„To miała być trywialna rozmowa o drobnostkach, ale te słowa na zawsze pozostaną w mojej pamięci”

szczęśliwa kobieta w kuchni fot. Adobe Stock, Jacob Lund
„Naleśnik zwinięty w rulon, słodycz na języku, ręce lepkie od tłuszczu i byle dalej od domu, od szkoły, od książek. Nadzienie czasami może wszystko popsuć. Jak jest dobry produkt główny, to na dodatki trzeba bardzo uważać, bo sama pani wie, że wystarczy odrobina czegoś nie do smaku i finito”.
/ 03.07.2023 21:30
szczęśliwa kobieta w kuchni fot. Adobe Stock, Jacob Lund

Ochłodziło się i pada drobny deszczyk. Pani Róża otworzyła szeroko okno i w sporej miednicy ustawionej na parapecie „kąpie” okazały skrzydłokwiat wypuszczający kolejne, karminowe kwiatostany.

– Cudowny, prawda? – mówi – Lubi wilgotne, ciepłe powietrze, więc robię mu frajdę. Niech sobie pooddycha tą mokra mgłą. Pochodzi z tropików, więc ma swoje wymagania, ale jest taki piękny, że warto je spełniać.

– Gdyby był brzydszy, to by go pani zasuszyła? – śmieję się. – Zgodnie z teorią, że ładnemu się więcej należy, tak?

Pani Róża uśmiecha się serdecznie

– A wie pani, że coś w tym jest? Nie twierdzę, że to sprawiedliwe, ale przed młodą ślicznotką lepsze perspektywy niż przed starszą brzydulą, choć według mnie niesłusznie, bo kto ocenia książkę po okładce? Ale z faktami się nie dyskutuje.

Pani Róża, przy pomocy lejka, do butelki po oleju wsypuje pół szklanki mąki, łyżkę cukru, szczyptę soli i jedno jajko. Wlewa mleko (też pół szklanki), zatyka butelkę korkiem i energicznie wszystko miesza aż do uzyskania gładkiej konsystencji.

– Będą naleśniki? – pytam. – Dobry sposób. Kupuję.

– Dobry. Wypatrzony w internecie. Sprawdzony i faktycznie do rozreklamowania, bo się nie chlapie, nie rozlewa, nie ma kropek na blacie i serwecie. I świetnie się nalewa na patelnię, więc polecam, chociaż nawet przy tym sposobie pierwszy naleśnik będzie do wyrzucenia. Niestety.

– Pani też pierwszy nie wychodzi?

– Ano nie. Żebym się nie wiem jak starała i uważała, pierwszy jest do luftu. Porwie się i pozwija przy przewracaniu na drugą stronę. Zawsze tak jest. I nie wiadomo dlaczego. Nikt tego nie wie.

– Może patelnia za zimna?

– Gdzie tam. Gorąca. Niby nie ma przyczyny, żeby się nie udało, a jednak – klapa. Zupełnie jak z pierwszą miłością. Ciasto dobre, proporcje sprawdzone, temperatura właściwa, apetyt jest i ciągle rośnie, a efekt – beznadziejny. Nie do konsumpcji, nawet dla głodnego. A powód – nieznany!

Pani Róża odstawia butelkę z naleśnikowym ciastem, żeby odpoczęło i przygotowuje patelnię z niskim brzegiem, przecierając ją kawałkiem słoniny.

– A z czym będą te naleśniki? – pytam.

– Z niczym – odpowiada. – To znaczy z cukrem, tak najbardziej lubię.

Smak dzieciństwa, można powiedzieć

– Naleśnik zwinięty w rulon, słodycz na języku, ręce lepkie od tłuszczu i byle dalej od domu, od szkoły, od książek, od wiecznego „gdzie ty znowu lecisz, kiedy w domu tyle roboty?”. Nadzienie czasami może wszystko popsuć. Jak jest dobry produkt główny, to na dodatki trzeba bardzo uważać, bo sama pani wie, że wystarczy odrobina czegoś nie do smaku i finito .

Na tyle znam panią Różę, żeby się domyślić dalszego ciągu. Mam rację, bo siada przy okiennym parapecie, przysuwa do siebie doniczkę ze skrzydłokwiatem i miękką, bawełnianą szmatką delikatnie przeciera sercowate liście tak lśniące, jakby były polakierowane.

– Napiły się tyle, ile trzeba – ocenia. – Co za dużo, to niezdrowo. Znałam kiedyś taką panią, która może być świetnym przykładem, że nadmiar, nawet plusów, też szkodzi. Ta pani składała się z samych zalet: piękna, mądra, wykształcona, sympatyczna, zaradna, pogodna, no, jednym słowem – katastrofa!

