„Sąsiedzi karmili je spleśniałymi resztkami z pańskiego stołu. Moje prośby i groźby nic nie dały, ale zadziałał internet”

Projekt bez nazwy (11).png fot. Adobe Stock, Johan Larson
„Zaczęłam chodzić po wsi. Zaglądałam do każdej psiej budy, tłumaczyłam ludziom, co trzeba zrobić, by ulżyć zwierzakowi. Prosiłam, żeby zakładali psom dłuższe łańcuchy, większe obroże, żeby spuszczali je na noc. Tłumaczyłam, że muszą mieć zawsze dostęp do świeżej wody i regularnie dostawać jedzenie”.
/ 02.08.2023 07:15
Projekt bez nazwy (11).png fot. Adobe Stock, Johan Larson

Już jako dziecko nie mogłam patrzeć na to, jak mieszkańcy mojej wsi traktują zwierzęta. Obiecałam sobie, że kiedyś to zmienię, choć pewnie będzie trudno.

Urodziłam się i wychowałam na wsi

Już od małego nie akceptowałam pewnych zachowań sąsiadów. Chodziło przede wszystkich o stosunek do zwierząt. Ja kochałam wszystkie istoty żywe i chciałam, żeby ludzie otaczali je miłością i troskliwą opieką. Tymczasem oni traktowali je przedmiotowo.

Zwierzę to tylko zwierzę. Ma służyć człowiekowi. Tak wciąż powtarzali. Żeby chociaż im się odwdzięczali za tę służbę, zapewnili godziwe warunki życia. Ale nie… Szczególnie ciężko miały psy. Nikt nie przejmował się tym, że marzną w dziurawych budach i cierpią na krótkich łańcuchach, nikt nie myślał o tym, by regularnie je karmić, poić, głaskać, bawić się z nimi.

Miały szczerzyć kły i pilnować obejścia. A jak już nie dawały rady, bo były stare lub chore, to wymieniali je na inne. Łzy mi się cisnęły do oczu, gdy na to patrzyłam, ale niewiele mogłam zrobić.

Byłam tylko dzieckiem. Gdy próbowałam stanąć w obronie jakiegoś zabiedzonego zwierzaka, ludzie przeganiali mnie z obejścia i skarżyli się na mnie rodzicom. Że zamiast traktować ich z szacunkiem należnym starszym, próbuję ich pouczać. 

– Przestań nam wstyd robić! Mentalności ludzkiej nie zmienisz – zdenerwował się którego razu ojciec. 

– A właśnie, że zmienię! Może nie teraz, tylko w przyszłości, ale zmienię – odparowałam.

To chyba wtedy postanowiłam, że gdy już dorosnę, to zostanę weterynarzem. Takim, który nie tylko leczy zwierzęta, ale także walczy o to, by je dobrze traktowano. Gdy powiedziałam o tym ojcu, uśmiechnął się pod nosem, jakby nie wierzył, że w ogóle dostanę się na studia, ale ja wiedziałam, że dopnę swego.

Z psa nie ma żadnego pożytku…

Jak sobie obiecałam, tak zrobiłam. Skończyłam weterynarię i otworzyłam gabinet w naszej wsi, w domu, w którym mieszkała kiedyś moja babcia. Na brak klientów nie narzekałam, bo najbliższy weterynarz był pięćdziesiąt kilometrów od nas, ale ludzie wzywali mnie głównie do zwierząt hodowlanych.

Z psami pojawili się rzadko, zwykle po to, by zaszczepić je przeciwko wściekliźnie. Dlatego zaczęłam chodzić po wsi. Zaglądałam do każdej psiej budy, tłumaczyłam ludziom, co trzeba zrobić, by ulżyć zwierzakowi.

Prosiłam, żeby zakładali psom dłuższe łańcuchy, większe obroże, żeby spuszczali je na noc. Tłumaczyłam, że muszą mieć zawsze dostęp do świeżej wody i regularnie dostawać jedzenie. I to nie spleśniałe resztki z pańskiego stołu, ale takie przeznaczone dla nich. No i oczywiście namawiałam do leczenia zwierzaków, zabezpieczenia przed kleszczami i pchłami.

Ludzie co prawda już mnie nie wyrzucali z obejścia, bo jak wróciłam z dyplomem, to nabrali do mnie szacunku, ale puszczali wszystkie moje tłumaczenia mimo uszu. Niby słuchali, kiwali głowami, ale jak wychodziłam, to szybciutko o wszystkim zapominali. Ot, choćby pani Maria. Jej pies złamał łapę, więc poprosiłam, by przywiozła go do lecznicy. Oczywiście się nie zjawiła.

