„To był dla mnie ostatni moment, by wygrzebać się z bagna. Rodzina dała mi ostatnią szansę i chciałam ją wykorzystać”

płacząca kobieta z problemami fot. Getty Images, Halfpoint Images
„A ja zastanawiałam się, jak to będzie bez nałogu. Czym zapełnię tę wielką czarną dziurę, która powstanie, gdy odstawię to na dobre?”.
/ 19.09.2023 06:30
płacząca kobieta z problemami fot. Getty Images, Halfpoint Images

Ile to lat spadałam w przepaść? Za dużo! Z dnia na dzień coraz bardziej traciłam kontrolę nad swoim życiem. Być może jeszcze chwila i nigdy nie byłabym w stanie jej odzyskać.

Staczałam się na dno

Obudziłam się z potwornym kacem i poczuciem winy. Wciąż jeszcze wirowało mi w głowie... Znowu. Otworzyłam oczy. Dałam radę, choć nie pamiętałam, jak znalazłam się w łóżku. Końcówka dnia utonęła w urwanym filmie. Znowu... Ostatnio przeginałam. Ostatnio?

Od kiedy pierwszy raz spróbowałam piwa, ciągnęło mnie do alkoholu. Czułam się po nim odważniejsza, ładniejsza, dowcipniejsza. Gorzej, że z biegiem lat odwaga zmieniała się w agresję, a dowcip w chamstwo. Mąż nie cierpiał mnie pijanej – stawałam się wulgarna, napastliwa. Ale ostatnio uspokoiłam się. Bo piłam sama, nie potrzebowałam towarzystwa, więc nie miałam kogo atakować.

„Ostatnio” trwało... niech policzę... Dwa lata! Czasami wątroba bolała mnie od jajników po kark. Czasami nienawidziłam samej siebie, czasami pytałam, stojąc przed otwartą lodówką: „ale musisz, naprawdę musisz wypić to piwo, nie dasz rady bez tego? Odpowiedź przerażała. Musiałam.

Z pozoru miałam dobre życie. Mąż, córka, praca, urządzone mieszkanie, choć łazienka na gwałt potrzebowała remontu... Niby niczego drastycznie nie zawalałam, ale zdarzało mi się brać nagłe zwolnienie lekarskie, gdy głowa bolała mnie za bardzo, a kac gigant wywracał żołądek na drugą stronę.

Niby nie szlajałam się po lokalach, nie awanturowałam się na imprezach, siedziałam w domu – ale co z tego, skoro wieczorami kontakt ze mną się urywał, a ja zmieniałam się w lunatyczkę. Niby miałam wspaniałą rodzinę, ale kiedy wracałam z pracy, odbębniałam czym prędzej domowe obowiązki, byle jak najszybciej zasiąść do komputera i podłączyć się do fejsa.

O znajomych mi chodziło, o towarzyskie gadki na łączach? Nie. Wejście na Facebooka było sygnałem do otwarcia pierwszej puszki piwa. Natyrałam się przez cały dzień, więc mogłam wreszcie się odprężyć. Takie wytłumaczenie sobie znalazłam. A że bez piwa luzować się nie umiałam... Więc sięgałam po pierwsze, drugie, trzecie.... szóste... Nie mogłam przestać.

Choć wiedziałam, że potem będę czuć się podle, czasem mniej, częściej bardziej. A czasem wpadałam w czarną studnię beznadziei i obrzydzenia do samej siebie...

Rodzina miała mnie dość

– Tak dalej być nie może – usłyszałam głos męża.

– Wiem... – odparłam potulnie – Popracuję nad sobą – obiecałam, ale tym razem nie dał się obłaskawić moim pełnym skruchy spojrzeniem.

– Mam dosyć. Gosia też. Wstyd jej za ciebie. Czemu nikogo do domu nie zaprasza? Czemu woli chodzić do koleżanek? Czemu przestała cię prosić o pomoc w lekcjach, o cokolwiek właściwie?