– Co też pani mówi, pani Różo? Raczej szczęście, bo mieć kogoś takiego blisko siebie to sama radość.

– Naprawdę tak pani myśli? No, to opowiem, jak było z tą panią, która oprócz wymienionych zalet jeszcze świetnie i smacznie gotowała. A już jej naleśniki nie miały sobie równych! Były cieniutkie, delikatne, a podsmażone na maśle cudownie i apetycznie chrupały.

Chciało się je bez końca jeść i jeść, tak samo jak przyrządzane przez nią pyzy, pierogi, kluski, zupy, mięsa i sałatki. Kto raz u niej spróbował tych specjałów, dochodził do wniosku, że jest w gotowaniu beznadziejny i że w porównaniu z tą panią wypada jak początkujący pracownik budki z hot-dogami.

– Wiem, o czym pani teraz mówi – przerywam. – Do dzisiaj pamiętam, jak paskudnie się czułam, kiedy mnie porównywano z ładnymi i zgrabnymi koleżankami. Niby niczego mi nie brakowało, bo też byłam niezła laska, ale od tamtych odstawałam, szczególnie gdy mnie ktoś blisko postawił i oceniał.

To było okropne

Dlatego w szkole nie lubi się prymusów, w pracy tych zdolnych i kreatywnych, a w życiu… w życiu lepszych od nas. Z ta panią też tak było?

– Dokładnie tak, z tym że pani miała w dodatku syna; całkiem fajnego i miłego faceta, ale nie geniusza, jakby się można było spodziewać, tylko na poziomie średniej. Tę panią to martwiło, bo nie mogła pojąć, jak takiej doskonałości mógł się przytrafić ktoś zwyczajny i nie na górnym C.

Tłumaczyła sobie wprawdzie, że przeważyły geny byłego małżonka i ojca chłopaka, ale mimo wszystko z trudem maskowała rozczarowanie, że oto jej – najlepszej z najlepszych – przyszło urodzić i wychowywać przeciętne dziecko.

– Nie kochała syna?

– Ależ kochała! Nawet bardzo, tylko po swojemu, czyli słodko-gorzko. Z jednej strony chili, z drugiej miód… taka mieszanka, pani rozumie?

– Rozumiem. Coś jak konfitura z cebuli. Ja uważam, że to paskudztwo, ale niektórzy wręcz ją uwielbiają. Pani lubi?

– Niekoniecznie. Moja babcia na taki miszmasz mówiła „mydło-powidło” i miała rację. Ale ludzie wszędzie szukają oryginalności, w kuchni także: czekolada z pieprzem i solą, ryba z mięsem, no, co tam komu zaświta… Więc u tej pani w sercu też była taka plątanina: wielka miłość z brakiem akceptacji dla tego, kogo się kocha. To się niestety zawsze źle kończy.

– Tam też się kiepsko skończyło?

– Zależy, jak się na to popatrzy, ale według mnie – niekoniecznie. Pani posłucha, pani oceni, bo każdy ma własną miarę do cudzych spraw, więc powiem tylko, że chłopak dorósł, nawet skończył jakąś szkołę, zaczął pracować i w naturalny sposób rozglądać za dziewczynami. Wtedy naprawdę przyszedł czas mamy. Pokazała, na co ją stać, i to tak, że nie dam rady wszystkiego opowiedzieć.

– Tak narozrabiała?

– Narozrabiała? Ależ skąd! To by było poniżej jej poziomu. Ona po prostu postanowiła do swojego pierwszego naleśnika dobrać odpowiednie nadzienie, żeby nim zamaskować braki. Takie nadzienie do jej smaku i gustu, zasługujące na gwiazdkę Michelina, wyjątkowe, pasujące do ambicji i możliwości mistrzyni, bo za taką się uważała, zresztą całkiem słusznie.

– Co zrobiła?

– Zorganizowała konkurs na synową. Przemyślany w najdrobniejszych szczegółach i dopracowany jak przepis na popisową potrawę, czyli do przeciętnego ciasta chciała dodać fenomenalny farsz. To był jakiś pomysł, bo jak pani pewnie dostrzegła, żyjemy w czasach opakowań; im durniejsza albo lichsza zawartość, tym okazalsze musi być pudełko. W przypadku tej pani stało się odwrotnie: forma byle jaka, za to treść miała być na medal!

Milczymy chwilę, zastanawiając się nad tą formą i treścią

Nie zauważając, że sierpniowy dzień nagle pojaśniał, bo najpierw mżyło, a pod wieczór na umyte deszczem niebo wyszło słońce, świecąc tak ochoczo i szczodrze, jakby chciało nadrobić swą wielogodzinną nieobecność. Pani Róża patrzy na wypucowany skrzydłokwiat i mówi:

Widziała pani kiedyś taki kolor? Niby karmin, a nie karmin, bo to bardziej purpura, szczególnie jak się patrzy pod słońce. Czasami zastanawiam się, kto te wszystkie cuda tak zaprojektował i wymyślił, żeby cieszyły i zachwycały. Jak pani uważa, jest w tym jakaś myśl czy to zwykły przypadek?

