Pobrali się wprawdzie dopiero po studiach, ale znali się i kochali od podstawówki. Ani ojcu, ani mamie do głowy by nie przyszło, żeby się rozglądać za innymi, albo kłócić o jakieś głupstwa. Byli jak rękawiczki, z jednej pary!
Wychowali czworo dzieci; córkę i trzech synów. Wykształcili nas, pomagali we wszystkim, ale co najważniejsze – pozwolili wybrać własne drogi. Nie trzymali nas przy sobie. Z rodzinnego gniazda wyfrunęliśmy każde w swoją stronę… Wszyscy daleko!
Tata i mama to zawsze był ogień i woda! Mama zapalała się przy najmniejszej iskierce, wybuchała płomieniem, spalała się i czasami parzyła innych. Była impulsywna, szybka, robiła dziesięć rzeczy jednocześnie, nie umiała ukryć żadnego zmartwienia ani radości. Teraz się bardzo zmieniła… Tata mówił, że za nią nie nadąża!
– Lusia – powtarzał, bo mama ma na imię Halina i on tak je zdrabniał. – Jesteś jak wiatr! Zanim ja się obejrzę, ty już zrobisz! Zwolnij trochę, bo mi się kręci w głowie, jak na ciebie patrzę!
Tata był flegmatykiem. Każdą decyzję musiał bardzo dokładnie przemyśleć i przeanalizować. To długo trwało…
– Gdybym cię słuchała – powtarzała mama. – Nadal byśmy mieszkali na dwudziestu metrach, bo ty byś się w życiu nie porwał na budowę domu!
– Masz rację – mówił ojciec. – Jednak musisz przyznać, że to było szaleństwo! Kredyty, pożyczki, zastawy… Myślałem, że zwariuję ze zmartwienia, jak my to oddamy? Nie spałem po nocach!
– Dlatego mamy czworo dzieci! – śmiała się mama. – I co, oddaliśmy? Dom stoi? Wyszło na moje!
Ten nasz rodzinny dom jest nieduży, ale wszyscy go kochamy, bo pod jego dachem zawsze mogliśmy się schować przed każdą życiową burzą! Kiedy ja się rozwodziłam i strasznie cierpiałam, gdyby nie dom i rodzice, chyba bym tego nie zniosła. Przygarnęli mnie i mojego syna na całe dwa lata, wspierali
i pomagali się uspokoić. Kiedy postanowiłam, że wyjeżdżam do Nowej Zelandii nie protestowali. Tylko tata zapytał:
– Wiesz, że zawsze masz gdzie wrócić, gdyby coś wyszło nie tak, jak planujesz? Nie zapomnisz, że cię kochamy? Jesteś gotowa, żeby samodzielnie stanąć na nogi?
Mama popłakiwała po kątach, ale cały czas powtarzała:
– Uda ci się, co ma się nie udać? Jesteś dzielna, jesteś mądra, świat jest dla ciebie. Nie bój się!
Moi bracia słyszeli od nich zawsze to samo…
Wszyscy trzej też są tysiące kilometrów od rodziców: jeden mieszka na Alasce, drugi w Kolorado, a trzeci na Korsyce. Prawie nigdy nie przyjeżdżamy do domu razem… W ogóle rzadko przyjeżdżamy!
Wszyscy chcieliśmy ściągnąć rodziców do siebie – nie zgodzili się.
– Nam dobrze u siebie – oznajmili. – Wy nas odwiedzajcie, piszcie, dzwońcie, pokazujcie się na skajpie… Na podróże i to takie dalekie, już nie mamy siły…
– Starsi od was latają po świecie – tłumaczyliśmy. – Nie przesadzajcie, jeszcze wam nawet do siedemdziesiątki trochę brakuje! Co to za wiek?
Ale uparli się i nie było na nich siły! Teraz dopiero zaczynamy wszystko układać w jakąś logiczną całość i domyślać się, dlaczego nie chcieli się ruszać z domu. Pewnie tata już chorował albo może dopiero zaczynał się gorzej czuć i nie chciał ryzykować? Może miał mniej siły? Nie dopytujemy, bo jakie to ma teraz znaczenie?
