„To miała być prosta sprawa o zabójstwo. Malutki szczegół sprawił, że udało mi się wybronić niewinnego człowieka”

Akta rozprawy sądowej fot. Adobe Stock
Dopiłem kawę, doczytałem akta, nie miałem już wiele więcej do zrobienia. A jednak czułem, że coś mi umyka, coś przegapiłem.
/ 22.01.2021 18:08
Akta rozprawy sądowej fot. Adobe Stock

Przyznam, że miałem tremę. Szef mojej kancelarii zdecydował, a sąd to zaakceptował, że ja – zaledwie aplikant adwokacki – mam po raz pierwszy w życiu wystąpić w roli obrońcy z urzędu.
– Spokojnie, kolego – uśmiechnął się szef, mecenas Wroński. – To prosta sprawa. Było zabójstwo, jest trup, a do tego sprawca przyznaje się do winy. Nie musisz się gimnastykować. Wszystko, co trzeba zrobić, to złożyć wniosek o ustalenie biegłych, którzy ocenią jego poczytalność. A raczej jej brak.
– Ale dlaczego? To jakiś, za przeproszeniem, wariat?
Mecenas uśmiechnął się z wyższością. – Przeczytasz akta, to sam zrozumiesz.

Poszedł do swojego gabinetu, a ja zostałem sam z moją pierwszą sprawą. Jasne, miałem już pewne doświadczenie w sądzie. Po studiach, początkowo chciałem zostać prokuratorem. Udało mi się zdać egzamin na aplikację ogólną i przez pewien czas pracowałem jako asystent prokuratora.

Byłem wtedy kilkanaście razy w sądzie, a raz nawet – gdy przełożony nagle zachorował – przedstawiałem wnioski dowodowe. Podobała mi się ta robota. Nadzorowanie śledztwa prowadzonego przez policję, zlecanie czynności służbowych, przesłuchiwanie świadków, kombinowanie, kto jest sprawcą przestępstwa.

I kiedy już zaczynałem wyobrażać sobie siebie w todze z czerwoną lamówką, wtrącił się mój ojciec.
– Synu – zagrzmiał – dość tej błazenady. Robota śledczych dobra jest dla naiwnych pasjonatów lub tych, którym brak talentu, by zdać na aplikację adwokacką.

„Ale ja właśnie jestem pasjonatem! I chcę zostać prokuratorem” – chciałem mu się postawić, lecz jak zwykle stchórzyłem. Mój tatuś, jeden z najlepszych mecenasów w mieście, nie znosił sprzeciwu. A ja, jego jedynak, od najmłodszych lat wysłuchiwałem, że kiedyś odziedziczę jego kancelarię.

Sprawa wydawała się prosta jak drut, ale…

Pozostało mi więc zapoznać się ze sprawą Pietruchy Zenona oskarżonego o czyn z paragrafu 148 – zabójstwo. Teczka z tą sprawą była wyjątkowo cienka. Rzeczywiście, prosta historia. Pietrucha wraz z kumplem – Kuflem Januszem – ukradli samochód. Nie wysilili się – zwinęli poloneza, który nie był nawet zamknięty.

Pojazdem tym podjechali na stację benzynową. Kufel został w aucie, Pietrucha wziął pistolet – kiedyś był to zwykły „gazowiec”, ale Pietrucha przerobił go własnoręcznie na broń ostrą – i wszedł do środka.

Tam sterroryzował kasjerkę, która wydała mu zawartość kasetki. Kilka tysięcy złotych. Pietrucha odbierał właśnie łup, gdy znienacka, od tyłu skoczył na niego pracownik stacji, który sprzątał akurat toaletę, więc napastnicy go wcześniej nie zauważyli.

Co zrobił Pietrucha? Trzymany za szyję przełożył pistolet pod swoją pachą i strzelił trzy razy do tyłu. Pracownik stacji nie miał szans. Dostał z tak małej odległości, że na jego kurtce pozostał wypalony ślad wyrzutnika, przez który z pistoletu wyskakują po strzale łuski. Kule rozszarpały mu wątrobę. Wykrwawił się w drodze do szpitala.

