ślinę. Może to niemęskie albo głupie – nie wiem, ale miałem ochotę go przytulić.

– Miło mi poznać. I gratuluję – powiedziałem. – Ja niestety, wciąż zasilam szeregi starych kawalerów.

Tomek i jego żona zaśmiali się.

– Ale sporo schudłeś – stwierdził Tomek. – Prawie cię nie poznałem.

Faktycznie, po wypadku w ciągu roku zleciałem ponad dwadzieścia kilogramów. Jakoś tak samo z siebie wyszło. Uznałem, że drugi raz moje sadło już mi życia nie uratuje.

– No, w końcu się udało. Poszło w sumie łatwiej, niż się spodziewałem. Wystarczyło wyrzucić na stałe z menu parę rzeczy.
– Kukurydzę też? – zapytał. Tomek patrzył na mnie z kamienną twarzą. A potem wybuchnął szczerym wesołym śmiechem.
– A wiesz, że nie jadam kukurydzy, faktycznie. – opowiedziałem, śmiejąc się. – Nawet w kinie zamiast popcornu biorę naczosy. Jakoś nie mogę na to żółte cholerstwo patrzeć.

Kolega pokiwał ze zrozumieniem głową. A potem zapytał:

– To co, może skoczymy na jakieś piwo? Taki gorący dzień. No i pogadamy sobie trochę, powspominamy… 

Czytaj także:
Postanowiłam uciec z naszego domu na wsi. Wszystko zaczęło się od... awantury o rodzaj makaronu
Szewc bez butów chodzi. Mój mąż był zaangażowanym wychowawcą, ale olewał własnego syna
Zamiast zajmować się dzieckiem siostry, wolałam opiekować się psem mamy

Redakcja poleca

REKLAMA