„To miały być wakacje marzeń, a przerodziły się w koszmar. Gdyby nie policja, moglibyśmy więcej nie zobaczyć naszego dziecka”

Zmartwiona matka fot. iStock by GettyImages, fizkes
„Chcieliśmy z mężem na chwilę się wyrwać, pobyć ze sobą i potańczyć. Zuzia przecież była zamknięta w pokoju i smacznie spała. Nie spodziewaliśmy się, że możemy ją stracić na zawsze”.
/ 06.09.2023 19:45
Zmartwiona matka fot. iStock by GettyImages, fizkes

Wdrugiej połowie września plaże tureckiej Riwiery nie były już tak bardzo zatłoczone jak w sezonie, nie rozumiałam więc, dlaczego akurat ten grubas musiał rozwalić swoje cielsko na leżaku tuż obok nas. W dodatku co chwilę przyłapywałam go na tym, że zerka w naszą stronę.
A nawet gorzej – że zezuje na naszą trzyletnią Zuzię! Co za typ!

– Chodźmy stąd – zarządziłam wreszcie. – Nie mogę już znieść tego podglądacza!

– Nie wygłupiaj się. Facet tylko życzliwie uśmiecha się do naszego dziecka – mój ugodowy mąż jak zwykle nie widział problemu.

– No właśnie! – warknęłam. – Do dziecka, a nie do nas.

I właśnie wtedy, chyba domyślając się, że o nim rozmawiamy, facet zdecydował się zagadać.

– Śliczna córeczka! – powiedział po niemiecku. – W Hamburgu mam wnuczkę mniej więcej w jej wieku. Chcecie zobaczyć fotografię? – i nie czekając na odpowiedź, zaczął grzebać
w kieszeni swoich szortów.

Wydobył z niej portfel, otworzył. Wewnątrz tkwiło zdjęcie blond dziewczynki.

– Ma na imię Vanessa – wyjaśnił. – Bardzo ją kocham.

Mąż się roześmiał, a ja przestałam się dąsać. Pozory mylą, trzeba przyznać. Wzięłam człowieka za pedofila, a to po prostu zakochany we wnuczce dziadek. Mimo więc, że facet wciąż nie zdobył mojej sympatii, wyuczonym w szkole średniej niemieckim przedstawiłam córkę:

– A to jest Zuzia.

– Zuza – powtórzył z twardym akcentem, po czym zwrócił się do naszej córki: – Miło mi panią poznać, młoda damo.

Niedługo później wstał z leżaka i poszedł do wody. Mimowolnie odetchnęłam z ulgą.

– Fajnie by było pójść razem się wykąpać – westchnął Rysio.

– Idź, ja zostanę z Zuzią.

– Samemu to nuda – westchnął mąż. – Czasami tęsknię do czasów, kiedy byliśmy tylko my dwoje. Pamiętasz, jak potrafiliśmy wygłupiać się w wodzie? 

Zabawne, ale w tym momencie odezwała się Angielka z miejsca po naszej drugiej stronie.

– Może chcecie iść popływać? – zaproponowała ze szkockim, jak mi się wydawało, akcentem; pewnie domyśliła się, o czym rozmawiamy. – Mogę popilnować wam córeczki.

Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością, jednak odmówiłam. Rysio uważał mnie za przewrażliwioną, ale ja wyznaję  zasadę, że za granicą dziecka nie wolno spuszczać z oka. Nawet jeśli miałoby zostać pod opieką tak sympatycznej osoby jak ta Helen, którą zdążyłam już poznać z widzenia, bo mieszkała w naszym hotelu i często spotykaliśmy się w porze posiłków w jadalni.

Niemiec wyszedł właśnie z kąpieli i z lubością opadł na leżak. Odwróciłam się do niego tyłem
i spojrzałam na córkę grzebiącą w przybrzeżnym piasku.

