Ochłodziło się i pada drobny deszczyk. Pani Róża otworzyła szeroko okno i w sporej miednicy ustawionej na parapecie „kąpie” okazały skrzydłokwiat wypuszczający kolejne, karminowe kwiatostany.
– Cudowny, prawda? – mówi – Lubi wilgotne, ciepłe powietrze, więc robię mu frajdę. Niech sobie pooddycha tą mokra mgłą. Pochodzi z tropików, więc ma swoje wymagania, ale jest taki piękny, że warto je spełniać.
– Gdyby był brzydszy, to by go pani zasuszyła? – śmieję się. – Zgodnie z teorią, że ładnemu się więcej należy, tak?
Pani Róża uśmiecha się serdecznie
– A wie pani, że coś w tym jest? Nie twierdzę, że to sprawiedliwe, ale przed młodą ślicznotką lepsze perspektywy niż przed starszą brzydulą, choć według mnie niesłusznie, bo kto ocenia książkę po okładce? Ale z faktami się nie dyskutuje.
Pani Róża, przy pomocy lejka, do butelki po oleju wsypuje pół szklanki mąki, łyżkę cukru, szczyptę soli i jedno jajko. Wlewa mleko (też pół szklanki), zatyka butelkę korkiem i energicznie wszystko miesza aż do uzyskania gładkiej konsystencji.
– Będą naleśniki? – pytam. – Dobry sposób. Kupuję.
– Dobry. Wypatrzony w internecie. Sprawdzony i faktycznie do rozreklamowania, bo się nie chlapie, nie rozlewa, nie ma kropek na blacie i serwecie. I świetnie się nalewa na patelnię, więc polecam, chociaż nawet przy tym sposobie pierwszy naleśnik będzie do wyrzucenia. Niestety.
– Pani też pierwszy nie wychodzi?
– Ano nie. Żebym się nie wiem jak starała i uważała, pierwszy jest do luftu. Porwie się i pozwija przy przewracaniu na drugą stronę. Zawsze tak jest. I nie wiadomo dlaczego. Nikt tego nie wie.
– Może patelnia za zimna?
– Gdzie tam. Gorąca. Niby nie ma przyczyny, żeby się nie udało, a jednak – klapa. Zupełnie jak z pierwszą miłością. Ciasto dobre, proporcje sprawdzone, temperatura właściwa, apetyt jest i ciągle rośnie, a efekt – beznadziejny. Nie do konsumpcji, nawet dla głodnego. A powód – nieznany!
Pani Róża odstawia butelkę z naleśnikowym ciastem, żeby odpoczęło i przygotowuje patelnię z niskim brzegiem, przecierając ją kawałkiem słoniny.
– A z czym będą te naleśniki? – pytam.
– Z niczym – odpowiada. – To znaczy z cukrem, tak najbardziej lubię.
Smak dzieciństwa, można powiedzieć
– Naleśnik zwinięty w rulon, słodycz na języku, ręce lepkie od tłuszczu i byle dalej od domu, od szkoły, od książek, od wiecznego „gdzie ty znowu lecisz, kiedy w domu tyle roboty?”. Nadzienie czasami może wszystko popsuć. Jak jest dobry produkt główny, to na dodatki trzeba bardzo uważać, bo sama pani wie, że wystarczy odrobina czegoś nie do smaku i finito .
Na tyle znam panią Różę, żeby się domyślić dalszego ciągu. Mam rację, bo siada przy okiennym parapecie, przysuwa do siebie doniczkę ze skrzydłokwiatem i miękką, bawełnianą szmatką delikatnie przeciera sercowate liście tak lśniące, jakby były polakierowane.
– Napiły się tyle, ile trzeba – ocenia. – Co za dużo, to niezdrowo. Znałam kiedyś taką panią, która może być świetnym przykładem, że nadmiar, nawet plusów, też szkodzi. Ta pani składała się z samych zalet: piękna, mądra, wykształcona, sympatyczna, zaradna, pogodna, no, jednym słowem – katastrofa!
– Co też pani mówi, pani Różo? Raczej szczęście, bo mieć kogoś takiego blisko siebie to sama radość.
– Naprawdę tak pani myśli? No, to opowiem, jak było z tą panią, która oprócz wymienionych zalet jeszcze świetnie i smacznie gotowała. A już jej naleśniki nie miały sobie równych! Były cieniutkie, delikatne, a podsmażone na maśle cudownie i apetycznie chrupały.
