„Wredny lekarz bez serca zmusił mnie do oddania psów. Moja córka się załamała, a ja cierpiałam razem z nią”

dziewczynka mama psy fot. standret
„Moja córka ma alergię na psy. Musieliśmy znaleźć naszym czworonogom nowy, kochający dom. Nie sądziłam, że nasze dziecko przypłaci to traumą i otrze się o depresję. Kochamy zwierzęta i nie wyobrażamy sobie życia bez nich, ale zdrowie jest najważniejsze”.
/ 10.07.2023 11:15
dziewczynka mama psy fot. standret

Miłość do psów wyniosłam z domu, gdzie zawsze było ich kilka. Mój mąż i córeczka dzielą ze mną to uczucie. Niektórzy znajomi twierdzili, że przesadzam z tym uwielbieniem i nazywali mnie „matką Teresą od psów”.

– Traktujesz je, jakby były twoimi dziećmi. Może powinnaś sprawić sobie dzidziusia, zamiast przelewać uczucia macierzyńskie na zwierzęta, co? – dogadywały mi koleżanki.

Nic sobie z tego nie robiłam, bo wiedziałam, że nie mają racji. Zwierzaki nigdy nie były dla mnie substytutami dzieci. Opieka nad nimi dawała mi radość i satysfakcję, ale nie zastępowała relacji z ludźmi. Co nie zmienia faktu, że kpiny i docinki słyszałam nadal, nawet gdy wyszłam za mąż i urodziłam córeczkę. Gorzej, kilka razy usłyszałam, że niby kocham psy bardziej niż męża i dziecko. Co za bzdura!

Dlaczego muszę oddać swoje psy?

Mój mąż Jacek i córka Ulka uwielbiali nasze psiny, rodzeństwo z jednego miotu: Romę i Bobka. Jacek od zawsze chciał mieć psa, lecz jego rodzice się nie zgadzali. Teraz spełnienie dziecięcego marzenia dawało mu niesamowitą frajdę. Kiedy bawił się z Bobkiem i Romą w szalone gonitwy, miał w oczach chłopięcy blask szczęścia. Ula wolała psiaki głaskać i przytulać, niż z nimi biegać. A ja widziałam, jak codzienne obcowanie z nimi uczy ją empatii, cierpliwości, delikatności. Wyrastała na wrażliwą i dobrą dziewczynkę i jako matka byłam z niej bardzo dumna.

Tak więc całe nasze domowe stado dogadywało się świetnie, aż wydarzyło się coś, co mocno zachwiało naszym rodzinnym szczęściem… Na początku jesieni Ula zaczęła chorować. Nie były to groźne przypadłości – katar i kaszel – ale trwały zdecydowanie za długo i powtarzały się zbyt często. Przechorowała prawie całą jesień, potem zimę. Schudła i była przykro blada.
Wyglądała tak krucho i mizernie, że w końcu przestaliśmy wierzyć lekarzowi, który bagatelizował sprawę, mówiąc: „to taki okres, wszyscy chorują”.

– Konował! Ula się męczy, a ten mówi, że to normalne! – wściekł się mąż.

Uparliśmy się na przeprowadzenie dodatkowych badań, nie tylko morfologii, ale też innych testów. I wówczas wyszło szydło z worka – alergia. Myśleliśmy, że gdy lekarze ustalą, co jest alergenem, to wyeliminujemy problem, po prostu usuwając to, co uczula Ulę, ale… Okazało się, że nasza córka ma alergię na psy! Szok. Cios. Dramat. Nie mogliśmy w to uwierzyć. No bo jak to możliwe, że to uczulenie objawiło się dopiero teraz?

– Może to jakaś pomyłka? Przecież błędy się zdarzają. Musimy to jeszcze raz sprawdzić – mówił Jacek.

Skwapliwie się z nim zgodziłam, bo tak samo jak on chwyciłam się nadziei, że to jakiś błąd, pomyłka, bzdura. Niestety, powtarzanie testów dawało wciąż ten sam wynik. Byliśmy zdruzgotani, ale nie mieliśmy czasu na rozpaczanie, musieliśmy przede wszystkim pomóc naszej córce.

