„Mój mąż ma dwie miłości: mnie i morze. Muszę się godzić na wielomiesięczną rozłąkę, bo inaczej stracę go na zawsze”

kobieta tęskniąca za mężem fot. Adobe Stock
Nie wiedziałam, że wiążąc się z marynarzem, będę przeżywała takie rozterki, choć przecież wszyscy mnie ostrzegali. Ale ja go tak bardzo kochałam...
/ 22.02.2021 11:49
kobieta tęskniąca za mężem fot. Adobe Stock

Niezwykły o tej porze roku deszcz z domieszką śniegu bębni miarowo o szyby mojego nowego mieszkania – wychuchanego, wypieszczonego apartamentu na piątym piętrze z widokiem na port. Krople spływają po szybach okien domu, który przez tyle lat był tylko moim – wydawało się nierealnym – marzeniem. Czuję się dziwnie, bo teraz, gdy ta fantazja stała się rzeczywistością, konkretem, którego mogę dotknąć – ja doktor psychologii, znana dziennikarka, a od wczoraj też kierownik katedry na uniwersytecie – powinnam się cieszyć. Jednak nie czuję radości, nie ma we mnie satysfakcji. Jest smutek, poczucie jakiegoś niedosytu, które nieudolnie usiłuję stłumić. Ale może to tylko zwykła zimowa chandra?

W ciemnym oknie widzę odbity obraz choinki, stojącej w kącie mojego pustego pokoju, choć Boże Narodzenie już dawno minęło. Nakłada się on i miesza z czerwonymi światłami portowych żurawi stojących w równym szeregu wzdłuż kanału prowadzącego do przystani. I słyszę za oknem przenikliwy głos okrętowej syreny – ostry, wwiercający się w głowę aż do bólu. Ten sam okrętowy krzyk, który słyszałam, gdy widziałam cię tydzień temu, jak z płócienną torbą na ramieniu odchodziłeś powoli uliczką w stronę nabrzeża...

Nie lubię Gdańska zimą – widok portowych nabrzeży pokrytych śniegiem wpędza mnie zwykle na przemian w depresję lub nostalgię. Nie pomagają ani drinki aplikowane regularnie od rana, ani głośna muzyka, ani nawet wyskok na duże zakupy. Przygnębienie o tej porze roku dosięga mnie zawsze precyzyjnie. Ale dzisiaj nie muszę już się posiłkować drinkami, dzisiaj rozstanie aż tak nie boli.

Miałam niełatwe dzieciństwo. Wychowałam się w domu, w którym panowała atmosfera nieustannego konfliktu między rodzicami. Kłócili się stale i o byle co, a ja tak bardzo się wtedy bałam. Do dziś podniesiony głos powoduje u mnie nerwowość i lęk. W moim domu nie było miłości, a w każdym razie tak mi się wydawało, bo ja jej zupełnie nie odczuwałam. To mnie bolało, powodowało nieustanny strach o przyszłość – ciągły niepokój, co będzie ze mną i naszą rodziną. Marzyłam, że kiedyś będę miała własny, duży, ciepły i bardzo bezpieczny dom po brzegi wypełniony miłością.
Rodzice – zajęci swoimi małymi wojnami – zupełnie mnie nie zauważali, a ja czułam się coraz bardziej odsunięta, nieważna i niepewna siebie. Tę niepewność pogłębiała jeszcze starsza siostra Agnieszka, moje dokładne przeciwieństwo. Śliczna, przebojowa, elegancka i bardzo pewna siebie. Od kiedy pamiętam była zawsze tą lepszą, bardziej akceptowaną, stawianą za wzór. A ja pozostawałam daleko w tyle. Od znajomych rodziców wciąż słyszałam:
– Ależ ta twoja siostra jest śliczna! – czasem ktoś dodawał pospiesznie: – To znaczy, ty też jesteś niczego sobie, ale ona to naprawdę zjawisko!

W przeciwieństwie do Agnieszki uczyłam się jednak dobrze, a nawet bardzo dobrze. Może podświadomie nie chciałam dawać rodzicom dodatkowego pretekstu do kłótni. Może bałam się ich wzajemnych pretensji i roztrząsania, czyja to wina, że dziecko ma problemy z nauką. Zresztą chyba naprawdę lubiłam się uczyć. Nauka była moim azylem – światem, w którym się chroniłam przed nieustanną wojną domową. Bardzo dużo też czytałam. Połykałam wprost książki. Wprowadzały mnie w inną rzeczywistość, mogłam zapomnieć, uciec od codzienności.