Chciało się je bez końca jeść i jeść, tak samo jak przyrządzane przez nią pyzy, pierogi, kluski, zupy, mięsa i sałatki. Kto raz u niej spróbował tych specjałów, dochodził do wniosku, że jest w gotowaniu beznadziejny i że w porównaniu z tą panią wypada jak początkujący pracownik budki z hot-dogami.
– Wiem, o czym pani teraz mówi – przerywam. – Do dzisiaj pamiętam, jak paskudnie się czułam, kiedy mnie porównywano z ładnymi i zgrabnymi koleżankami. Niby niczego mi nie brakowało, bo też byłam niezła laska, ale od tamtych odstawałam, szczególnie gdy mnie ktoś blisko postawił i oceniał.
To było okropne
Dlatego w szkole nie lubi się prymusów, w pracy tych zdolnych i kreatywnych, a w życiu… w życiu lepszych od nas. Z ta panią też tak było?
– Dokładnie tak, z tym że pani miała w dodatku syna; całkiem fajnego i miłego faceta, ale nie geniusza, jakby się można było spodziewać, tylko na poziomie średniej. Tę panią to martwiło, bo nie mogła pojąć, jak takiej doskonałości mógł się przytrafić ktoś zwyczajny i nie na górnym C.
Tłumaczyła sobie wprawdzie, że przeważyły geny byłego małżonka i ojca chłopaka, ale mimo wszystko z trudem maskowała rozczarowanie, że oto jej – najlepszej z najlepszych – przyszło urodzić i wychowywać przeciętne dziecko.
– Nie kochała syna?
– Ależ kochała! Nawet bardzo, tylko po swojemu, czyli słodko-gorzko. Z jednej strony chili, z drugiej miód… taka mieszanka, pani rozumie?
– Rozumiem. Coś jak konfitura z cebuli. Ja uważam, że to paskudztwo, ale niektórzy wręcz ją uwielbiają. Pani lubi?
– Niekoniecznie. Moja babcia na taki miszmasz mówiła „mydło-powidło” i miała rację. Ale ludzie wszędzie szukają oryginalności, w kuchni także: czekolada z pieprzem i solą, ryba z mięsem, no, co tam komu zaświta… Więc u tej pani w sercu też była taka plątanina: wielka miłość z brakiem akceptacji dla tego, kogo się kocha. To się niestety zawsze źle kończy.
– Tam też się kiepsko skończyło?
– Zależy, jak się na to popatrzy, ale według mnie – niekoniecznie. Pani posłucha, pani oceni, bo każdy ma własną miarę do cudzych spraw, więc powiem tylko, że chłopak dorósł, nawet skończył jakąś szkołę, zaczął pracować i w naturalny sposób rozglądać za dziewczynami. Wtedy naprawdę przyszedł czas mamy. Pokazała, na co ją stać, i to tak, że nie dam rady wszystkiego opowiedzieć.
– Tak narozrabiała?
– Narozrabiała? Ależ skąd! To by było poniżej jej poziomu. Ona po prostu postanowiła do swojego pierwszego naleśnika dobrać odpowiednie nadzienie, żeby nim zamaskować braki. Takie nadzienie do jej smaku i gustu, zasługujące na gwiazdkę Michelina, wyjątkowe, pasujące do ambicji i możliwości mistrzyni, bo za taką się uważała, zresztą całkiem słusznie.
– Co zrobiła?
– Zorganizowała konkurs na synową. Przemyślany w najdrobniejszych szczegółach i dopracowany jak przepis na popisową potrawę, czyli do przeciętnego ciasta chciała dodać fenomenalny farsz. To był jakiś pomysł, bo jak pani pewnie dostrzegła, żyjemy w czasach opakowań; im durniejsza albo lichsza zawartość, tym okazalsze musi być pudełko. W przypadku tej pani stało się odwrotnie: forma byle jaka, za to treść miała być na medal!
Milczymy chwilę, zastanawiając się nad tą formą i treścią
Nie zauważając, że sierpniowy dzień nagle pojaśniał, bo najpierw mżyło, a pod wieczór na umyte deszczem niebo wyszło słońce, świecąc tak ochoczo i szczodrze, jakby chciało nadrobić swą wielogodzinną nieobecność. Pani Róża patrzy na wypucowany skrzydłokwiat i mówi:
– Widziała pani kiedyś taki kolor? Niby karmin, a nie karmin, bo to bardziej purpura, szczególnie jak się patrzy pod słońce. Czasami zastanawiam się, kto te wszystkie cuda tak zaprojektował i wymyślił, żeby cieszyły i zachwycały. Jak pani uważa, jest w tym jakaś myśl czy to zwykły przypadek?