Do samego końca nam o niczym nie powiedzieli! Czy możemy mieć do nich pretensje? Czuć żal, skoro przy każdej okazji, to my gadaliśmy głównie o sobie i naszych problemach. Fajnie było się poużalać, pomarudzić, ponarzekać na pracę, na jakieś drobne kłopoty z dziećmi, na to, że nie wyszedł nam urlop, bo chcieliśmy do Meksyku, a wylądowaliśmy na Karaibach, że nowy dom okazał się mniej wygodny, niż sądziliśmy, że żony, dziewczyny, narzeczone, partnerzy mają swoje za uszami!
A oni tylko słuchali… Nie doradzali, bo wcale nie o to nam chodziło! Nie znali przecież życia na obczyźnie i tamtejszych realiów, nie potrafili sobie nawet wyobrazić warunków, w jakich żyją ich dzieci, więc tylko nam towarzyszyli swoją obecnością, dawali swoją uwagę, a my nie chcieliśmy niczego więcej! Na pewno się martwili i przeżywali każdy sygnał, że nie wyszło tak, jak byśmy chcieli! Szczególnie tata musiał się martwić, bo on miał naturę ostrożniaka i trochę pesymisty, więc wszystko przeżywał podwójnie!
Podczas rozmów na skajpie siedział w cieniu i prawie się nie odzywał… Nie mogę pojąć, dlaczego żadne z nas nie zwróciło na to uwagi?
– Czy my ślepi byliśmy? – pytam swoich braci. – Bielmo nam weszło na oczy? Jak mogliśmy nie skapować, że coś z nim jest nie tak?
– Zawsze tak było – odpowiadają.
– Mama gadała za siebie i za niego. Normalka!
Tak się uspokajamy, chociaż każde z nas ma wyrzuty sumienia. Wygodnie było żyć ze świadomością, że rodzice niczego od nas nie potrzebują, że sobie świetnie dają radę i że nie trzeba się o nich martwić.
Mieliśmy komfortową sytuację!
Wiadomość o śmierci taty spadła na nas jak grom z jasnego nieba! Nie mogliśmy w to uwierzyć. Dzwoniliśmy do mamy bez przerwy, ale nie odpowiadała… Przysłała tylko mejla, kiedy pogrzeb. Po raz pierwszy od bardzo wielu lat przyjechaliśmy do domu wszyscy. Okazało się, że można to załatwić, poprzesuwać terminy biznesowych spotkań, odłożyć inne sprawy, zatrzymać zegar, który zazwyczaj pędził jak oszalały. Cała nasza czwórka, z dziećmi i partnerami stawiła się przed czasem. Niestety, dla taty za późno!
Dopiero teraz zobaczyliśmy, jaki mały i skromny jest nasz rodzinny dom! Nie mogliśmy uwierzyć, że w tych czterech pokoikach mieściło się całe nasze młode życie. Wszystko było niemodne, poszarzałe, połatane, pocerowane; widać było, że trzyma się kupy, bo ktoś dba, naprawia, pucuje i nie dopuszcza do większych zniszczeń.
Ale dom aż wołał o remont! Dachówka, kiedyś ceglasta i piękna, pociemniała, pokryła się zielonym nalotem od pyłu drzew i krzewów oraz poczerniała od dymu z komina. Ogrodzenie pordzewiało… Ktoś je niedawno malował, ale widocznie niezbyt starannie, bo farba zeszła i widać było czerwone plamy. Drzewa owocowe zdziczały, nie były podcięte i zabezpieczone przed szkodnikami. Zamiast trawy w ogrodzie rozpościerał się mech – znak, że nikt tu nie dbał o ph gleby, nie nawoził i nie kosił. Tylko klon w rogu ogrodu rozrósł się tak, że przypominał olbrzymi seledynowy parasol osłaniający miejsce, gdzie kiedyś były równiutkie grządki, z kwiatami i warzywami. Zrozumieliśmy, że rodzicom brakowało siły i pieniędzy, żeby o wszystko dbać, tak jak dawniej… I zrobiło się nam jeszcze gorzej i smutniej.