Interesowałam się zwłaszcza psychologią. Bardzo chciałam zostać psychologiem, ale rodzice postanowili, że pójdę na prawo. Oni zawsze wiedzieli lepiej ode mnie, co jest dla mnie dobre. Przyjęłam tę ich decyzję. Nie protestowałam, bo nie wierzyłam, że to coś może zmienić. Z dzieciństwa pamiętałam, że moje sprzeciwy nigdy nic nie dawały. Mogłam kopać, walić w drzwi, wrzeszczeć, płakać i histeryzować, a i tak nic to nie dawało. Wobec mnie rodzice byli nieugięci i to oni decydowali o tym, co mam robić, a czego nie. Czułam się bezsilna wobec ich werdyktów. I to poczucie bezsilności tkwiło we mnie, gdy szłam na to ich wymarzone prawo.

Takie jest widać moje przeznaczenie – myślałam. Nie potrafiłam powiedzieć rodzicom "nie", bo nie było we mnie ducha walki. Nauczyli mnie ustępować. Skutecznie oduczyli buntu. Gdy się złościłam i sprzeciwiałam nigdy nic nie wskórałam. Cel osiągałam dopiero wtedy, gdy stawałam się grzeczną, potulną dziewczynką, która przyznawała, że nic sama nie potrafi zrobić i zaraz potem płakała. Wtedy dopiero uzyskiwałam aprobatę.
A potem, chyba trochę podświadomie, odruchowo, powielałam ten schemat. Starałam się jako biedna i opuszczona ofiara wzbudzić litość – u mężczyzn, u rodziny i u przyjaciół. Zaczęłam więc – mniej lub bardziej bezwiednie – grać rolę niezaradnej ofiary losu. Nieźle mi to nawet szło, aż do momentu, gdy niespodziewanie ty pojawiłeś się w moim życiu. Gdy wpadliśmy na siebie w tym zatłoczonym autobusie we Wrzeszczu.

Jechałam na wydział na jakieś niezwykle ważne wykłady, chyba z prawa rzymskiego, a ty do swojej Morskiej Akademii w Gdyni. Autobus zahamował gwałtownie i wpadłeś na mnie tak niefortunnie, że wleciały mi z torby notatki, a ty pomogłeś mi je pozbierać. Przez chwilę byłam na ciebie wściekła za to nagłe zderzenie, ale twój ciepły uśmiech i przepraszająca mina szybko uciszył wzbierającą we mnie burzą.
– Mam na imię Andrzej – powiedziałeś po prostu.
A później przeżyłam najpiękniejsze trzy lata w moim życiu. Trzy lata z tobą. Czas, gdy studiowaliśmy, gdy spędzaliśmy razem każda wolną chwilę, gdy wszystko wydawało się takie oczywiste i proste, i osiągalne. Piękny czas, którego wspomnienie jeszcze dziś wywołuje we mnie nostalgię.

Przy tobie po raz pierwszy w życiu poczułam, że jestem ważna, najważniejsza. Że jestem pierwszą i jedyną. Czułam się jak Kopciuszek, który spotkał swego księcia. Odmieniłeś mnie radykalnie. Nagle uwierzyłam, że mogę wiele osiągnąć, że potrafię, że jestem w stanie. Po raz pierwszy w życiu stałam się wojownikiem. Bo skoro ty we mnie wierzyłeś to i ja uwierzyłam w siebie. Zaraziłeś mnie tą swoją wiarą. Wlałeś ją we mnie. Przekonałeś mnie, że nie powinnam zmuszać się do studiowania prawa, którego nienawidziłam. Mówiłeś, że muszę pójść za swoim marzeniem. Że powinnam zacząć studiować psychologię. Ty zawsze podążałeś za marzeniami i właśnie dlatego trafiłeś do swojej morskiej akademii. Marzyłeś o morzu...