Wyprostowałem się, przeciągnąłem. Rzeczywiście, prosta sprawa. Na stacji benzynowej był wprawdzie monitoring, ale żadna z kamer nie działała. Napad i mord nie zostały więc zarejestrowane, ale nie było to konieczne, by napisać akt oskarżenia.

Kasjerka zeznała, że morderca ubrany był w czerwoną kurtkę i białą bejsbolówkę, a twarz skrywał pod szalikiem z nazwą lokalnego piłkarskiego klubu. Dokładnie tak, pół godziny później, po krótkim pościgu przez policję, w chwili zatrzymania ubrany był Zenon Pietrucha. Co więcej – facet przyznał się do wszystkiego.

Wyszedłem z pokoju w sądzie i poszukałem na korytarzu automatu do kawy. Chwilę później wróciłem z parującym płynem w plastikowym kubku. Zacząłem przeglądać dołączone do akt opinie i ekspertyzy. Wtedy wreszcie zrozumiałem, do czego zmierzał Wroński. Otóż Zenon Pietrucha był osobą niepełnosprawną intelektualnie w stopniu umiarkowanym! Szef radził mi więc, żeby się tego uchwycić i zamiast do więzienia, skierować go na oddział zamknięty psychiatryka.

Aż się wzdrygnąłem. Jeszcze jako asystent prokuratora, byłem raz w takim miejscu. Lekarze robili, co mogli, ale warunki w jakich trzymano pacjentów były straszne. Szczerze mówiąc, gdybym miał do wyboru jedno lub drugie, wolałbym iść do więzienia.

Dopiłem kawę, doczytałem akta, nie miałem już wiele więcej do zrobienia. A jednak wyszedłem z sądu z poczuciem, że coś przegapiłem. Że coś umknęło mojej uwadze. Nie mogłem jednak wychwycić, co to może być. Nazajutrz udałem się do aresztu, by odwiedzić swojego klienta.
– Jestem pana obrońcą – godzinę później tłumaczyłem skulonemu na krześle mężczyźnie, zaskakująco wątłemu, wręcz niepozornemu jak na rabusia i mordercę.

Siedział z nogą założoną na nogę, splecionymi na piersiach rękami, skulony tak, że jego twarz wisiała pół metra nad podłogą. „Pozycja zamknięta” – wyrecytowałem w myśli to, co usłyszałem kiedyś na wykładzie o mowie ciała. „Oznacza wycofanie, chęć zachowania dystansu, nierzadko też próbę przemilczenia czegoś i ukrycia”. Tylko co miałby mieć jeszcze do ukrycia ten człowiek? Przecież się przyznał!
– Nie chcę obrońcy – sapnął w kierunku pokrytej szarymi płytkami podłogi.
– Wybaczy pan, ale w przypadku osób, hm, niepełnosprawnych, o przydzieleniu obrońcy z urzędu decyzję podejmuje sąd. Długo nie odpowiadał.
Wreszcie spytał: – Kufla też pan będzie bronił?
– Nie. On ma własnego, wynajętego adwokata.

Tylko skinął głową. Mimo moich licznych prób, niczego już z niego nie wyciągnąłem. Gdy zadawałem mu kolejne pytania, zaczynał się coraz mocniej kiwać, w przód i w tył. Pod koniec aż tak, że na podłogę wypadła mu schowana w kieszeni na piersi paczka papierosów. Podniósł ją i schował szybkim ruchem ręki.

Dziwne, ale poczucie, że coś mi umyka, jeszcze się wzmogło, gdy wyszedłem z aresztu śledczego. Wciąż jednak nie mogłem połapać się, co to takiego.

Jeden szczegół może wiele zmienić

W dniu rozprawy byłem dobrze przygotowany. Linia obrony – taka jaką doradzał Wroński. Siląc się na spokój, przywitałem się z adwokatem reprezentującym Janusza Kufla, podałem rękę oskarżycielowi.

