„Przyjście na świat córki zablokowało mi karierę. Choć bardzo się starałam, nie potrafiłam pokochać tego dziecka”

matka, która nie kocha swojego dziecka fot. Adobe Stock, alexkich
„Czy to była depresja poporodowa? Miałam taką nadzieję. Że za tydzień, miesiąc, najdalej za trzy wszystko minie. Pewnego dnia po prostu obudzę się, spojrzę na kruchą istotkę i poczuję zalewającą mnie miłość. Tymczasem mijały miesiące, a moje uczucia się nie zmieniały”.
/ 15.04.2022 06:48
matka, która nie kocha swojego dziecka fot. Adobe Stock, alexkich

Pamiętam, jak lekarz w sali porodowej z uśmiechem pokazał mi małą drobinkę, która jeszcze chwilę przedtem była częścią mnie. I na której pojawienie się tak czekałam. Powiedział:

– Ma pani śliczną, zdrową córeczkę.

I wtedy coś w mojej głowie pstryknęło. W głowie, w sercu, w brzuchu... Nie wiem, gdzie jest ten wyłącznik, który sprawia, że nagle przestajemy widzieć świat takim, jaki uważamy, że powinniśmy widzieć, i objawia się nam rzeczywistość.

Od lat jestem w całkiem udanym związku małżeńskim. Pasujemy do siebie z mężem, mamy te same cele. Gdy 15 lat temu urodził się Patryk, czułam się szczęśliwą i spełnioną matką. Rozpieszczałam go. Kochałam. Może nawet za bardzo. Kiedy jednak pojawiła się na świecie Monika – coś się stało. Z jakiegoś powodu uczuciowe bielmo spadło mi z serca.

Lekarz pokazywał mi dziecko, a ja czułam napływającą falę żalu i... czegoś jeszcze. Dziwnego uczucia, którego mrocznego smaku wcześniej nie znałam. Dziś wiem, że była to nienawiść. Zaczęłam głośno płakać, przerażona swoimi emocjami, co lekarz uznał za oznakę radości i położył mi małą na piersiach. Gdyby wiedział, że poczułam niemal nieprzepartą chęć, by zepchnąć ją z siebie ze wstrętem, jakby była pijawką, która za chwilę się do mnie przyssie, na pewno zabrałby ją ode mnie.

Właśnie tak patrzyłam na moją małą córeczkę, o której przez dziewięć miesięcy mówiłam wszystkim, kto chciał słyszeć czy nie, że będzie moją małą księżniczką, moją małą gwiazdką z nieba. A teraz patrzyłam na nią jak na pijawkę czy małego wrednego potworka, który przyssie się do mojej piersi, wyssie ze mnie wszystkie żywotne soki i bez sił pozostawi samej sobie.

Nie, nie zepchnęłam małego ciałka. Przeciwnie, objęłam je mocno ramionami, bojąc się, że to obudzone moje drugie „ja” mogłoby zareagować szybciej.  Dokonać strasznego czynu, którego mogłabym potem żałować już do końca życia.

W tamtej sali porodowej, gdy przyciskałam do ciała budzącą we mnie wstręt moją nowo narodzoną córeczkę, ze zdumieniem uświadomiłam sobie coś jeszcze: nigdy nie kochałam syna. Te wszystkie achy i ochy, które wyśpiewywałam nad jego inteligencją, pomysłowością, uzdolnieniami i zachowaniem, tak naprawdę miały tylko przytłumić moją irytację jego obecnością. To było jak objawienie. Bo najdziwniejsze było to, że nie miałam o tym pojęcia. Wydawało mi się, że go kochałam.

Nikt nie brał moich słów na poważnie

W przeciwieństwie do Patryka, córka nie była był dzieckiem zaplanowanym. Pamiętam tamten wieczór: wróciliśmy z imprezy, świętowaliśmy awans Irka, byliśmy weseli i podnieceni. Skończyły mi się pigułki, a nie miałam czasu wykupić następnych. Poszliśmy na żywioł. A dwa miesiące później okazało się, że mamy pamiątkę...

Patryk się ucieszył, że będzie mieć siostrę. Patryk, rozpieszczone dziecko, obdarowywane od niemowlęctwa nadzwyczajnymi porcjami czułości i miłości. Gdyby ktoś mu powiedział, że matka go nigdy nie kochała, roześmiałby się tylko. Pewnie powiedziałby: „Jeśli to nie była miłość, to nie wiem, co mogłoby nią być”.  Mądrala.