Jednak najdziwniejsza była zmiana, jaka zaszła w mamie! Prawie się nie odzywała. Siedziała wciśnięta
w róg kanapy zamyślona i niczym się nie interesowała; ani nami, ani wnukami, których właściwie nie znała (normalnie trzęsłaby się nad nimi, jak kura nad kurczakami), ani zbliżającym się pogrzebem.
– Mamie coś jest – powiedział najmłodszy brat. – Nie poznaję jej, coś się musiało wydarzyć!
– Tata umarł, to się wydarzyło! Jeszcze ci mało? Po tylu wspólnych latach dla niej to koniec świata!
– Ale według mnie ona zachowuje się dziwnie… Jakby przeżyła jakiś straszny wstrząs.
– Bo przeżyła!
– Tak, ale uważam, że za tym się jeszcze coś kryje. Dobrze znam mamę. W końcu najdłużej z was byłem w domu! Trzeba na nią uważać, bo kto wie, co ona myśli?
Zaskoczyło nas, że mama prawie nikogo nie zawiadomiła o śmierci ojca. Na pogrzebie było niewiele ludzi, jacyś znajomi i sąsiedzi, a prawie nikogo z rodziny.
– Nie miałam głowy – powiedziała, kiedy zapytaliśmy, dlaczego tak się stało.
– Zresztą, jakie to ma znaczenie?
Nie było stypy. Mama nie płakała. Stała nieruchomo i patrzyła w ziemię. Powiedziała, że nie życzy sobie żadnych kondolencji. Po powrocie do domu od razu poszła do sypialni i zabroniła tam wchodzić.
– Chcę odpocząć – stwierdziła krótko. – Potrzebuję spokoju. Musicie się sami sobą zająć…
Baliśmy się o nią, ale co mieliśmy robić?
Na szczęście pokój rodziców jest na parterze, więc co jakiś czas ktoś podchodził pod okno i zaglądał do środka. Mama nie opuściła rolety, więc było widać, co się dzieje wewnątrz. Leżała na łóżku, odwrócona twarzą do ściany. Chyba spała, więc jej nie przeszkadzaliśmy. Ale późnym wieczorem postanowiliśmy ją zmusić do zjedzenia czegokolwiek albo chociaż wypicia herbaty.
– Niczego nie chcę – powiedziała.
– I nie podglądajcie, co robię. To mnie denerwuje! Przyjdzie czas, to z wami porozmawiam. Obiecuję…
– Kiedy? – zapytał któryś z braci. – Ja niedługo muszę wracać. Mam zabukowny lot… A chyba powinniśmy wiedzieć, co postanowiłaś? Co dalej będzie z tobą? Sama chcesz tu mieszkać?
– Powiedziałam, że porozmawiamy, jak będę gotowa. Niedługo…
Minął następny dzień. Zanieśliśmy jej obiad, ale przełknęła tylko parę łyżek zupy. Kolacji nie ruszyła.
– Jeśli tak będzie dalej – uprzedziłam braci – poproszę jakiegoś psychologa o wizytę domową. Nie można mamy tak zostawić, a ja jestem bezradna. Poza tym, żadne z nas tutaj nie zostanie na dłużej… Musimy coś zrobić!
Minął jeszcze jeden dzień. Dopiero wieczorem, kiedy wszyscy siedzieliśmy w kuchni usłyszeliśmy, że mama wstaje, idzie do łazienki, a potem skrzypi drzwiami szafy… Kiedy do nas przyszła, nie miała na sobie czarnej sukienki, tylko zwykły brązowy sweter i szarą spódnicę.
– Jak się czujesz? – zaczęliśmy dopytywać, a ona tylko się uśmiechnęła.
– No, proszę – usłyszeliśmy. – Moje kochane, troskliwe dzieci martwią się o swoja starą matkę! Niepotrzebnie. Jakoś się trzymam!
