Tylko moja kochana babcia mogła wymyślić coś tak fantastycznego: jej pazerni krewni dostali to, czego się tak bezceremonialnie domagali, ale przede wszystkim... nauczkę.
Rodziny się nie wybiera… Muszę z przykrością stwierdzić, że to prawda. Z moich bliskich wyszły chyba najgorsze cechy, jakie może mieć człowiek… Jeżeli miałabym określić ich wspólny główny rys charakteru, od razu przychodzi mi do głowy jedno słowo: pazerność. I dotyczy to prawie wszystkich! Czasem mam wrażenie, że albo jestem adoptowana, albo całkiem się wyrodziłam z tego stada krwiopijców. Zupełnie do nich nie pasuję.
Już jak byłam mała, dziwiłam się, dlaczego wszyscy o wszystko tak walczą. Mama kłóciła się z tatą o każdą złotówkę, i to nie dlatego, że byliśmy biedni. O nie! Może nie opływaliśmy w luksusy, ale stać nas było na wiele rzeczy. I kiedy rodzice się awanturowali, to mama chciała zazwyczaj kolejne futro lub biżuterię, a tata inwestował w replikę broni.
Mój brat, dwa lata ode mnie starszy, rywalizował z kolei z drugim, młodszym ode mnie o rok. Bili się o samochodziki (choć każdy miał ich po kilkadziesiąt) albo o markowe ciuchy. Tylko ja z nikim o nic nie walczyłam. I cała rodzina patrzyła na mnie jak na dziwadło. Bracia wykorzystywali mnie, wyłudzając moje kieszonkowe, a rodzice mówili, że jestem nieżyciowa i niezaradna. I na pewno sobie z niczym nie poradzę.
Byłyśmy ulepione z tej samej gliny
Pewnie dlatego od najmłodszych lat lubiłam chodzić do babci. Była taka jak ja – cicha, spokojna, nie walczyła o swoje i zawsze na jej twarzy widniał uśmiech. Mieszkała przy sąsiedniej ulicy, więc tak naprawdę, nawet jak miałam kilka lat, mogłam iść do niej sama. W jej szafce zawsze czekały na mnie ulubione herbatniki, a babcia nigdy nie robiła mi o nic wymówek.
Gdy przychodziłam zapłakana, bo moi bracia zabrali mi kieszonkowe, ona najpierw pomagała mi umyć buzię w łazience, robiła herbatę z malinami, podsuwała ciasteczka i dopiero potem pytała, co się stało. A ze mnie przez ten czas zdążyła już spłynąć cała złość i mogłam jej spokojnie wszystko opowiedzieć.
W ten sposób nauczyła mnie opanowania, cierpliwości, a przede wszystkim – namysłu, żeby nie działać pod wpływem emocji. Zrozumiałam to, gdy byłam starsza. Wtedy to już ja wypytywałam babcię o jej problemy. Bo widziałam, jak często jest smutna, i domyślałam się dlaczego. Babcia miała czworo dzieci: mojego tatę, stryja Romana i dwie ciotki.
Jedna, Basia, mieszkała za granicą i była wśród nich najfajniejsza z całego rodzeństwa. Rzadko do nas przyjeżdżała, ale jak już się pojawiała, wprowadzała tak wiele radości i ciepła! Myślę, że ona jest z tej samej gliny co ja i babcia. I zawsze żałowałam, że mieszka w Kanadzie, przez co bardzo rzadko nas odwiedza.
Ciocia Ela była jej całkowitym przeciwieństwem. Zgorzkniała, wiecznie cierpiąca i pachnąca duszącymi perfumami. Ją też widywałam sporadycznie, ponieważ nie miała czasu dla nikogo, nawet dla swojej matki. Przyjeżdżała raz na rok, zawsze w futrze, obwieszona tandetnym złotem, a jej fryzura błyszczała, sztywna od lakieru. Stryj Roman był do niej szalenie podobny. Gruby, z brylantyną we włosach i świecącą szpilką w krawacie. Mówił basem i zawsze, ale to zawsze, rozmawiał o pieniądzach.