Leżałam w tej sali porodowej, przerażona, zdumiona, wręcz ogłuszona odkrytymi prawdami, i zastanawiałam się, co robić. Jak mam dalej żyć, karmić to coś, przewijać, opiekować się, dotykać? Moje rozsądne „ja” nie dopuszczało do siebie myśli, że mogłabym córkę oddać albo traktować jak powietrze. Nie, wystarczy, że ja jako dziecko zawsze pragnęłam dotyku, czułości, schronienia w matczynych ramionach, słodkich słów miłości – i nigdy ich nie otrzymywałam.

Obiecywałam sobie, że moje dzieci nigdy tego nie doświadczą. Przy Patryku dotrzymałam słowa. A teraz? Wtedy matczyna miłość (a przynajmniej to, co za nią brałam) wydawała mi się naturalna. Przyszła, więc wzięłam ją jak należny mi prezent. Jednak co teraz, kiedy jej nie ma? „Czy potrafię udawać?” – zastanawiałam się. Syn był już niemal dorosły, nie potrzebował tyle czułości, ale Monika...

Zrozumiałam, że potrzebuję pomocy. Po powrocie ze szpitala do domu powiedziałam mężowi, co czuję do Moniki.

– Żartujesz? – w pierwszej chwili miał taką minę, jakby rzeczywiście podejrzewał mnie o przewrotny dowcip.

– Mówię serio – odparłam. – Na szczęście zdaję sobie sprawę, że to nie jest normalne. Coś musimy z tym zrobić.

– My? – zdziwił się. – Chyba ty coś powinnaś na to poradzić. Ja kocham naszą córeczkę tak samo jak syna.

Wziął ją ode mnie i mamrocząc pod nosem czułe słowa, zaniósł zawiniątko do dziecięcego pokoju. Pogaworzył, włożył ją do łóżeczka, a potem wyszedł, włożył płaszcz, cmoknął mnie w policzek.

– Lecę na zebranie – rzucił. – Bawcie się dobrze – dodał i już go nie było.

Czy on w ogóle zrozumiał, co do niego powiedziałam? Nie sądzę. Mogłabym się założyć, że myślami był gdzie indziej. Irek właśnie znów uczestniczył w ostrej rywalizacji o stanowisko prezesa. Mocno mu przy tym kibicowałam. Wiedziałam, że kiedy je zdobędzie, w domu będzie jeszcze dostatniej. Co prawda, dotąd też niczego nam nie brakowało, jednak w miarę jedzenia rośnie w człowieku apetyt.

I tak zostałam z tym problemem sama.

Umówiłam się z przyjaciółką. Powiedziałam jej o swoim stosunku do córeczki.

– Nie przejmuj się! – roześmiała się. – Kiedy urodziłam Stefka, również bałam się wziąć go na ręce. Był strasznie brzydki. Jak zaczął płakać, to piszczał, jakby obudzili jakiegoś nietoperza. Było mi wtedy tak strasznie wstyd przed innymi kobietami z porodówki, że z chęcią bym go udusiła.

Słuchałam klepania mojej przyjaciółki i szybko pojęłam, że ona też nie łapie, na czym polega mój problem. Najwyraźniej sądziła, że dopadł mnie zwykła depresja poporodowa, z której szybko wyjdę. Nie mam do niej żalu, na pewno chciała mi pomóc. Myślała, że jeśli i ona przyzna się, że jej mały na początku nie był dla niej ósmym cudem świata, odetchnę z ulgą. Bo przecież teraz kocha go nad życie.

Czy to była depresja poporodowa? Miałam taką nadzieję. Że za tydzień, miesiąc, najdalej za trzy wszystko minie. Pewnego dnia po prostu obudzę się, spojrzę na kruchą istotkę uwieszoną u mojej piersi i poczuję zalewającą mnie miłość. Tak czytałam w wypowiedziach innych kobiet na różnych forach internetowych. Tymczasem mijały miesiące, a moje uczucia się nie zmieniały. Kiedy tylko karmiłam Monikę miałam wrażenie, że u mojej piersi wisi cwany, przebiegły ludojad.