Kochany szkrab! Właśnie podszedł do niej jakiś ciemnoskóry chłopczyk, na oko dwuletni. Zuzia, która jest śmiałą i rezolutną dziewczynką, coś do niego zagadywała. Tamten smyk oczywiście nie mógł jej zrozumieć, ale uśmiechał się od ucha do ucha i już po chwili we wszystkim naśladował nasze dziecko.

Nawet kodu do sejfu nie zapamiętał

Jakie to było pocieszne!

– Rysiu, popatrz, szybko! Zrób im zdjęcie. Będzie pamiątka – poprosiłam męża.

– Oj, nie wziąłem aparatu.

Opadły mi ręce. Czy ja zawsze o wszystkim muszę pamiętać sama?!

– No to leć do pokoju i przynieś. To przecież blisko.

Mąż jednak wciąż zwlekał. Miał niewyraźną minę.

– O rany, tylko że aparat jest w sejfie – oznajmił. – Razem z kasą i paszportami.

– To go stamtąd wyjmij.

– A jaki jest nasz kod?

Westchnęłam. No naprawdę czasem czułam się, jakbym miała nie jedno, a dwójkę dzieci.

– Taki, jak data moich urodzin – podpowiedziałam.

On jednak wciąż gapił się na mnie spłoszonym wzrokiem. No nie! Zapomniał!

– 22, 09, 81 – podpowiedziałam mu litościwie.

Zerwał się wreszcie z miejsca i pocwałował do hotelu, jednak co z tego, skoro najlepszy moment na zdjęcie już minął. Chłopczyk wrócił do mamy, Zuzia znów lepiła piaskowe babki.

O rany, jak ja dawno nie tańczyłam…

Wieczorem w naszym hotelu zapowiadano wieczór turecki. Miały być występy derwiszów, pyszne jedzenie i dyskoteka do rana.

– Mam pomysł! – stwierdził Rysio, kiedy wróciliśmy z córką z wczesnej kolacji do pokoju.

– Położymy Zuzię spać, a potem wypuścimy się trochę potańczyć.

– Zwariowałeś? Chcesz zostawić nasze dziecko samo?! – zatrzęsłam się z oburzenia.

– Tylko na pół godzinki. Drzwi przecież zatrzaśniemy na klucz, okno i tak jest zamknięte, bo działa klimatyzacja. Nic jej nie grozi.

– A jak się obudzi?

– Przecież Zuzia sypia tu kamiennym snem! Tyle ma wrażeń i świeżego powietrza przez cały dzień… No, przestań się martwić. Tylko pół godzinki.

– Wiesz, jakie mam zasady – próbowałam się bronić, choć wizja „pół godzinki” sam na sam z mężem jak za starych narzeczeńskich czasów i mnie wydała się kusząca. Kiedyś oboje tak lubiliśmy tańczyć…

– Zasady są przecież po to, żeby je czasem łamać – powiedział. – A małej nic się nie stanie.

Do sali balowej weszliśmy około 21. Trwał właśnie występ derwiszów. Mężczyźni ubrani w długie szaty i wysokie, szpiczaste czapki w ekstazie wirowali na scenie. Przyznam, że zawsze chciałam to zobaczyć na żywo! Kiedy skończyli, klaskałam tak długo, aż rozbolały mnie dłonie.

I wtedy ktoś, tuż przy moim uchu, powiedział po niemiecku:

– Widzę, że wyrwaliście się na wagary. Śliczna Zuza została sama czy jest pod czyjąś opieką?
To był on. Gruby Niemiec poznany na plaży! Wyglądało na to, że zamieszkał w naszym hotelu.

Straciłam chęć do dalszej zabawy. Już miałam powiedzieć Rysiowi, że wracamy, kiedy orkiestra zagrała „Johnny Be Good” Chucka Berry’ego. A ja przecież uwielbiam tańczyć rock’n’rolla!