– Ja rozumiem, że Reks potrzebuje pomocy, ale nie będę płacić za jego leczenie. To pieniądze wyrzucone w błoto – odparła kobieta, gdy poszłam do nich i zapytałam, dlaczego nie przyszła.

– Ale on cierpi i będzie miał niesprawną łapę! – zdenerwowałam się. 

– I co z tego? Poradzi sobie na trzech – wzruszyła ramionami. 

– Ale za leczenie krowy pani zapłaciła. 

– A bo Mućka daje mleko, za które potem płaci nam mleczarnia. A ten? Tylko żre i szczeka. Żadnego pożytku z niego nie ma.

Potem słyszałam podobne argumenty jeszcze wiele razy, i nie tylko w obejściu pani Marii. Podobnie było u innych. Do zwierząt hodowlanych mnie wzywali, bo przynosiły im dochód. A psy miały wylizać się same. Bo to tylko psy.

Z bezsilności chciało mi się wyć

– Dlaczego oni ciągle są tacy? Dlaczego nie chcą zrozumieć, że każdemu zwierzęciu należy się opieka i szacunek? – zapytałam któregoś dnia tatę. 

– Powiedziałem ci to kiedyś i powtórzę dziś: mentalności ludzkiej nie zmienisz – westchnął.

Zrobiło mi się bardzo smutno, bo pomyślałam, że chyba ma rację…

Jakieś piętnaście lat temu w naszej wsi pojawili się pierwsi miastowi. Najpierw postawiła dom jedna rodzina, potem kolejna i następne. Po trzech latach stało już kilkanaście nowych budynków. Przybyło mi  pacjentów, bo nowi mieszkańcy przywieźli ze sobą swoje psy i koty.

Wśród nowych sąsiadów była pani Beata, właścicielka sympatycznego kundelka o imieniu Mikado. Dbała o niego jak o siebie, a może nawet i lepiej. Wystarczyło, że psiak miał małą rankę na łapie, i już biegła z nim do mnie do gabinetu. Zwykle rozmawiałyśmy tylko o jej pupilu. Ale chyba w trakcie trzeciej albo czwartej wizyty temat zszedł na mieszkańców wsi.

– Niech mi pani powie, co jest z tutejszymi ludźmi? Jak się z nimi rozmawia, to wydają się sympatyczni. Lecz gdy wejdzie się do nich na podwórko, czar pryska. Psy na łańcuchach? Rozwalające się budy? Jakieś dziurawe garnki zamiast misek, a w nich resztki spleśniałego jedzenia? Rany na szyi i łapach? Jak tak można traktować zwierzęta? – zaczęła się dopytywać.

– Ech, u nas zawsze tak było… 

– To czas najwyższy to zmienić! Zwierzęta to nie rzeczy, mają swoje prawa! Nie rozumiem, jak pani może na to spokojnie patrzeć – oburzyła się. 

– Nie mogę, ale czuję się bezsilna. Bo choć prosiłam, tłumaczyłam, nikt nie słuchał. Czasem miałam wrażenie, że mówię do ściany.

– Czyli łagodna perswazja nie działa? 

– Jakoś nie. Groźby i straszenie też nie pomogą. Wręcz przeciwnie, zaszkodzą. Ludzie u nas zacięci…

– W takim razie trzeba poszukać innego sposobu. Już ja coś wymyślę! Nie pozwolę, by te biedne psy tak cierpiały – zapewniła.

Z całego serca życzyłam jej powodzenia, ale prawdę mówiąc, nie wierzyłam w sukces. Przecież ja, miejscowa, nie mogłam przemówić ludziom do rozumu. A cóż dopiero obca…

Oj, nieźle jej się dostało…

Jakiś tydzień po tamtej rozmowie wybrałam się na zakupy do naszego wiejskiego sklepu. Przy ladzie stała pani Maria. Była bardzo zdenerwowana. 

– A co to się stało, pani Mario? Mąż znowu pani dopiekł? – zagadnęłam. 

– Nie mąż, tylko ci miastowi! 

– Miastowi? A co takiego zrobili? – zdziwiłam się.

Nie odpowiedziała, więc spojrzałam na sprzedawczynię. 

– A opisali panią Marię w internecie, na grupie mieszkańców naszej gminy. Nie z imienia i nazwiska, ale wszyscy wiedzą, o kogo chodzi. Zresztą nie tylko jej się dostało. Zaczęła ta pani Beata, a reszta dołożyła swoje. A że trochę się ich do nas najechało, to i wpisów było dużo – wyjaśniła.

– Tak? A co takiego napisali? 

– A różne rzeczy. Na przykład takie, że u nas chyba ludzie niewierzący, bo źle traktują zwierzęta, zwłaszcza psy. A przecież to także stworzenia boże i należy im się opieka, miłość i szacunek.