Na szczęście doskonale zdawałam sobie sprawę ze swoich emocji. Potrafiłam je odsunąć na bok, zanalizować, w pewien sposób zneutralizować. Wiedziałam jednak, że dziecka nie oszukam, ono bez trudu wyczuje sztuczność okazywanych uczuć. No i nie ukrywajmy – byłam tym wszystkim straszliwie zmęczona.

Byłam zmęczona zmuszaniem się do uśmiechu, choć usta na widok gaworzącego niemowlaka układały mi się same w grymas niechęci. Zmęczona zmuszaniem się do słodkiego tonu, uspokajaniem w płaczu, karmieniem. Zajmowaniem się tym brzemieniem, kiedy miałam ochotę wstać, wyjść… i nigdy nie wracać. Miałam dość i bałam się, że kiedy poziom stresu przekroczy jakąś granicę, to stanę się bohaterką telewizyjnego reportażu o wyrodnej matce, która zadusiła swoje dziecko i wrzuciła do kubła na śmieci.

Pani psycholog pomogła mi zrozumieć...

Po dziesięciu miesiącach gehenny i prób zmuszenia się do miłości umówiłam się na  spotkanie z psychologiem. Weszłam do przychodni. Recepcjonistka poprosiła, żebym poczekała chwilę, gdyż pani doktor jest zajęta. W poczekalni siedział jakiś mężczyzna z miną nieszczęśliwego mopsa, który chciałby się wysikać, ale nie może. Wokół niego ganiał nadpobudliwy pięciolatek i zasypywał nieszczęśnika pytaniami: „Wiesz, że mam brzuszek?”, „Ty też masz brzuszek?”, „A mama też?”, „A tamta pani i pani doktor?”, „Ale pani doktor też ma słuchawki, takie do badania. Ty też masz słuchawki?”, „A tamta pani ma słuchawki?”…

Facet nie odpowiadał, lecz smarkacz najwyraźniej nie czekał na żadną odpowiedź. On po prostu chciał dobić ojca, który i tak już prawie konał. Patrzyłam na nieszczęśnika ze zrozumieniem i głęboko, z całego serca mu współczułam. Wreszcie lekarka była wolna. Pacjentka z synem i mężem wyszła z poczekalni. Zapanowała błoga cisza.

– Zapraszam do gabinetu.

Psycholożka miała z 60 lat. Jej usta uśmiechały się, ale oczy patrzyły poważnie, gotowe w każdej sekundzie wychwycić najmniejszy grymas na mojej twarzy.

Zaczęłam opowiadać o swoich uczuciach wobec Moniki. O obojętności, więcej niż niechęci, zmęczeniu... Chciałam mówić dalej, kiedy niespodziewanie lekarka mi przerwała.

– Wystarczy – powiedziała. – Teraz proszę opowiedzieć o własnym dzieciństwie.

Chwilę trwało, zanim zebrałam myśli i przestawiłam się na przeszłość. Wiedziałam, co powinnam lekarce powiedzieć. Moje dzieciństwo było  szare, chłodne i pozbawione jakichkolwiek matczynych uczuć. Na koniec podkreśliłam:

– Nie chciałam, żeby mój synek kiedykolwiek odczuł brak miłości. Żeby ani razu nie pomyślał, że nie jest kochany. Dawałam mu więc swoich uczuć aż w nadmiarze.

– Czuje pani, że więź między panią a synem jest silna? Autentyczna?

Popatrzyłam na lekarkę, w jej spokojne mądre oczy. Zastanowiłam się. Kolejne odkrycie – fakt, nad którym nie chciałam się zastanawiać. Nie chciałam widzieć.

– Mam wrażenie, że mój syn obawia się ze mną rozmawiać o swoich problemach.

Psycholog skinęła głową.

– Dzieci potrafią wyczuć, czy miłość, którą są zalewane, płynie prosto z serca, czy jest wynikiem kalkulacji.

Właśnie – to jest to, czego się obawiałam: że Monika wie, że czuje…

– Co mogę zrobić? Nie kocham córki, ale... ale bardzo chcę ją pokochać.

To była prawda. To był mój obowiązek jako matki. Poza tym naprawdę najgorszemu wrogowi nie życzyłabym takiego życia, jak moje w dzieciństwie. Ani teraz.