Zawirowaliśmy z Rysiem na parkiecie, ludzie zaczęli nas oklaskiwać. Rozejrzałam się wokół. Wielkiego Niemca nie było. Uff. No to jeszcze jeden kawałek. I jeszcze jeden… I tak jakoś zleciało półtorej godziny.

– O! Nie ma jej w łóżku – zaśmiał się cokolwiek głupkowato mój mąż, kiedy odebrawszy z recepcji klucz, weszliśmy do naszego pokoju. – Ciekawe, gdzie się podziała. Mam nadzieję, że nie spadła.

Policja! Natychmiast wezwijcie policję!

Czując ogarniający serce chłód, skoczyłam do łazienki. Nocniczek stał tam, gdzie zawsze, światło było zgaszone. Zuzi tutaj nie było. Jednym susem wróciłam do pokoju. Pod łóżkiem? Pusto. Za szafką? Nie ma. Za zasłoną? Też nie. Uderzenie paniki. Po raz kolejny przetrząsałam wszystkie zakamarki pokoju.

Nasza córeczka zniknęła.

Pościel w łóżku była normalnie rozkopana, przy poduszce leżał jej ukochany miś, na stole rozrzucone książeczki…

Jak to możliwe? Przecież pokój był zamknięty, a klucz w recepcji. Co się do jasnej cholery stało?!

– Ktoś tu był. Ktoś obcy – grobowym głosem oświadczył mi Rysio. – Sejf jest otwarty.

Nie czekając już ani chwili dłużej, jak oszalała pognałam piętro niżej do recepcji, krzycząc: – Policja! Uprowadzono naszą córkę! Wezwijcie policję!

Przyjechali nawet dość szybko, po kilkunastu minutach. Pochodzili po pokoju, podrapali się po głowach i stwierdzili, że oni są przecież z drogówki, śledztwo musi więc poczekać do jutra.

– Do jutra?! – osłupiałam. – Panowie, tu liczą się minuty! Może porywacz jest właśnie w drodze na lotnisko!

I w tym momencie mnie olśniło. Ten Niemiec! Cholera, jak on się interesował naszą córką!
A potem, kiedy zorientował się, że coś podejrzewam, od razu pokazał zdjęcie jakiejś dziewczynki i wkleił gadkę o wnuczce.

– Zatrzymajcie niemieckiego turystę! – wrzasnęłam, chwytając jednego z policjantów za mundur. – Wysoki, gruby…

– Jak się nazywa?

– Nie wiem.

– Który pokój zajmuje?

– Skąd mam wiedzieć, do cholery?! – byłam u kresu sił.

Funkcjonariusze spojrzeli na mnie jak na wariatkę, wymienili porozumiewawcze spojrzenia, ale w końcu poszli do recepcji. Siedziała w niej wciąż ta sama dziewczyna, u której dwie godziny temu zostawialiśmy klucz.

– Niemiec? Gruby? Podróżuje sam? – zastanawiała się na głos. – Tak, chyba wiem, o kogo chodzi. Nie był z żadnej zorganizowanej grupy. Wczoraj wziął pokój na normalnych zasadach.

– Który pokój? Który?! – miałam ochotę nią potrząsnąć.

Spojrzała na mnie wielkimi oczami. Miała niepewną minę.

– On… Ten pan już się wymeldował. Godzinę temu. Powiedział, że podróżuje sobie samochodem wzdłuż wybrzeża Turcji. Jedną noc tu, drugą tam…

– Czy było z nim dziecko? Dziewczynka?! – wtrącił Rysio.

– Nie wiem. Akurat przyjmowałam grupę z Rosji. W recepcji było zamieszanie. Po prostu oddał klucz, powiedział dwa zdania, zapłacił. To wszystko.

– Jakim samochodem jeździ? – zadał wreszcie jakieś pytanie jeden z mundurowych.

Panienka wzruszyła tylko ramionami. Nie wiedziała.