Zrobiło nam się głupio. Od kiedy tu przyjechaliśmy, było jasne, że za mało interesowaliśmy się rodzicami. Każde z nas czuło wyrzuty sumienia, z każdym dniem coraz większe! Mama podeszła do kredensu, wyjęła starą kryształową karafkę i zapytała:
– Kto chętny? To nalewka ojca. Na pigwie z naszego ogrodu. Bardzo smaczna. Mocna. Tata by się cieszył, że jego ukochane dzieciaki jej spróbują…
Faktycznie, była znakomita. Wypiliśmy po dwa kieliszki i wtedy mama powiedziała:
– Czas, żebyście poznali prawdę. Potem zrobicie, co będziecie chcieli. Mnie jest wszystko jedno…
Znowu podeszła do kredensu, tylko tym razem otworzyła szufladę i wyciągnęła pudło z lekarstwami. Z buteleczek, fiolek, listkowych opakowań odmierzyła porcję różnokolorowych pigułek i ją nam pokazała.
– Dwanaście – stwierdziła. – To na jeden raz, a tata brał je trzy razy dziennie, czyli połykał tonę proszków na dobę. Miał kompletnie rozwaloną wątrobę, chore nerki, źle trawił… Ale nie to było najgorsze!
– A co? – zapytałam nieśmiało.
– To, że trzeba go było pilnować, bo zapominał, czy połknął lekarstwa, czy nie połknął i czasami brał je podwójnie albo nawet potrójnie na jeden raz! Póki się nie zorientowałam, tak niestety było!
– Zapominał?
– Owszem. Czy jadł, czy się mył, czy był w ubikacji, do czego służy widelec, czym się myje zęby? Zapominał, jak się nazywa i kim ja dla niego jestem… Kiedyś zapomniał, że gaz się zapala przy pomocy zapałki. Jak widzicie, mamy starą kuchnię, bez nowoczesnych zabezpieczeń; na szczęście to było lato, otwarte drzwi i okna, dlatego nie wylecieliśmy w powietrze! Ale od tego dnia już się bałam…
– Czy tata miał…? – zaczął brat.
– Tak – potwierdziła mama. – Miał demencję. Nie bardzo wiedział, gdzie jest i kim jest. Nie umiał ocenić odległości, ciągle się o coś uderzał, o coś zahaczał, przewracał się, mylił stopnie schodów, wysokość, szerokość, to były dla niego obce pojęcia. W dodatku coraz gorzej widział i słyszał, miał kłopoty w mówieniu…
– Czemu nic nie powiedziałaś?
– A po co? Przyjechalibyście?
– Skąd wiesz, że nie?
– A stąd, że nawet teraz już chcecie wracać… Musicie nawet! Macie swoje sprawy i ja to doskonale rozumiem. Nie mam pretensji. To normalna kolej rzeczy!
Długą chwilę milczeliśmy. Ale to nie było wszystko, co mama chciała nam powiedzieć…
– Ojciec całe swoje życie był aktywny i samodzielny. Wiecie, jak nie lubił chorować. Każda słabość była dla niego trudna do zniesienia. Jeśli się kiedykolwiek irytował, to wtedy, gdy nie dawał sobie z czymś rady. Tak było? Pamiętacie?
Musieliśmy potwierdzić. Nasz tata był silnym mężczyzną. Zawsze nam imponował swoim hartem ducha, trudno nam było sobie wyobrazić, że nagle zmienia się w kogoś bezradnego, zagubionego i niezdolnego do życia bez pomocy innych. Ale mama podawała przykłady jego postępującej choroby mózgu. Mówiła o zmianach nastroju, o złośliwości i agresji, o ciągłym lęku, o obojętności na wszystko i wszystkich. I o tym, że tej choroby nie da się wyleczyć, że postępuje, że jest nie tylko uciążliwa, ale i niebezpieczna, bo mama w końcu zaczęła się bać, że tata zrobi jej jakąś krzywdę.
– Jak długo to trwało? – zapytałam.