Mój tata różnił się od nich wyglądem, ale nie sposobem myślenia. Także dla niego wyznacznikiem wartości człowieka był jego portfel. Bardziej cenił tych, co to się rozpychają i idą po trupach do celu, niż tych, którzy lubią ludzi i im pomagają. Dlatego ubolewał, że ma niewydarzoną córkę, i lekceważąco mówił o Basi i o swojej matce.
I to właśnie babcię bolało. Kiedy już byłam dorosła, wiele razy z nią o tym rozmawiałam. Nie skarżyła się, ale widać było, że to jej doskwiera. Bo z czwórki dzieci mogła liczyć tylko na jedno: Basię – ale ona była daleko. Gdyby nie ja, do babci nikt by nigdy nie zaglądał. Bo moje cioteczne rodzeństwo wdało się w swoich rodziców… Babcia czasem śmiała się, że jestem w tej rodzinie jak czarna owca. Ale chyba bardziej chodziło jej o to, że wdałam się w nią (bo cenię ludzi, nie pieniądze), niż o to, że ją odwiedzam.
Z biegiem lat babcia podupadła na zdrowiu. Miała trudności z chodzeniem i robieniem zakupów, a ja zastanawiałam się, jak jej pomóc. Na wynajęcie opiekunki nie było mnie stać, pracy przecież nie mogłam rzucić. W dodatku się zakochałam. Co prawda, mój chłopak – i późniejszy mąż – bardzo chętnie chodził do babci, ale przecież czasami chcieliśmy być tylko we dwoje. Ona doskonale o tym wiedziała. I pewnie dlatego, gdy postanowiliśmy się pobrać, zaproponowała, żebyśmy z nią zamieszkali.
– Nie będę się wtrącać – zapewniła nas od razu. – Mieszkanie jest duże, trzy pokoje, z czego dwa będą wasze. A gotować to przecież i tak Ewelinka mi gotuje. I zapiszę wam to mieszkanie, żeby wszystko było jak należy.
– Ależ, babciu, nie trzeba… – tylko tyle udało mi się powiedzieć ze wzruszenia.
Szczerze mówiąc, ta propozycja spadła mi z nieba! Po ślubie zamierzaliśmy coś wynająć, bo z moimi rodzicami bym nie wytrzymała, a rodzice Artura mają małe mieszkanko. Ale wynajęcie to kosztowna sprawa, a my tuż po studiach, na dorobku.
– Co nie trzeba? Trzeba właśnie, żeby było wszystko w porządku – obruszyła się babcia.
Moja rodzina oczywiście nie była zachwycona, że to ja dostanę mieszkanie po babci. Ciotka Ela od razu zastrzegła, że w takim razie im się należy cała kolekcja biżuterii.
– Mama ma czworo dzieci i dziesięcioro wnucząt – stwierdziła. – Skoro Ewelina dostaje mieszkanie, to my resztę!
– Ja nic nie chcę – uznałam od razu.
– Po pierwsze, to ja będę decydować, co kto po mnie dostanie – powiedziała babcia ostro jak nigdy. – A po drugie, jeszcze się na tamten świat nie wybieram. Prawnuki mam zamiar poniańczyć! Ale nie bójcie się, kochani – dodała drwiąco. – Każdemu coś zostawię. Tylko od razu uprzedzam – mieszkanie jest Eweliny, notarialnie zapisane. I to, co jej oferuję na ślub, także tylko jej będzie! Zresztą, dopilnuję, żeby wszystko, jak należy, stało w papierach!
Zaskoczyła mnie tą stanowczością, o którą bym jej nie posądzała. Taka cicha, spokojna, potulna – a tu nagle wszystkim się postawiła! Ale – jak mi potem wyjaśniła – inaczej z tą pazerną zgrają się nie da.
Skąd miała na to wszystko pieniądze?
Na ślub dostałam od babci stary rodzinny zegar z kurantem, piękną zastawę stołową i bransoletkę ze szmaragdami. Wzruszyłam się do łez. Ściskając staruszkę, mówiłam, że przecież mieszkanie mi dała, że to za dużo...
– Tylko ty docenisz rodzinne pamiątki, reszta by zaraz to przehandlowała –stwierdziła babcia. – A zastawa i zegar to wszystko, co się z pożogi wojennej w kufrze na wozie uratowało. No, jeszcze obrusy haftowane były i trochę srebra. I biżuteria… Szmaragdy twoje, a resztą to już ja ich obdzielę!