Wtedy w końcu coś we mnie pękło. Zaczęłam krzyczeć, szarpać ją i policjantów, szlochać i rwać włosy z głowy.

Przecież moje malutkie dziecko zostało porwane przez jakiegoś obleśnego typa, a ta krowa obdarzała mnie zawodowym uśmiechem i… nic nie wiedziała!

I wtedy dotarł do mnie opanowany głos męża:

– Może zadzwońmy do polskiego konsulatu? W internecie na pewno jest numer…

Nie czekając na moją odpowiedź, odsunął recepcjonistkę od komputera i zaczął błyskawicznie stukać w klawisze.

Chwilę później już dzwonił do naszej ambasady w Ankarze.

– Ankara? – załamałam ręce.

– To setki kilometrów stąd!

O dziwo, mimo późnej pory ktoś odebrał. Rysio zamienił kilka zdań i krzyknął triumfalnie, zakrywając słuchawkę dłonią:

– Mówią, że polski konsulat honorowy jest w Antalyi. To tuż obok! Niedaleko stąd! Potem znów rozmawiał przez chwilę ściszonym głosem, coś sobie zanotował.

– Mam komórkę! – krzyknął.

– A ten konsul honorowy… To Polak? – spytałam niepewnie, zerkając na miejscowych policjantów, którzy zamiast działać, szukać Zuzi, flirtowali sobie w najlepsze z recepcjonistką.

– Nie, ale szczęśliwie się składa, że gości u niego attaché prasowy z naszej ambasady – odpowiedział, wybierając numer. – Podobno łebski facet.

Kto jeszcze prosił o klucz do pokoju?

Godzinę później wiedziałam, że to prawda. Pan Andrzej nie sprawiał w pierwszej chwili wrażenia kogoś, kto zapanuje nas sytuacją – niewysoki, okrąglutki, z gęstym wąsiskiem – jednak szybko udowodnił, że pozory mylą. Energicznie zabrał się do roboty.

Stanowczym tonem porozmawiał z policjantami, którzy od razu zaczęli gdzieś wydzwaniać; zajrzał do książki meldunkowej i sprawdził nazwisko Niemca. Potem sam gdzieś zadzwonił i oświadczył, że za pół godziny będzie miał informację, jakim samochodem i gdzie wypożyczonym facet podróżuje.

– Policja ustawi blokady na drogach i powiadomi patrole drogówki. Do rana go dopadniemy – powiedział z błyskiem w oczach. – No, a skoro mamy chwilę, rzucę okiem na wasz pokój. Proszę prowadzić.

Na miejscu szybko zauważył kilka szczegółów, na które wcześniej nikt nie zwrócił uwagi.

Po pierwsze, nie doszło do włamania – pokój otwarto kluczem. Po drugie, z sejfu nic nie zginęło. Aparat, pieniądze, karty, dokumenty zostały. Oprócz jednego drobiazgu – paszportu Zuzanny. I po trzecie, w pomieszczeniu nie było śladów walki, ludzie z sąsiednich pokoi też nic szczególnego nie słyszeli.

– To potwierdza tezę o porwaniu – powiedział. – I to przez kogoś, kogo wasza dziewczynka musiała już wcześniej widzieć.

– To on – wydyszałam. – Ten Niemiec, obleśny typ!

Tymczasem wróciliśmy do recepcji. Attaché szczegółowo wypytał recepcjonistkę, czy ktoś prosił o klucz do naszego pokoju.

– No tak, ci państwo… – ta idiotka wskazała na mnie i Rysia.

– A pomiędzy oddaniem klucza przez tych państwa a ponownym odebraniem go półtorej godziny później?

Laska chwilę się zastanawiała. Aż w końcu sobie przypomniała:

– Tak! Ktoś rzeczywiście prosił o ten klucz. Nie skojarzyłam, że to osoba nie z tego pokoju. Przyjmowałam rosyjską wycieczkę i…

– Jak ten ktoś wyglądał? – przerwał jej pan Andrzej.

