Róże miały prawie metr wysokości. Kwiaciarka właśnie je poprawiała w wazonie, który omal się nie przewrócił. W laboratoriach opracowywano pewnie gatunek jeszcze wyższy. Bo nie da się nie zauważyć, że kwiaty mają coraz dłuższe łodygi. Kwiaciarka uchwyciła moje spojrzenie i zachęciła ruchem głowy do zakupu.
– Za chwilę…
Miałem dużo czasu i ona też miała. Usiadła na rozkładanym, drewnianym krzesełku. I tak jak ja pozwoliła sobie na chwilę totalnej bezmyślności. Tylko, że ja byłem szczęśliwy, a ona nie bardzo. Ja na kawce w kawiarnianym ogródku, ona w pracy w kwiaciarni na chodniku. Mogła mieć z czterdzieści parę lat, farbowane, krótko obcięte włosy. Lekko się garbiła, sporo jadła, co podkreślały za duże jeansy i sweter. Swoją drogą było za ciepło, by tak się ubrać. Marzła mimo upału? Nawet z mojego miejsca, które było kilka kroków od jej stanowiska, widziałem też przekrwione oczy i zniszczoną cerę.
Od papierosów, od alkoholu? Rzuciła mi groźne spojrzenie i zrozumiałem, że za długo się na nią gapię. Przeniosłem więc wzrok na czerwone dachy kamienicy po drugiej stronie placu Zbawiciela. Jednego z niewielu placów Warszawy, który nie zamienił się w parking czy bazar. Tu dalej hulał miejski wiatr, który wpadał i wypadał ulicami.
Zamknąłem oczy. Słońce strasznie raziło
– Nie podoba mi się tu, za dużo ludzi – usłyszałem niski, męski głos.
Wyobraziłem sobie, że należy do bywalca siłowni w obcisłej koszulce znanej firmy sportowej. To nie dziwne, że mu się tu nie podoba. Stał przed kawiarnią, która słynęła z tego, że bywają w niej intelektualiści.
– A mnie się tu podoba – odpowiedział mu zdecydowany kobiecy głos.
Moja wyobraźnia od razu podsunęła obraz: wysoka, o sportowej sylwetce, z jasnymi od słońca włosami spadającymi na ramiona. Twarz na pewno opalona. Oczy zielone, usta wydatne, nos prosty. Widziałem dokładnie tę kobietę, choć wciąż miałem zamknięte oczy. Poczułem zimny dreszcz, jakbym znalazł się w górskim schronisku zimą. Ten głos, ta kobieta… Ja ją znałem!
Poznałem ją kilka miesięcy temu w Karpaczu. Była z grupą studentów, uczyła ich trudnej sztuki jazdy na snowboardzie. Kilka razy spotkaliśmy się na wyciągu. Wysportowana instruktorka wpadła mi w oko, ale poznaliśmy się dopiero, gdy mieliśmy kraksę. Ona sunęła na desce, ja na nartach. Nie poturbowałem jej za bardzo, ale oboje wylądowaliśmy w śniegu.
Gdy tylko otrzepała się z białego puchu, zrobiła mi wykład o zasadach bezpieczeństwa. Była konkretna i stanowcza. A ja patrzyłem na jej duże, błyszczące usta. Bo tylko one były odkryte. Oczy zasłaniały fotochromowe gogle, w których widziałem swoją drobną postać w kolorowej poświacie.
Dzień później spotkałem ją w kolejce po oscypki. Wreszcie nie była opatulona i mogłem się jej przyjrzeć. Stała ze studentami, którzy traktowali ją z dużym szacunkiem, chociaż wyglądała na ich rówieśniczkę. Tylko drobne zmarszczki przy oczach zdradzały, że była starsza, mogła mieć trzydzieści parę lat. Mówili do niej: „doktor Ewa”, a ona się śmiała, że dopiero w zeszłym tygodniu obroniła doktorat. Powiedziałem, że gratuluję. Nic nie odpowiedziała.
Następnego dnia znów spotkaliśmy się na wyciągu. Narażając swoje narty na porysowanie, przedarłem się do niej poprzez narciarzy.
– Bardzo przepraszam, ja do żony – tłumaczyłem cicho, żeby ona przypadkiem nie usłyszała.
Udało mi się tak pokombinować, że wsiedliśmy razem na wyciąg. Nie byłem w stanie ukryć radości, że mi się udało być tak blisko niej, ale kompletnie nie wiedziałem, co powiedzieć. Liczyłem, że ona coś powie, jednak milczała. Mogłem spytać, czy za bardzo jej nie poturbowałem albo jakiej specjalizacji jest doktorem, albo czy ciężko się nauczyć jazdy na snowboardzie.