Zasiadłem w skrzypiącej ławie obok swojego podopiecznego. Pietrucha trwał skulony, z czołem opartym o blat. Zupełnie inaczej zachowywał się Janusz Kufel. Choć oskarżony był jedynie o współudział w napadzie, wciąż szeptem naradzał się ze swoim obrońcą, a przed nim leżał notes i długopis przygotowane do notowania.

Sędzia wszedł do sali, wszyscy zerwaliśmy się z miejsc. Rozpoczynała się rozprawa. Mój klient przyjął swoją zwyczajową pozycję embriona, a drugi z oskarżonych – mimo że nie działo się jeszcze nic szczególnego – zaczął szybko notować.

I wtedy mnie olśniło. Zrozumiałem, co mnie dręczyło od kilku tygodni. Odczekałem więc, aż prokurator skończy mowę oskarżycielską i poprosiłem o głos.
– Wnioskuję o odesłanie sprawy do prokuratury w celu ponownego rozpatrzenia. Na sali rozległy się szmery.
– Na jakiej podstawie? – zapytał sędzia.
– Mój klient jest niewinny – oznajmiłem, a szmery przerodziły się w okrzyki zdumienia. – Zabójcą jest Janusz Kufel. To Zenon Pietrucha siedział w samochodzie, kiedy dokonano zabójstwa.
– Jakim cudem? – jęknął drugi obrońca, zapominając poprosić sędziego o głos. Przez chwilę patrzyłem na ławę oskarżonych w milczeniu. Pietrucha nareszcie się wyprostował i patrzył na mnie z nadzieją w oczach. Kufel zbladł.

Tak, nie miałem już wątpliwości. Przecież to jasne! Dlaczego nikt wcześniej nie zwrócił na to uwagi?! Wystrzałów z pistoletu dokonał z pewnością człowiek leworęczny. Świadczył o tym wypalony na kurtce ślad wyrzutnika łusek, który w pistolecie zabójcy (jak zresztą praktycznie we wszystkich) był umieszczony po prawej stronie.

Kiedy zaś Pietrucha sięgał po papierosy, zrobił to prawą ręką! Zrozumiałem to jednak dopiero, gdy zobaczyłem drugiego oskarżonego robiącego notatki. Był mańkutem. W ciągu kilku miesięcy sprawa wróciła na wokandę i Kufel dostał 25 lat. Początkowo próbował się wypierać. Udało mi się jednak namówić Zenona Pietruchę do złożenia obszernych zeznań.

Powiedział, że po tym jak Janusz zastrzelił pracownika stacji, uciekli samochodem pod miasto. Tam Kufel przekonał go, żeby zamienili się ubraniami.
– Ty jesteś głupek i masz na to papiery – argumentował. – Tacy nie idą siedzieć. Zwolnią cię, dostaniesz najwyżej nadzór. Powiedz glinom, że to ty strzelałeś, a za parę miesięcy obaj będziemy na wolności.

Zapatrzony w swojego „przyjaciela” Zenon Pietrucha dał się przekonać. Kiedy mu jednak wyjaśniłem, jak perfidnie został zmanipulowany, zgodził się na konfrontację. I kiedy obaj oskarżeni stanęli twarzą w twarz, Kufel w końcu pękł. Ze łzami w oczach przyznał się do winy.
– Dobrze się spisałeś, synu! – pochwalił mnie po wydaniu wyroku ojciec. – Będziesz moim godnym następcą.
– Nie będę – uśmiechnąłem się do niego.
– W przyszłym roku zgłaszam się na egzamin na aplikację prokuratorską. 

Zobacz więcej kryminalnych historii:
„Uwiodła mnie, odurzyła narkotykami i okradła cały mój dom. Jak dziecko dałem się nabrać zawodowej złodziejce”
„Zamordowałem dziadka swojej dziewczyny, a ona zbeszcześciła zwłoki. Ten tyran i wcielony diabeł sobie zasłużył”
„Mieliśmy tylko zmasakrowane zwłoki i żadnych poszlak. Sprawa zamordowanego gangstera okazała się jednak prosta”

Redakcja poleca

REKLAMA