– Wiem, wiem.... – potakiwałam grzecznie, byle tylko przestał mnie dręczyć.

– Nie wiesz. To koniec. Albo pójdziesz się leczyć...

– Albo co? – zirytowałam się. – Rozwiedziesz się ze mną, wyprowadzisz?

– Powiem twojej matce, co wyprawiasz. Jak upijasz się każdego niemal wieczoru do nieprzytomności, jak rzygasz każdego ranka, jak na kacu dostajesz napadów lęku, że umierasz...

– Nie możesz! – naprawdę się przeraziłam.

Fakt, że dla mojej mamy wciąż byłam idealną córeczką, pozwalał mi lepiej o sobie myśleć. Gdyby się dowiedziała, gdyby poznała prawdę... Ja też musiałabym się z nią zmierzyć.

– Mogę – odparł mój mąż. – Kocham cię i dlatego nie zamierzam dłużej patrzeć bezczynnie, jak się niszczysz.

Nawet nie był zły, tylko potwornie smutny. Bał się o mnie.

– Potrzebujesz pomocy specjalisty, powinnaś się leczyć...

– Dobrze. Jak umówisz mnie na spotkanie, to pójdę – zaszarżowałam.

– Obiecujesz?

– Przysięgam.

I musiałam przysięgi dotrzymać, bo Leszkowi nie przeszło i na środę umówił mnie na spotkanie z psychoterapeutą w ośrodku leczenia uzależnień.
Ponieważ nie chciałam iść tam na kacu, więc napiłam się w poniedziałek.

Oblewam ostatni dzień starego życia. Takie małe pożegnanie – zażartowałam.

Leszek w ogóle nie był rozbawiony. A ja zastanawiałam się, jak to będzie... bez alkoholu. Czy dam radę? Czym zapełnię tę wielką czarną dziurę, która powstanie, gdy odstawię picie? Alkohol towarzyszył mi, od kiedy skończyłam
15 lat, wtedy pierwszy raz wstawiłam się na imprezie. Teraz miałam 35 lat... i nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Ale z nim żyć się już nie dało.

Musiałam spróbować się uwolnić

W środę od rana nie mogłam sobie miejsca znaleźć z nerwów. Wzięłam wolne, a Leszek trzy razy dzwonił, upewniając się, że pójdę. Rozumiałam go, byłam mistrzynią łamania obietnic. Zjawiłam się w ośrodku przed czasem. W drzwiach minęłam się z... menelem. Jak inaczej nazwać faceta, który wygląda jak bezdomny kloszard sterany życiem i denaturatem? „Boże, co ja tu robię? – pomyślałam. „Wśród takich... ludzi? Ja?! Aż tak nisko nie upadłam?! A może...Każdy ma własne dno. Dla jednego to spanie pod mostem, dla innego zapomnienie o urodzinach córki i wymiotowanie przy niej do sedesu”.

Weszłam i usiadłam na twardym krześle. Wreszcie drzwi do gabinetu się otworzyły. Mój psychoterapeuta był młody, w okularach, życzliwy i małomówny. Był od słuchania. Więc mówiłam, chaotycznie, niechronologicznie, przez łzy, ale mówiłam...

A potem dowiedziałam się, że nim zacznę terapię, muszę podpisać półroczny kontrakt, w którym zobowiążę się do: udziału w cotygodniowych zajęciach indywidualnych, udziału dwa razy w tygodniu w zajęciach grupowych, do uczestniczenia w spotkaniach grupy AA, przynajmniej raz w tygodniu, oraz do pełnej abstynencji (pod groźbą użycia alkomatu w razie jakichś podejrzeń).