Dziewczę znów zaczęło myśleć. Trwało to nieznośnie długo.

– Czy był to bardzo wysoki i bardzo gruby Niemiec? – podpowiedziałam jej w końcu.

– Nieee – odparła. – Jego bym zapamiętała. Poza tym on mniej więcej w tym czasie się wymeldowywał. To musiał być ktoś inny.

– Akurat to jeszcze o niczym nie świadczy – podsumował attaché. – Porywacz mógł mieć wspólnika albo po prostu poprosić kogoś o pomoc.

Helen nie przyszła na śniadanie. To dziwne

Wkrótce pan Andrzej miał już wszystkie dane na temat samochodu wypożyczonego w Alanyi przez „naszego” Niemca. Jego kontakty w miejscowej policji były imponujące!

– Zadeklarował zwrot auta w Antalyi – poinformował nas. – Już dałem znać tamtejszemu komisarzowi, to mój znajomy. Zastawią na niego pułapkę. Spokojnie, moi mili, do rana będziecie mieli córeczkę z powrotem.

Usiedliśmy z Rysiem w hotelowym holu, jakaś litościwa dusza podała nam wodę. Tymczasem noc zaczęła się rozpraszać, niebo za oknami zszarzało, a potem zapłonęło wschodem słońca. Wkrótce nastał poranek i hotelowi goście zaczęli się tłumnie schodzić na śniadanie.

– Jest! Mają go! – zakrzyknął nagle attaché, do którego zadzwonił telefon; potem wsłuchał się w to, co mówi jego rozmówca, i triumfalny uśmiech powoli spłynął z jego twarzy.

– Niestety, nie ma z nim dziewczynki – powiedział. – Facet był kompletnie zaskoczony, kiedy policjanci go zgarnęli. Ich zdaniem ten człowiek nie ma z porwaniem nic wspólnego.

Poczułam, że zaczyna brakować mi tchu. Bo jeśli turysta z Niemiec był rzeczywiście niewinny, to znaczyło, że…

– Musimy zacząć wszystko od nowa – pan Andrzej potwierdził moje najgorsze obawy.

Rozpłakałam się. Córeńko, kochana Zuziu, gdzie jesteś? Co się z tobą dzieje? Czy jeszcze cię zobaczę?! Miałam ochotę wyć… Chciałam działać, walczyć o swoje dziecko jak lwica, a mogłam jedynie siedzieć i czekać, nie wiadomo na co. Koszmar.

Ostatni goście opuścili jadalnię, a ja wciąż siedziałam jak skamieniała ze wzrokiem wbitym w okno. I wtedy… To było najpierw coś nieuchwytnego. Myśl tak słaba, że bałam się poruszyć, żeby jej nie spłoszyć. W końcu jednak ubrałam ją w słowa.

– Na śniadaniu nie było Helen – szepnęłam.

– I co z tego? – zdziwił się mąż.

– Ano nic – odparłam. – Ale jej nie było. Akurat dziś. A przecież… – zająknęłam się, jednak myśli niczym karni żołnierze już układały mi się w głowie. – Przecież ciągle na nią wpadaliśmy. W hotelu podczas posiłków, na plaży… I bardzo chciała zostać sama z naszą córeczką, pamiętasz. No i słyszała, jak dyktuję ci kod do naszego sejfu.

– Ale przecież ona jest Angielką. Nie zna polskiego.

– Angielką z bardzo dziwnym akcentem. Myślałam, że ze szkockim. Szkocki akcent łatwo pomylić z polskim…

Pół godziny później pędziliśmy już radiowozem na sygnale na lotnisko. Pan Andrzej ustalił, że Helen Kozinsky nieoczekiwanie wymeldowała się poprzedniego wieczoru (miała rezerwację jeszcze na trzy dni), i że ma podwójne obywatelstwo. Brytyjskie i polskie. Mało tego. Nasza nierozgarnięta recepcjonistka, kiedy zapytaliśmy, czy kluczy nie odbierała aby kobieta, przypomniała sobie wreszcie kogoś bardzo podobnego do Helen.