– Co oni sobie myślą! Dopiero się sprowadzili i już się wymądrzają – włączyła się do rozmowy pani Maria. – Przecież wszyscy we wsi wiedzą, że ja wierzę w Pana Boga. Co niedziela do kościoła chodzę i do spowiedzi. A ksiądz proboszcz uważa mnie jak nikogo – naburmuszyła się.

– Czyli miastowi nie mają racji?

– No pewnie, że nie!

– To może im to udowodnić? Pokazać, że szanuje pani zwierzęta? – spytałam. – Na ratowanie łapki Reksa jest już za późno, ale przydałaby mu się porządna buda i ogrodzony kojec zamiast łańcucha na szyi.

– Dla czyjegoś widzimisię nie będę budy stawiać i części podwórka ogradzać. I nie obchodzi mnie, co tam wypisują w tym internecie. I tak tego nie czytam. Za stara jestem na takie bzdury – odburknęła.

– Tak? To dlaczego jest pani taka zdenerwowana? 

– A bo córka przeczytała i mi opowiedziała – odparła. 

– No właśnie, pani może nie czytać, ale inni na pewno to zrobią. A potem będą gadać. Założę się, że teraz we wsi aż huczy. Ba, nie tylko we wsi ale w całej gminie. Przyjemnie to takie rzeczy o sobie czytać? Bo mnie się wydaje, że nie, że to raczej wstyd. Ale oczywiście może pani myśleć inaczej – odparłam z niewinną miną, a potem szybko zrobiłam zakupy i wyszłam.

Gdy wybierałam towary, pani Maria nie odezwała się już słowem, ale kątem oka widziałam, że mocno się nad czymś zastanawiała. Coś w środku mi mówiło, że nad nową budą dla Reksa… 

Nie pomyliłam się. Gdy kilka dni później przechodziłam koło podwórka pani Marii, to aż przystanęłam. Dostrzegłam bowiem porządną budę i kojec z nowiutkich paneli ogrodzeniowych. Biedny Reks był taki szczęśliwy, że aż skakał na swoich trzech łapkach.

Podeszłam i pogłaskałam go przez szparę między prętami.

– No i co, może być? – usłyszałam za plecami głos pani Marii.

– Pewnie, że może… Naprawdę się postaraliście – pokiwałam głową z uznaniem.

– No, mój Staszek całkiem dobrze się sprawił. Córka od razu zdjęcia zrobiła i wrzuciła do tego całego internetu. Żeby już nie było powodów do pisania.

– No i?

– No i miastowi i tak znowu napisali. Ale tym razem dobrze. Że bardzo im się podoba, że gratulują, cieszą się… 

– No widzi pani? Nie jest przyjemniej czytać takie komentarze?

– A tam, wcale mi nie zależy. – Wzruszyła ramionami, choć z jej bardzo zadowolonej miny wynikało coś zupełnie odwrotnego.

– Zrobiliśmy to, bo nam się Reksa żal zrobiło. Toć on przecież też stworzenie boże.

– No właśnie, mam nadzieję, że inni też sobie o tym przypomną i pójdą w wasze ślady – powiedziałam. 

Wreszcie coś się zmieniło. Na lepsze!

Od tamtego wydarzenia stosunek „starych” mieszkańców wsi do zwierząt zaczął się zmieniać. Nie stało się to od razu, ale zmiany nadeszły. Nie wszyscy może postawili nowe budy i kojce, ale komfort życia naszych piesków bardzo się poprawił. I innych zwierząt przy okazji też.

Dziś, po ponad dziesięciu latach, nikt już w naszej wsi nie wyobraża sobie, by trzymać pupila na łańcuchu bez jedzenia i picia. Gdyby ktoś się odważył, to inni by mu spokoju nie dali.

Ludzie częściej też odwiedzają mój gabinet. Gdy pies się mocniej zrani, zwichnie sobie łapkę, już nie czekają, aż się wyliże, tylko przychodzą po pomoc. Bo Reks, Azor czy Miśka nie są już dla nich „tylko psami”, ale żywymi istotami, które zasługują na opiekę i szacunek.

Jak więc widać, mój tata nie miał racji – mentalność ludzką da się zmienić, nawet gdy była utrwalana przez lata. Potrzebny jest tylko sposób, który ludzi do tych zmian skłoni.

Czytaj także:
„Wredny lekarz bez serca zmusił mnie do oddania psów. Moja córka się załamała, a ja cierpiałam razem z nią”
„Nie mamy dzieci, więc moja żona zaczęła traktować psa jak niemowlę. Jest na psim wychowawczym, ani myśli wracać do pracy”
„Sąsiadka jędza i jej wściekły kundel, zamienili moją emeryturę w piekło. Jednak, gdyby nie ten pies, doszłoby do tragedii”

Redakcja poleca

REKLAMA