Doktor Marek wydał bezlitosny wyrok: trzeba całkowicie odizolować małą od psów. Uwierzyliśmy, że to jedyne wyjście. Jako wykształcony lekarz był dla nas autorytetem, nie przyszło nam do głowy, by kwestionować jego zalecenie.

Znalazłam dla psiaków idealny dom

Miałam złamane serce. Szukałam Romie i Bobkowi nowych, przyjaznych domów, dosłownie zalewając się przy tym łzami. Czułam, że zawiodłam i zdradziłam dwie istoty, które bezgranicznie mi ufały i bezwarunkowo mnie kochały. Jacek też źle znosił myśl o rozstaniu, nie odstępował psów na krok, jakby desperacko chciał nacieszyć się nimi na zapas. Kiedyś wyganiał je z naszego łóżka – teraz sam je do niego zapraszał. Tylko córka nie podzielała naszej „żałoby”, bo nic jej nie powiedzieliśmy.

Ledwo skończyła sześć lat i baliśmy się, że rozstanie z ukochanymi czworonogami będzie dla niej traumą. Skoro nam, dorosłym, było tak trudno, to jak miało poradzić sobie z tym małe dziecko? Odkładaliśmy bolesną rozmowę z dnia na dzień, aż nie dało się już dłużej jej unikać, bo znaleźliśmy nowych właścicieli dla Romy i Bobka.

Wspaniali ludzie, którzy nie dość, że wzięli oba psiaki – więc nie trzeba było ich rozdzielać – to jeszcze zgodzili się, byśmy je odwiedzali. Oczywiście, o ile lekarz nam nie zabroni, żebyśmy nie przenosili na sobie alergenów. Ula przyjęła wiadomość jeszcze gorzej, niż się spodziewaliśmy. Najpierw tylko w kółko powtarzała:

– Nie, nie, nie!

Próbowałam jej wytłumaczyć, że to ze względu na jej zdrowie, i dopiero wtedy zaczął się prawdziwy dramat.

– Więc to przeze mnie?! Przez mnie oddajecie pieski?! – wykrzyknęła z rozpaczą.

A potem wpadła w histerię: rzuciła się na podłogę, tarzała po dywanie, krzycząc i płacząc rozdzierająco.

Nasz córka źle znosiła tę informację

Nigdy nie widzieliśmy naszej pogodnej, spokojnej córeczki w takim stanie. Zanosiła się szlochem tak gwałtownie, że aż zaczęła się dusić. Naprawdę przestraszona zabrałam ją do szpitala, a Jacek w tym czasie zawiózł psy do nowego domu. Mała nawet się z nimi nie pożegnała.

Z rozpaczy dostała gorączki, było z nią naprawdę źle. Trzeba było zostawić ją na oddziale na noc, podano jej środki uspokajające. Pierwszy raz pożałowałam swojej miłości do zwierząt. Gdybyśmy nigdy nie mieli psów, moje dziecko nie przechodziłoby teraz takiej gehenny.

Łudziliśmy się nadzieją, że wraz z upływem czasu Ula upora się ze stratą, ale niestety, tylko jej się pogarszało. Na przemian to wpadała w gniew, to osuwała się w apatię. Straciła apetyt, a po tygodniu całkiem przestała jeść.
Oboje z Jackiem odchodziliśmy od zmysłów ze strachu. A lekarz – tak, ten sam, który zalecił nam oddanie psów – powiedział tylko:

– Samo jej przejdzie, trzeba ją przetrzymać.

Przetrzymać? Bałwan! Zabrzmiało to tak, jakby jego zdaniem Ulka robiła nam na złość, marniejąc w oczach. Jakby była krnąbrnym, rozpuszczonym bachorem, a nie załamaną, zrozpaczoną dziewczynką.

Może jest jeszcze nadzieja?

Szukając pomocy, gdzie się da, po kilku nieudanych próbach trafiliśmy wreszcie na rewelacyjną panią doktor. Chociaż jej specjalizacją była alergologia, miała też sporą wiedzę psychologiczną. Nie traktowała też zwierzaków jak roznosicieli chorób wszelakich, w przeciwieństwie do większości pediatrów oraz innych speców od uczuleń. Kiedy usłyszała, że oddaliśmy psy, żeby nie narażać córki, zbeształa nas. Dosłownie.