I jeszcze, że ta osoba… trzymała za rękę dziewczynkę. Bardzo spokojną, jakby nieobecną duchem.

– Albo otumanioną środkami uspokajającymi – warknął attaché, kiedy wóz policyjny hamował przed terminalem odlotów.

To moja córeczka

Ledwo się zatrzymaliśmy, już podbiegł do nas mundurowy z ochrony lotniska. Szybko powiedział coś po turecku.

Mają ją! – rozpromieniony w uśmiechu przetłumaczył nam pan Andrzej.

– Złapali Helen? – spytałam słabym głosem, bojąc się kolejnego ślepego tropu.

– Mają Helen i dziecko.

Omal nie zemdlałam z wrażenia. A potem jak rakieta wystrzeliłam w stronę odprawy celnej.

Przebiegliśmy przez piszczące bramki ramię w ramię z panem Andrzejem i policjantami, docierając do małego zgromadzenia przy jednej z bram, przez którą pasażerowie wsiadali do airbusa lecącego do Londynu. Samolot powinien pięć minut temu odlecieć. Policja zatrzymała Helen naprawdę w ostatniej chwili.

Porwałam w ramiona wciąż otumanioną lekami córkę. Całowałam ją, płakałam, ściskałam.
Malutka uśmiechała się ze zdziwieniem, wyraźnie nie rozumiejąc, ani gdzie jest, ani jak tu trafiła.

Wyglądało jednak na to, że poza efektem farmakologicznym, który przecież powinien szybko ustąpić, jest cała i zdrowa. Nigdy nie czułam takiej ulgi.

A potem spojrzałam na stojącą nad nami kobietę.

Ręce miała skute na plecach, pod pachy trzymało ją dwóch barczystych mundurowych.

– Dlaczego? – spytałam.

– To moja córeczka – odpowiedziała po polsku z nieobecnym wyrazem twarzy.

Mąż Pakistańczyk odebrał jej dziecko

Od tamtej pory minął już ponad miesiąc, a ja wciąż boję się wypuścić Zuzannę z rąk.

Psycholog, który się mną zajmuje, mówi że to typowa trauma, która kiedyś ustąpi. Kiedy? Nie wiadomo. Najważniejsze jednak, że Zuzia nie pamięta kompletnie nic. Dzięki temu nadal jest beztroskim dzieckiem.

Helen, a raczej Helenę, polską emigrantkę w Anglii, uznano ponoć za niepoczytalną. Podobno to wynik tego, że zostawił ją mąż. Pakistańczyk z pochodzenia, którego poznała w Londynie, zostawił ją i wrócił do macierzystego kraju… z ich dzieckiem. Dziewczynką. Ukryli się u rodziny, gdzieś na afgańskim pograniczu, gdzie nie zapuszcza się nawet wojsko. Beznadziejna sprawa.

Kobieta tego nie wytrzymała. W jej chorym umyśle zrodził się plan wyjazdu do Turcji, gdzie wypoczywa wielu Polaków z dziećmi, a miejscowa policja ma opinię mało dociekliwej. Na szczęście my trafiliśmy na pana Andrzeja.

Czytaj także:
„Niania wyglądała jak anioł. Rękę bym sobie dała za nią obciąć. A ona... próbowała porwać naszą córkę i sprzedać”
„Była żona porwała naszą 7-letnią córkę za granicę. Znalazła nowego gacha i postanowiła wykreślić mnie z jej życia”
„Doniosłam na policję, że mąż się nade mną znęca. W ramach zemsty porwał naszą córkę i powiedział jej, że już jej nie chcę”

Redakcja poleca

REKLAMA