W trakcie zajęć nie wolno żuć gumy, jeść cukierków, używać perfum ani dezodorantów – bo to mogłoby sugerować próbę zamaskowania zapachu alkoholu. Pojęcie abstynencji rozumiano bardzo szeroko – łącznie z wykluczeniem słodyczy i lekarstw z minimalną nawet domieszką alkoholu w składzie. Obecność na zajęciach była obowiązkowa – dopuszczano dwie nieusprawiedliwione nieobecności, reszta wymagała zwolnienia lekarskiego, lub zaczęcia terapii jeszcze raz, od początku.

Zapytałam:

– Wszystko pięknie, ale co z wakacjami? Zaczną się za dwa miesiące. Co roku jeździmy z rodziną w góry. Dostanę dyspensę? Czy... – zawiesiłam głos.

– Twój wybór – odpowiedział – ale urlop to nie jest powód do opuszczania zajęć. Teraz musisz znaleźć czas dla siebie i poświęcić go na leczenie, na zrozumienie swojej choroby. Bądź egoistką. Teraz ty jesteś najważniejsza, twoje zdrowienie.

Zabrzmiało sekciarsko, ale załapałam, o co chodzi. Nie namawiał mnie do olania wszystkich i wszystkiego, ale do skoncentrowania się na sobie, nie narcystycznie, ale pod kątem prostowania pokrzywionej duszy i mocno nadwerężonej woli.

– Okej – powiedziałam po chwili zastanowienia. –  Właściwie... chciałabym mieć taki dylemat: pojechać na wakacje czy zostać na terapii, bo to by znaczyło, że... nie piłam dwa miesiące!

Wierzyłam w tę terapię

Podpisałam kontrakt. Wyszłam z ośrodka taka lekka, jakbym zrzuciła z siebie sto kilo wątpliwości, lęków, pytań. Poradzę sobie, bo muszę, bo się zobowiązałam. Na czym polega skuteczna terapia? W skrócie: na świadomym przejściu od postawy muszę do postawy chcę. Od lęku i buntu – do akceptacji.

Ustalmy jedno: z alkoholizmu wyleczyć się nie da. Nie zniknie nagle w magiczny sposób, nie odzyskamy raz utraconej kontroli. Znowu gadam, jakbym przeszła pranie mózgu. Bo... przeszłam. I cieszę się z tego. „Miesiąc miodowy” trwał u mnie bardzo długo. Tak określa się stan euforii następujący po odstawieniu: uniesienie, radość i nadzieja, duma i satysfakcja.

U jednych to trwało tydzień, a potem dopadł ich głód. U innych dłużej. A u mnie trwało i trwało. Każdy kolejny trzeźwy dzień dostarczał mi nowych wrażeń. Zauważyłam, że mamy wiosnę w rozkwicie. Zauważyłam, że wprowadził się na nasze piętro przystojny sąsiad. Zauważyłam, że mój mąż jest przystojniejszy, choć posiwiał przeze mnie. Dostrzegłam, jak Gosia wydoroślała... ostatnio. Przykre sprawy też odkrywałam, ale to nie zniechęcało mnie do kontynuowania terapii. Nie chciałam być już dłużej ślepa i otępiała, fałszywie znieczulona.

Poza tym zawalono mnie taką ilością zadań, że brakowało mi czasu na nudę i głupie myśli. Zajęcia indywidualne miałam w środy, grupowe we wtorki i piątki, spotkania AA w niedziele. Przy podpisywaniu kontraktu terapeuta wręczył mi listę grup AA w naszym mieście. Na moim osiedlu też była jedna, ale uczestnictwo w niej kłóciłoby się z anonimowością, więc wybrałam taką, do której musiałam dojeżdżać kilka przystanków tramwajem. Za zrobienie prawa jazdy jakoś dotąd nie mogłam się zabrać. Trzeba być trzeźwym...