Mogłem spytać, czy poleca schronisko, w którym mieszkają, bo moje było średnie. Jest tysiąc tematów. Ogarnęła mnie jednak dziwna nieśmiałość. Wydawało mi się, że każde pytanie jest zbyt błahe, by zanudzać nim tę kobietę.
Jechaliśmy kolejką, nic nie mówiąc
Z głośników na stoku dochodziła skoczna muzyka. W dole kolorowe sylwetki narciarzy. Gdy już tylko parę metrów dzieliło nas od zejścia, poczułem paraliżujący strach, że właśnie zmarnowałem jedyną szansę na to, żeby zaprosić ją na grzańca.
– To jesteśmy. Dziękuję za towarzystwo – powiedziałem przynajmniej tyle.
Uwolniliśmy narty, deskę i podnieśliśmy do góry chroniący nas pałąk. Wszystko działo się, jak w zwolnionym tempie. Każda sekunda trwała minutę, chyba po to, bym wreszcie się przełamał.
Zjechaliśmy z kanapy na tę samą stronę i zatrzymaliśmy się obok siebie. Złączeni niewidzialną siłą. Ona przypinała deskę, ja dopinałem buty. Wyprostowała się sprężystym ruchem.
– Mam prośbę – odezwała się.
Serce mi przyspieszyło.
– Spełnię każdą.
– Proszę na mnie nie wpadać i nie nazywać swoją żoną.
Nim zdążyłem odpowiedzieć, szybko zjechała. Nie byłem w stanie już jej dogonić. Później spotkaliśmy się jeszcze parę razy na wyciągu. Patrzyła badawczo, mimo to nie umiałem słowa z siebie wykrztusić. Potem jej grupa wyjechała. Dowiedziałem się, że byli ze szczecińskiej uczelni. Szansa, że się kiedykolwiek zobaczymy była zerowa, bo ja byłem z Poznania. Pozostał żal, że się bardziej nie postarałem.
Podobała mi się. Jak rzadko która kobieta. W swoim czterdziestoletnim życiu związałem się dwa razy. Ale nawet wtedy, ciągle mi czegoś brakowało. Pani doktor ze stoku zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Pierwszy raz czegoś takiego doświadczyłem. Niestety nie chciała mnie, a ja nie zrobiłem nic, by to zmienić.
Gdyby nie ten osiłek, odważyłbym się na więcej
– To krzesełko jest wolne?
Otworzyłem oczy. Znów byłem na rozpalonym słońcem placu. Stał nade mną atleta w markowej, sportowej koszulce. A obok niego, tak jak się spodziewałem, pani doktor. Długowłosa, posągowa w oliwkowej sukience podkreślającej opaleniznę. Patrzyła na mnie, nawet z pewną sympatią, ale jasne było, że kompletnie nie pamięta. Siłacz wziął drewniane krzesło z kutymi w metalu nogami, jakby było zabaweczką niemowlaka. Czy taka siła była możliwa bez sterydów?
– Chyba trzeba zamówić przy barze. Dziwne mają te kawiarnie. Ewa, co chcesz
– Kawę lungo.
– Znów będę musiał tłumaczyć, co to jest. Nie możesz zamówić po prostu espresso albo americano?
Nie odpowiedziała. Gdy jej towarzysz poszedł złożyć zamówienie, odwróciłem się do niej. Siedziała zamyślona. Nic się nie zmieniła przez te miesiące. Tylko włosy miała dłuższe. Zauważyła, że na nią patrzę.
– My się znamy – wyjaśniłem, nie kryjąc rozbawienia. – Pani doktor od snowboardu, prawda?
Jeszcze raz mi się przyjrzała się, wreszcie uśmiechnęła się.
– Pan nieudolny podrywacz.
– Niestety bez doktoratu.
Roześmiała się.
– Co pani robi w Warszawie?
– Romantyczny weekend. A pan z Warszawy czy przyjezdny?
Równocześnie też się roześmialiśmy
– Przejezdny. To mój tranzyt. Przyleciałem rano z konferencji, jutro jadę do domu, do Poznania. Dziś poznaję uroki Warszawki. Zaraz idę nad Wisłę, zahaczając o Łazienki Królewskie. Ma być koncert fortepianowy jakiejś Japonki. Śpię w hotelu na Starym Mieście. A państwo?
– My... – nie dokończyła, ponieważ wrócił jej towarzysz.
– Tak jak myślałem, nie wiedzieli, co to kawa lungo i obrazili się, kiedy tłumaczyłem... Znacie się?
– Można tak powiedzieć – powiedzieliśmy równocześnie.
Osiłek średnio był zadowolony z naszej komitywy.