– Najpierw musi pani poznać prawdę o sobie, poznać przyczynę.

– A może ja po prostu nie potrafię kochać? – tego bałam się najbardziej.

Kobieta, nie przestając się uśmiechać, powoli pokręciła głową. Poczułam nadzieję.

Przez następne osiem miesięcy dzięki wiedzy, mądrości i cierpliwości mojej pani psycholog mozolnie uczyłam się siebie i odkrywałam własne emocjeZaczęłam rozumieć mechanizmy, które doprowadziły mnie do tego, że znienawidziłam własne dziecko. Nie były skomplikowane ani zbytnio ukryte, jeśli ktoś wiedział, gdzie szukać i na co patrzeć.

U ich źródła leżało pragnienie, byśmy oboje, mąż i ja – zrobili kariery zawodowe. Pojawienie się Patryka zaplanowaliśmy, bo dziecko było czymś, co tworzy rodzinę. Poza tym potrzebowałam trzech lat siedzenia przy dziecku na zrobienie dyplomu, który otworzy mi drzwi. Plan wykonałam. Po powrocie do pracy kolejne lata poświęciłam na osiąganie swojego celu. I kiedy już go niemal zdobyłam, nieoczekiwana ciąża pokrzyżowała wszystkie moje plany.

Moje, gdyż mąż nie zamierzał zwalniać tempa walki o wyższe stanowisko. W efekcie mała zaburzyła mój porządek życia. Dla czterdziestolatki nieplanowane dziecko stało się przeszkodą w rozwoju zawodowym. Zwłaszcza że to już był ostatni moment na to, żebym jeszcze coś osiągnęła. Niektóre kobiety właśnie w tym wieku rozpoczynają rachunek zawodowego życia. Porównują swoje osiągnięcia z osiągnięciami koleżanek. Ja do tej pory byłam na przedzie babskiego peletonu.

I nagle ta ciąża… Oczywiście koleżanki z pracy gratulowały mi domowego szczęścia, ale ja wiedziałam, o co im chodzi. To one wygrają ten bieg, nie ja. Dziecko wyrzuciło mnie także poza nawias życia towarzyskiego, które po części wiązało się z zawodowym. To nie było dla mnie dobre głównie ze względu na mojego męża. Kocham go, ale nie jestem ślepa, wiem, że lubi kobiety. Dotąd miałam go na oku i hamowałam w chwilach, gdy mógłby zbyt daleko się posunąć. Tak to już bywa i nic na to nie poradzimy. Jak tu jednak pilnować swojego, gdy trzeba wracać do domu na karmienie?!

No i znacznie zmalała moja atrakcyjność jako kobiety. Nie oszukujmy się, że ciąża i poród dodają nam urody i uroku. Może tak jest, gdy mamy 20 lat, jednak na pewno nie dwie dekady później.

W ciągu tych kilku miesięcy terapii zdałam sobie sprawę ze swoich słabości. Spojrzałam też inaczej na życie jako takie – i dostrzegłam jego barwy, na które dotąd byłam ślepa. To pomogło mi nauczyć się miłości do własnego dziecka. Dostrzec w córce dar, błogosławieństwo, a nie wroga, który pojawił się na świecie, by mnie zniszczyć.  Docenić moment, kiedy drobne ramiona obejmują mnie za szyję, a szczery uśmiech z ust przenika do oczu. To czysta i bezinteresowna miłość. Jakże często nie potrafimy jej dostrzec! Powoli uczę się też rozróżniać, co w życiu jest najważniejsze.

Kilka dni temu spojrzałam na moją córeczkę, która podbiegła do mnie na placu zabaw i spojrzała z ufnością. Poczułam, jak moje serce po raz pierwszy zalewa fala niezwykłego uczucia. Z oczu popłynęły mi łzy. Wreszcie byłam szczęśliwa.

Czytaj także:
„Mam 46 lat i miewam romanse. Mąż nie jest w stanie mnie docenić, ale robią to moi kochankowie”
„Tak długo wmawiałam mężowi, że go kocham, aż sama w to uwierzyłam. Zrozumiałam, że miłość to nie motylki w brzuchu”
„Matka przez lata ukrywała prawdę o moim biologicznym ojcu. Okazało się, że mieszka za granicą i jest wziętym artystą”

Redakcja poleca

REKLAMA