Przyznaję, chodziłam tam, bo się zobowiązałam. Poznałam osoby, które trzeźwiały wyłącznie przy wsparciu grupy AA. Mnie najbardziej pomagała terapia. Przede wszystkim zrozumienie dwóch prawd. Po pierwsze, że jestem chora. Uświadomiłam sobie, że mam feler, na który nic nie poradzę – jestem uczulona na alkohol jak inni na pyłki. Póki nie mam kontaktu z alergenem, szafa gra. Ale jeżeli wypiję choć łyk – koniec kontroli, choroba się uaktywnia, a to nie byle katar, i mogę wpaść w ciąg.

Na spotkaniach AA poznałam starszego pana, który po siedmiu latach abstynencji wpadł w ciąg po wypiciu jednego kieliszka na weselu siostrzenicy. Cierpiałam na chorobę podstępną, przewlekłą, nieuleczalną i śmiertelną. Jak cukrzyca. Da się z nią żyć, ale pod warunkiem, że chory przyjmie do wiadomości swoją ułomność oraz wynikające z niej ograniczenia.

A po drugie – po przestudiowaniu  w trakcie pierwszych zajęć tablicy wiszącej na ścianie – doznałam szoku, bo odkryłam, że znajduję się w fazie chronicznej. A są cztery: wstępna, ostrzegawcza, krytyczna i chroniczna. Co charakteryzuje tę ostatnią? Między innymi: ciągi, stany lękowe, poczucie skrajnej bezradności i odizolowania od świata, załamanie więzi rodzinnych...
Nie miałam wszystkich objawów, ale terapeutka potwierdziła:

– Nikt, kto jest dopiero w fazie krytycznej, nie trafia do nas.

Poznawałam prawdę o sobie

O czym dokładnie rozmawialiśmy na zajęciach, z czego „kursanci” się zwierzali, o czym pisali prace – po dziesięciu spotkaniach grupę ogólną podzielono na dwie mniejsze grupy – nie mam prawa mówić. Ale byliśmy bardzo szczerzy – na tym się zasadza zdrowienie – na bolesnej szczerości i otwartości. Oraz na tropieniu własnych i cudzych mechanizmów obronnych oraz... wyłamywaniu ich. Służy temu informacja zwrotna. Po przeczytaniu na głos swojej pierwszej pracy dostałam taką informację zwrotną, że mi w pięty poszło.

– Kryjesz się za ironią, wodolejstwem, eufemizmami – usłyszałam. – Mniej słów, więcej faktów i emocji, prawdziwych.

– I nazywasz siebie alkoholikiem, nie alkoholiczką. Jakby siedziały w tobie dwie osoby: kobieta jest fajna, a facet chleje.

– A piwo to alkohol, jak każdy inny, więc daruj sobie teksty „tylko piwo”.

Popłakałam się. Powiedziałam Leszkowi, że więcej tam nie pójdę, że wszyscy tam są wredni. A on poprosił:

– Daj im jeszcze jedną szansę.

Więc dałam. I po paru miesiącach okazało się, że najbardziej lubię tych, którzy na początku  najmocniej mnie drażnili. Bo byli najbardziej do mnie podobni – siebie w nich nie znosiłam i tego, że umieli przejrzeć mnie na wylot.

Nie ma co ściemniać, pisanie prac na zadany temat, z konkretnymi przykładami – krzywa choroby, czyli „piciorys”, wpływ picia na zdrowie, życie rodzinne, zawodowe, towarzyskie, charakter... – to koszmar. I to powtarzalny, bo „kursant” pisze pracę do skutku, aż zostanie przyjęta. Nie ja jedna wolałbym nigdy więcej przez to nie przechodzić – owo przykre i upokarzające babranie się w swojej przeszłości, konfrontowanie się ze wstydem.

Czy dlatego niektórzy nie wytrzymywali? Poddawali się, rezygnowali... Nie wiem. Znam tylko smutne statystyki: z dziesięciu osób zaczynających terapię, kończą ją dwie, trzy. Z tych, którzy zaczynali równo ze mną, nikt się nie ostał. Dołączyłam do grona wyjadaczy, którzy powtarzali cykl terapeutyczny drugi lub trzeci raz.