– Czytałam, że kolor jest zapisany w kwiatowym DNA, ale ludzie się nauczyli nim manipulować i zmieniać barwy roślin w zależności o swoich potrzeb i gustu. Wystarczy wziąć biały kwiat i wstawić go do wody, zabarwionej na przykład atramentem.

Po kilku godzinach, dzięki bardzo wąskim szczelinom biegnącym od korzeni do łodyg i liści, zwanymi wiązkami przewodzącymi, zabarwiona na niebiesko woda zmienia kolor płatków. Sporo zależy również od pH gleby, bo odczyn kwasowy daje kwiaty niebieskie, a zasadowy – różowe i czerwone.

Więc nie umiem odpowiedzieć na pani pytanie… Jeśli ktoś wierzy w przypadki, to dla niego wszystko się dzieje na takiej zasadzie, a jeśli chce w tym widzieć myśl głębszą, twierdzi, że przypadki nie istnieją. A pani jak uważa?

– Nie wiem – uśmiecha się pani Róża.

– Raz tak, a raz inaczej, ale nie o tym mowa, więc wracam do mojej bohaterki. Chce pani posłuchać, co było dalej?

– Oczywiście, choć podejrzewam, że nie znalazła takiej, która by jej odpowiadała.

I tu się pani myli, bo właśnie znalazła. To był jej strzał w środek tarczy, bo dziewczyna nie tylko była ładna i elegancka, ale w dodatku miała głowę na karku i szybko się połapała, że może zrobić interes życia.

– Jak to?

– A tak to, że nasza matczyna doskonałość pracowała w mediach i zapewniła kandydatce telewizyjną karierę, na czym tamtej zależało najbardziej na świecie. Za związek z przeciętnym facetem dostała na początek fuchę pogodynki, wprawdzie w niszowej stacji, ale zawsze to było coś. Obie panie były zadowolone z wymiany: jedna zaczynała zdobywać popularność, druga z tej popularności korzystała, opowiadając, że „ta, wiecie, prezenterka z telewizji jest dziewczyną mojego syna i świata za nim nie widzi”.

– Taki handel wymienny, tak? – pytam

– Nic w tym złego, że bogaci rodzice kupują partnerkę dla problematycznego syna albo znanego męża dla córki, zawsze tak było i czasami to są nawet całkiem udane związki, ale w tym przypadku sprawdziła się teoria pierwszego naleśnika.

– Nie wyszedł?

– Niestety, nie wyszedł. I wcale nie dlatego, że patelnia nie była wystarczająco gorąca, bo aż parzyła od zespolonych ambicji dwóch kobiet. Nie wyszedł, ponieważ tak bywa, że wszystko jest niby w porządku, a się nie udaje. Może ciasto za długo stało? A może było akurat przed burzą, a wtedy podobno psują się torty z kremem i kwaśnieje rosół, więc nic dziwnego, że i naleśnik był trochę surowy, a trochę przypalony.

– Trzeba go było wyrzucić?

– Skąd? Pani sobie wyobrazi, że znalazł amatorkę i to taką, której smakował jak nic na świecie. To była malutka, pulchniutka blondynka z zadartym noskiem, którą spośród innych pulchnych blondynek wyróżniało tylko to, że się bardzo zakochała w tym niezbyt udanym „naleśniku”.

– On w niej też?

– Jeszcze jak!

– A perfekcyjna mama? Co ona na to?

Perfekcyjnie się obraziła. Ale jej przejdzie, bo nie jest głupia, więc w końcu doceni smak najprostszej, domowej kuchni i pogodzi się z faktami. Nie ma takich, którzy choć raz nie zatęsknią za ziemniakami z koperkiem i zsiadłym mlekiem, za chlebem ze smalcem…

– Albo naleśnikami z cukrem, prawda, pani Różo?

– Właśnie. Dobrze, że mi pani przypomniała. Już się biorę do roboty. Będą za pięć minut. Spróbujemy? 

Czytaj także:
„Mój pensjonat odwiedził znany aktor z kochanką. Zaszantażowałam go zdjęciami, bo byłam pewna, że zapłaci za milczenie”
„Nie wiedziałam, że przynoszę wstyd mojej rodzinie. W końcu bezpardonowo wygarnęła mi to córka”
„Teofila myślała tylko o wdzięczeniu się do facetów. O mały włos, a przypłaciłaby to życiem”

Redakcja poleca

REKLAMA