– Poznaliśmy się w górach. Nie na tyle dobrze, żebym teraz państwu przeszkadzał – uspokoiłem go.
Dokończyłem kawę. Byłem zadowolony, że udało mi się przełamać nieśmiałość i porozmawiać z Ewą. Nic więcej nie mogłem, skoro nie była wolna.
– Do zobaczenia.
– Do zobaczenia – też powiedzieli razem, tylko on znacznie głośniej.
Trochę mnie wkurzył tym pokazem siły. Dlatego, jak przechodziłem koło kwiaciarki, kupiłem dwie najdłuższe i najczerwieńsze róże.
– Jedna jest dla pani... a jeśli chodzi o drugą, to mam pewną prośbę… – powiedziałem szeptem godnym stokowego podrywacza.
Łudziłem się, że może jeszcze ją dziś spotkam. Romantyczny weekend zobowiązywał do zwiedzenia Łazienek Królewskich i Starówki. Dlatego nie śpieszyłem się. W Łazienkach spacerowałem powoli kwitnącymi alejkami, nakarmiłem karpie, zrobiłem sobie selfie z pawiem. Wreszcie usiadłem w amfiteatrze w oczekiwaniu na koncert. Doktor Ewa nie pojawiła się. Rozglądałem się nerwowo, nie mogąc się skupić na muzyce. Jeśli tu się nie spotkaliśmy, jeszcze mniejsze szanse na to były na Starym Mieście.
Smutny poszedłem nad Wisłę
W licznych knajpkach panował tłok i gwar. Grały zespoły, ludzie tańczyli, do barów stały długie kolejki. Atmosfera zabawy. Mnie już humor opuścił na dobre. Wsiadłem w autobus i pojechałem w kierunku hotelu. Cudu nad Wisłą nie było. Nie spotkałem już Ewy.
Na dworzec przyszedłem niewyspany, chociaż dochodziła już dwunasta. Na peronie stało sporo ludzi. Głównie biznesmenów, bo pociąg był z tych droższych. Studenci pojechali tańszym i wolniejszym dwie godziny wcześniej. Z megafonu rozległ się głos, że nasz pociąg przyjedzie z opóźnieniem dziesięciu minut. Usiadłem na niewygodnej ławeczce obok faceta, który głośno rozmawiał na dwie komórki. Wstałem, gdy głos z megafonu ogłosił, że spóźnienie wzrosło do piętnastu minut. Chciałem jak najszybciej stąd wyjechać, więc zakląłem głośno.
– Ładnie to tak przeklinać? – usłyszałem za swoimi plecami.
Odwróciłem się powoli nie wierząc, że to ona. Stała w białej sukience, podkreślającej jej opaleniznę. Patrzyła roześmianymi oczami.
– Znów przypadkowe spotkanie, chociaż nie do końca. Stałam na swoim peronie, gdy usłyszałam o pociągu do Poznania. Postanowiłam sprawdzić, czy pana tu nie ma – zamyśliła się. – Chciałam podziękować za różę.
Popatrzyliśmy na siebie. Poczułem falę szczęścia tak dużą, że aż ciężko było coś powiedzieć. Głos z megafonu zapowiedział pociąg do Szczecina.
– To mój, muszę iść – westchnęła smutno, a może mi się zdawało.
– Zostańmy jeszcze na dzień... – złapałem ją za dłoń. Nie wyrwała się. – Wiem, że to wariactwo, ale żałowałbym do końca życia, gdybym tego nie zaproponował.
– Przecież my się nie znamy – zadzwoniła jej komórka – Muszę iść.
Odsunęła się ode mnie.
– Trochę się znamy. Wiem, że lubi pani kawę lungo... Czyli czarną, mocną, trzy razy większą od espresso.
– To za mało – roześmiała się. – Miło było pana spotkać. Jak zwykle, było to spotkanie, którego nie można zapomnieć.
Pobiegła ku swojemu peronowi.
– Jeśli się obejrzysz, zadzwonię jutro na twoją uczelnię – powiedziałem sam do siebie.
Odwróciła się. W jej spojrzeniu było coś, co dawało nadzieję nawet tak nieudolnemu podrywaczowi jak ja.
Czytaj także:
„Nie chcę być starą panną, ale ten facet to nie moja liga. Chcę romantyka, a nie nudziarza, który całe życie stuka tabelki”
„Dziewczyna z pociągu skradła moje serce. Mógł być z tego niezły romans, ale jak tchórz zaprzepaściłem tę szansę na miłość”
„Wychowałam syna na własnej piersi, a on odrzuca mnie, bo zachciało mu się zakładać rodzinę. Jeszcze wróci do domu z płaczem”