Wiem też, jak rani widok kolegi z grupy – na zajęciach tak entuzjastycznie opowiadającego o swoim nowym życiu bez alkoholu – który przed sklepem, o siódmej rano leczył kaca piwem... Udał, że mnie nie widzi. Może jemu było trudniej? Niby każdy alkoholik jest taki sam, przechodzi te same etapy choroby, ale jednak każdy na swój indywidualny sposób. Ja miałam szczęście. Najpierw ten długi miesiąc miodowy, a potem właściwie brak objawów głodu. Zwierzyłam się Sławkowi, a on mnie ostrzegł:

– Uważaj. Twierdzisz, że jesteś lepsza od innych. Więcej pokory. I naucz się rozpoznawać objawy głodu, bo je masz, jak każdy alkoholik.

– Ale mnie się nie chce napić – argumentowałam. –  Na samą myśl robi mi się niedobrze. Boję się powrotu do tego, co było. Wiem, niepicie ze strachu, to nie to samo co niepicie z wyboru. Ale... przecież wiesz, jak wyglądają moje sny alkoholowe. To koszmary, w których ktoś siłą wlewa mi alkohol do gardła! Nie kłamię, naprawdę nie ciągnie mnie do picia...

– Świadomie... Ale nosi cię czasem, telepie tobą dziwna złość, irytacja, niewytłumaczalna niecierpliwość...

– No, czasem mnie nosi... Ale wtedy wsiadam na rower i jadę kilka kilometrów albo wybieram się do ciuchlandu. Kiedyś pięć godzin tam przesiedziałam, przebierając i przymierzając. Kupiłam ledwie kilka rzeczy, ale zmęczyłam się tak, że.... – naraz dotarło – przestało mnie nosić... To był nawrót!

– Dokładnie. I instynktownie znalazłaś rozwiązanie. Odwrócenie uwagi, zajęcie myśli czymś innym, fizyczne zmęczenie.

– Geniusz ze mnie. A lody mogą być?

– Pewnie.

Nie piję od trzech lat. Między innymi dlatego, że nie pojechałam wtedy na wakacje. Wybrałam udział w zajęciach. Trzeźwienie to wybór. Uczono mnie asertywności, odmawiania, radzenia sobie w sytuacjach alkoholowych – dla mnie to stan niepewności, zawieszenia, dla innych wesele kuzynki – ale ostatecznie na końcu jestem zawsze ja i moja decyzja.

Czasem dopada mnie myśl: „a może jednak, jedno zimne piwo w upalny dzień...”. Wtedy szybko sobie przypominam, że jestem chora i trafiłam na leczenie w fazie chronicznej – to pomaga wybrać lody zamiast piwa.
Przytyłam siedem kilo, ale biorąc pod uwagę, że wyglądałam jak szkielet, tylko zyskałam miłe krągłości.

Co jeszcze? Sprawiłam sobie psa. Zrobiłam prawo jazdy, kupiłam małe autko i uczę się wspinaczki skałkowej. No i wreszcie wzięliśmy się za ten remont łazienki. Aha i awansowałam. A bałam się, że nie będę umiała zapełnić tej czarnej dziury. Sobą ją zapełniam, sobą. To był najważniejszy krok w moim życiu i jednocześnie najtrudniejszy.

Czytaj także:
„Kilka lat temu wydarzył się straszny wypadek i od tej pory nie tykam alkoholu. Niestety, nie wszyscy to rozumieją...”
„Mój facet ukrywał przede mną, że jest uzależniony od hazardu. Byłam dla niego bankomatem”
„Byłam uzależniona od zakupów. Gdy biegałam po wyprzedażach, mój facet czuł się odtrącony. W końcu postawił ultimatum”

Redakcja poleca

REKLAMA