– Czytałam, że kolor jest zapisany w kwiatowym DNA, ale ludzie się nauczyli nim manipulować i zmieniać barwy roślin w zależności o swoich potrzeb i gustu. Wystarczy wziąć biały kwiat i wstawić go do wody, zabarwionej na przykład atramentem.
Po kilku godzinach, dzięki bardzo wąskim szczelinom biegnącym od korzeni do łodyg i liści, zwanymi wiązkami przewodzącymi, zabarwiona na niebiesko woda zmienia kolor płatków. Sporo zależy również od pH gleby, bo odczyn kwasowy daje kwiaty niebieskie, a zasadowy – różowe i czerwone.
Więc nie umiem odpowiedzieć na pani pytanie… Jeśli ktoś wierzy w przypadki, to dla niego wszystko się dzieje na takiej zasadzie, a jeśli chce w tym widzieć myśl głębszą, twierdzi, że przypadki nie istnieją. A pani jak uważa?
– Nie wiem – uśmiecha się pani Róża.
– Raz tak, a raz inaczej, ale nie o tym mowa, więc wracam do mojej bohaterki. Chce pani posłuchać, co było dalej?
– Oczywiście, choć podejrzewam, że nie znalazła takiej, która by jej odpowiadała.
– I tu się pani myli, bo właśnie znalazła. To był jej strzał w środek tarczy, bo dziewczyna nie tylko była ładna i elegancka, ale w dodatku miała głowę na karku i szybko się połapała, że może zrobić interes życia.
– Jak to?
– A tak to, że nasza matczyna doskonałość pracowała w mediach i zapewniła kandydatce telewizyjną karierę, na czym tamtej zależało najbardziej na świecie. Za związek z przeciętnym facetem dostała na początek fuchę pogodynki, wprawdzie w niszowej stacji, ale zawsze to było coś. Obie panie były zadowolone z wymiany: jedna zaczynała zdobywać popularność, druga z tej popularności korzystała, opowiadając, że „ta, wiecie, prezenterka z telewizji jest dziewczyną mojego syna i świata za nim nie widzi”.
– Taki handel wymienny, tak? – pytam
– Nic w tym złego, że bogaci rodzice kupują partnerkę dla problematycznego syna albo znanego męża dla córki, zawsze tak było i czasami to są nawet całkiem udane związki, ale w tym przypadku sprawdziła się teoria pierwszego naleśnika.
– Nie wyszedł?
– Niestety, nie wyszedł. I wcale nie dlatego, że patelnia nie była wystarczająco gorąca, bo aż parzyła od zespolonych ambicji dwóch kobiet. Nie wyszedł, ponieważ tak bywa, że wszystko jest niby w porządku, a się nie udaje. Może ciasto za długo stało? A może było akurat przed burzą, a wtedy podobno psują się torty z kremem i kwaśnieje rosół, więc nic dziwnego, że i naleśnik był trochę surowy, a trochę przypalony.
– Trzeba go było wyrzucić?
– Skąd? Pani sobie wyobrazi, że znalazł amatorkę i to taką, której smakował jak nic na świecie. To była malutka, pulchniutka blondynka z zadartym noskiem, którą spośród innych pulchnych blondynek wyróżniało tylko to, że się bardzo zakochała w tym niezbyt udanym „naleśniku”.
– On w niej też?
– Jeszcze jak!
– A perfekcyjna mama? Co ona na to?
– Perfekcyjnie się obraziła. Ale jej przejdzie, bo nie jest głupia, więc w końcu doceni smak najprostszej, domowej kuchni i pogodzi się z faktami. Nie ma takich, którzy choć raz nie zatęsknią za ziemniakami z koperkiem i zsiadłym mlekiem, za chlebem ze smalcem…
– Albo naleśnikami z cukrem, prawda, pani Różo?
– Właśnie. Dobrze, że mi pani przypomniała. Już się biorę do roboty. Będą za pięć minut. Spróbujemy?
Czytaj także:
„Mój pensjonat odwiedził znany aktor z kochanką. Zaszantażowałam go zdjęciami, bo byłam pewna, że zapłaci za milczenie”
„Nie wiedziałam, że przynoszę wstyd mojej rodzinie. W końcu bezpardonowo wygarnęła mi to córka”
„Teofila myślała tylko o wdzięczeniu się do facetów. O mały włos, a przypłaciłaby to życiem”