– To było najgorsze, co mogliście zrobić. Macie w ogóle pojęcie, jak skrzywdziliście tym swoje dziecko? – wyrzucała nam.

– Zrobiliśmy to na wyraźne polecenie lekarza – broniłam się. – Było nam trudno, bo bardzo kochamy nasze psy, ale nie widzieliśmy innego wyjścia… Chyba nie sądzi pani, że skorzystaliśmy z choroby dziecka, by pozbyć się psiego kłopotu?! – zdenerwowałam się.

– Proszę nie strzelać – lekarka uśmiechnęła się, unosząc dłonie. – I przepraszam, czasem mnie ponosi. Chodzi o to, że człowiek to ciało i psychika, obie te części są równie ważne, bo na siebie wpływają. Nieszczęśliwi ludzie rzadko bywają zdrowi. To podejście holistyczne, czyli całościowe. Nie możemy, lecząc alergię, wpędzić pacjentki w depresję.

– Istnieje takie ryzyko?! – przeraziłam się. – Boże, nie miałam pojęcia, że takie małe dzieci też mogą mieć depresję.

– Spokojnie, nie dopuścimy do tego. Na początek powiedzcie Uli, że jest szansa, by za jakiś czas psy wróciły do domu. A na razie będzie je mogła odwiedzać.

– Co?! - wykrzyknęłam.

Nie mogłam uwierzyć w to, co powiedziała. Wydawało mi się zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.

– Ale przecież ona nie może… – dodałam po chwili.

– Jeżeli się zgodzicie, a powinniście, to spróbujemy immunoterapii, czyli odczulania. Wyleczymy to dziadostwo!

Pani doktor znowu straciła swój profesjonalny dystans. Do tego stopnia ją „poniosło”, że podeszła i mnie uściskała. Nad jej ramieniem wypatrzyłam stojące na biurku zdjęcie. Przedstawiało roześmianą dziewczynkę obejmującą czarnego labradora. Córka? A może ona sama w dzieciństwie?

Wtedy poczułam, że będzie dobrze. To było silne, niemal graniczące z pewnością przeczucie, że wszystko się ułoży.

Może kiedyś będziemy mieli psa

I rzeczywiście, ułożyło się, choć może nie idealnie, ale tego nikt nie obiecywał. Jesteśmy teraz w trakcie odczulania, które może potrwać nawet lata. Roma i Bobek nie mogą z nami mieszkać i raczej już do nas nie wrócą. Nie będziemy po raz kolejny burzyć ich psiego świata. To żywe istoty, nie rzeczy, nie mamy prawa dawać ich i odbierać, jak nam pasuje.

Nasze psy mają już nowy dom i nową rodzinę, która je pokochała, a my stopniowo z członków stada stajemy się przyjaciółmi. Jeździmy do psiaków razem z Ulą. Tak, wystawiamy ją na działanie alergenów, ale to wybór mniejszego zła. W końcu nie da się całkowicie wyeliminować psów z jej życia. Nie są jak kurz, ale i tak sporo ich wokół. Ważniejsza jest jej radość ze spotkania, jej szczęście i psychiczny spokój. Żegna się z pupilami na raty, choć może nie zdaje sobie z tego sprawy. W każdym razie tak jest jej łatwiej pogodzić się z rzeczywistością. Jeden lekarz stwierdził, że teraz taki okres, że wszyscy chorują, że samo Uli przejdzie. No konował!

Czytaj także:
„Syn miał alergię, więc oddaliśmy psa starszej pani. Mieliśmy ponosić koszty utrzymania, ale ona wydała 2000 zł!”
„Teściowa kazała nam oddać psa. Mówiła że jest brudny, roznosi bakterie i zarazi czymś dziecko”
„Ukradli nam psa i sprzedali. Gdy go odnaleźliśmy, chcieliśmy go zabrać, ale okazało się, że należy do chorego chłopca”

Redakcja poleca

REKLAMA