– Całe lata. I było coraz gorzej…
Mama nalewa sobie kolejny kieliszek pigwówki, ale kompletnie po niej nie widać, żeby piła jakiś alkohol. Musi mieć nerwy napięte, jak postronki, musi być w złym stanie. Ma nieruchomą twarz, ale nagle po białych jak kreda policzkach, zaczynają płynąć łzy.
Mama mówi:
– Na początku miał przebłyski świadomości. Czasami dłużej, czasami krócej to trwało, ale rozmawiał całkiem przytomnie. Kiedyś powiedział: „Wiesz, że cię kocham. Nie zniósłbym, gdybyś przeze mnie cierpiała. Czy ty to rozumiesz?”. Oczywiście, że rozumiałam. Znaliśmy się przecież jak łyse konie. Wiedziałam, że czegoś ode mnie chce... Powiedział to szczerze i wyraźnie, jak od dawna nie mówił. Zresztą już wcześniej, kiedy jeszcze był zupełnie zdrowy, wiele razy o tym rozmawialiśmy i wasz tata zawsze twierdził to samo! „Nie ratuj mnie, gdyby coś mi się stało. Nie każ żyć na siłę. Nie chcę być rośliną, obiecaj, że to dla mnie zrobisz”. Ale co? – spytałam, a on: „Że dasz mi spokój, gdybym postanowił odejść, albo gdyby coś się ze mną działo, niezależnie od moich chęci. Że mnie nie zatrzymasz…”. Kazał mi przysięgać…
– Co zrobiłaś mamo?
– Przysięgłam. I dotrzymałam słowa. Tak było!
Boimy się zapytać o szczegóły. Ale mama nie chce niczego ukrywać. Opowiada dalej:
– Tego dnia ojciec od rana trzymał się za serce. Ciężko oddychał, pocił się. Był blady, miał zimne dłonie. Nie chciał jeść, od razu wiedziałam, że powinnam dzwonić po karetkę, nawet wycisnęłam numer, ale po chwili przerwałam połączenie. Przypomniałam sobie, jak prosił: nie ratuj mnie na siłę, mam prawo zdać się na los.
– Mamo! – woła mój starszy brat. – Nie miałaś prawa! Szedł zawał, tatę można było zabrać do szpitala, zrobić koronorografię, wstawić by-passy, teraz są różne metody. Może by jeszcze żył?!
– Nie zrobiłam tego – przyznaje mama. – Powiem więcej. Trzymałam go za rękę, kiedy umierał, ale chciałam, żeby umarł, bo to było dla niego najlepsze. Nadal tak uważam. Możecie mnie teraz sądzić!
Znowu milczymy… Mama wstaje i idzie do swojego pokoju. Nagle zatrzymuje się, odwraca i dodaje:
– Gdybym mogła cofnąć czas, postąpiłabym tak samo. I wiecie co: mnie też nie ratujcie na siłę. Niech będzie, jak ma być. Zresztą, po co ja wam to mówię? Na wasze szczęście będziecie wtedy daleko. Zachowacie spokój sumienia. Bo ja nadal uważam, że miałam rację, ale serce boli… Jak myślicie, kiedyś przestanie?
Co mamy jej odpowiedzieć? Rozumiemy, że chciała być szczera. Uznała, że powinniśmy znać prawdę! A może tylko nie mogła jej sama udźwignąć? Wszystko jedno, jest naszą mamą, ale nie ma usprawiedliwienia dla tego, co zrobiła. Jest winna! Tylko czy na pewno wyłącznie ona?
Czytaj także:
„Moje zdrady wyszły na jaw, ale nie czuję się winny. Obiecam żonie, że to się nie powtórzy i kolejne ukryję lepiej”
„Zdradziłam męża tydzień przed ślubem, ale nie żałuję. Romans utwierdził mnie w przekonaniu, że naprawdę go kocham”
„Mieszkała u mnie za darmo, załatwiłam jej pracę. A potem zaczęła romansować z moim szefem i… kazała mu mnie zwolnić”