Po naszym ślubie babcia jakby odżyła. Nawet zaczęła wychodzić z domu, co mnie niepokoiło, bo była coraz starsza i słabsza. Prosiłam, żeby sama nigdzie nie chodziła.
– Dziecko, na ławeczkę na ploty dojdę! – śmiała się. – A jak mam potrzebę pojechać gdzieś dalej, to mnie pan Kazio zawiezie.
Pan Kazio to był nasz sąsiad, taksówkarz. Uwielbiał moją babcię i był gotowy zrobić dla niej wszystko. Pod jego opieką była bezpieczna – o to mogłam być spokojna! A trzeba przyznać, że nagle zaczęła często gdzieś jeździć. Znikała z domu na godzinę, dwie i tak kilka razy w tygodniu. Nie chciała powiedzieć, po co i dokąd, nie nalegałam, bo w końcu to jej sprawa. Nie miałam zamiaru jej kontrolować…
Dobrze nam się z babcią mieszkało. Nie wtrącała się do nas, nie zabraniała zapraszać gości. I widziałam, że i my jej nie przeszkadzamy, że nie męczy się z nami. Jedyne, co mnie krępowało, to… prezenty od niej. Nasza kochana staruszka nagle zaczęła nam wszystko fundować. A to wczasy za granicą, bo – jak powiedziała – podróż poślubna nam się należy. A to telewizor nowy nam kupiła. Jak urodziłam Oleńkę, zafundowała jej całą wyprawkę i jeszcze założyła konto oszczędnościowe dla prawnuczki!
Protestowałam, wiedząc, że emeryturę ma skromniutką, więc to musiało iść z jej z trudem uciułanych pieniędzy, a przecież tej kasy było niewiele. Tymczasem babcia jak zawsze upierała się przy swoim:
– Czynsz wy płacicie, zakupy robicie. To na co ja mam wydawać? Na tych kilka lekarstw mi starczy. Na grzbiet mam co włożyć, a do trumny tego nie wezmę. Jeżeli mam kaprys i daję, to bierz, dziecko.
Aż nadszedł ten dzień, którego tak się bałam. Śmierci się nie da oszukać, omamić. Babcia zmarła spokojnie i cicho, tak jak żyła. Pogrzeb ja załatwiłam, bo kto? Reszta tylko spadkiem się zajmowała, na testament nerwowo czekała. Babcia zapisała wszystkim po trochu. Tak jak obiecała, całą biżuterię rozdała rodzinie. Mnie w testamencie nic nie przypadło, tylko był zapis przypominający, że to, co wcześniej dostałam, jest moje – i nikt nie ma do tego prawa.
A potem… wybuchła bomba! Bo okazało się, że cała biżuteria jest fałszywa. Że to imitacja! Z wyjątkiem mojej ślubnej bransoletki… O matko – co to się działo! Była i policja, i oskarżenia. Wreszcie dotarli do papierów, w których jasno stało, że to babcia kazała zrobić sztuczną biżuterię na wzór prawdziwej, a prawdziwą… sprzedała! Domyśliłam się, że właśnie po to wyjeżdżała z panem Kaziem. I że ze sprzedaży biżuterii finansowała te wszystkie nasze wycieczki, a także wyprawkę dla Oleńki...
No tak… Babcia chciała pokazać rodzinie, że pazerność do niczego nie prowadzi. Po prostu ukarać ich za nią. Nie wiem, czy cokolwiek do nich dotarło. I pewnie prędko się nie dowiem, bo wszyscy są na mnie obrażeni. Ale ja już wiele się od babci nauczyłam i się tym nie przejmuję.
Czytaj także:
„Koleżanka z pracy kopała pode mną dołki i sama w nie wpadła. Obrzucała mnie mięsem w sieci, żeby wykurzyć mnie z pracy”
„Przyjście na świat córki zablokowało mi karierę. Choć bardzo się starałam, nie potrafiłam pokochać tego dziecka”
„Rodzice wyklęli Kasię, bo zaszła w ciążę z moim synem. Biedaczka nie miała się gdzie podziać, więc przyszła do mnie”