A ja uwierzyłam ci. Zmieniłam nie tylko fryzurę i ubiór – zmieniłam całe swoje życie. Przeniosłam się na wymarzoną psychologię. Spakowałam rzeczy i przeprowadziłam się do ciebie – do twojej maleńkiej kawalerki na Zaspie. Zaczęłam pisać artykuły do prasy. I po raz pierwszy w życiu powiedziałam rodzicom "nie"...
Byli zaszokowani moim wyborem. Zwłaszcza mama ciężko to przeżyła.
– Dziewczyno, co ci strzeliło do głowy żeby wiązać się z marynarzem? Nie zdajesz sobie sprawy, w co się pakujesz – mówiła podniesionym głosem. – Chcesz spędzić życie na czekaniu w pustym domu aż wróci z rejsu?! Wiesz, co to znaczy stać przy oknie i czekać, na listy, telefony na e-maile. Żyć w ciągłej niepewności, czy aby nie masz konkurencji w każdym porcie.
W ciągłym niepokoju, czy coś złego nie dzieje się na morzu. Będziesz mówić do ścian i płakać w poduszkę. Zastanów się, co robisz! – teraz już krzyczała. – Przez całe życie tak naprawdę będziesz wdową. Słomianą, ale wdową. Bo marynarz morze zawsze będzie kochał bardziej niż ciebie. Jesteś za słaba żeby znieść takie życie. Nie wytrzymasz tego. Nie dasz rady! Nie ty... – nigdy nie widziałam jej aż tak wzburzonej.

Ale wtedy jej nie posłuchałam, nie chciałam słuchać. Byłam zakochana. I wierzyłam, że moja miłość wszystko zniesie i wszystko przetrzyma. Wzięliśmy piękny ślub w kościele św. Jana na Świętojańskiej. A potem jeszcze przez kilka miesięcy byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie. Ach! Gdybym mogła zatrzymać czas w tym punkcie.

Ale życie płynęło. Skończyliśmy studia i ty zacząłeś swoje pływanie. Początkowo wypływałeś w krótkie dwu-trzymiesięczne europejskie rejsy, a później już w te dłuższe – afrykańskie i azjatyckie. Znikałeś na pół roku i na dłużej, a ja mozolnie, powoli uczyłam się być sama. Nie przychodziło mi to łatwo, ale wkrótce moje życie niepostrzeżenie zmieniło się w czekanie. Och, jak strasznie zazdrościłam wtedy Agnieszce, której mąż Krzysztof był informatykiem i pracował w kapitanacie portu jakieś 200 metrów od domu. Ona miała go na co dzień. Mógł przytulić ją, gdy było jej źle, cieszyć się z nią, gdy była szczęśliwa.

A ja tęskniłam. Potwornie tęskniłam. Żeby nie zwariować, żeby zabić czas wlokący się niemiłosiernie między twymi powrotami, rzuciłam się w wir pracy. Zaczęłam realizować swoje skryte ambicje. Na uczelni, na której zostałam po obronie pracy magisterskiej brałam wszystkie możliwe zajęcia ze studentami. Dużo pisałam. Otworzyłam przewód doktorski, kupiłam nasz piękny apartament z widokiem na port i zaczęłam go urządzać pieścić, cyzelować. Ten natłok obowiązków pozwalał mi nie myśleć, nie tęsknić, nie marzyć. Łagodził samotność. Wracałam późno do domu wypijałam drinka na dobry sen i zasypiałam. A od rana znów rzucałam się w wir obowiązków.

Ten rytm mojego życia ulegał zmianie tylko wtedy, gdy ty wracałeś z rejsu. Wtedy było święto, wakacje, szaleństwo. I przez chwilę wydawało mi się, że moje dziewczęce marzenie o ciepłym i bezpiecznym domu po brzegi wypełnionym miłością się ziściło. Gdy byliśmy znowu razem, znikały wszystkie moje lęki, a wielkie z pozoru problemy stawały się nieistotne. Tyle, że tak było tylko przez miesiąc, dwa, a później brałeś tę swoją płócienną, marynarską torbę i znikałeś na drodze ku przystani, a ja znów wpadałam w wir swojej samotnej pracy. Ale praca nie była w stanie wypełnić mi całego życia.

Najgorsze były weekendy. Wtedy nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Zazwyczaj siedziałam w czterech ścianach naszego prawie już wykończonego domu, z drinkiem w jednym ręku i pilotem od telewizora w drugim, bezmyślnie gapiąc się w ekran, a gdy już miałam tego dość ruszałam na miasto na zakupy lub żeby po prostu powałęsać się po ulicach.
Bardzo lubiłam wpadać do Agnieszki, żeby pobawić się z jej córeczką Kasią, pogadać o niczym i zwyczajnie ogrzać trochę w cieple jej "normalnej" mieszczańskiej rodziny. Czułam się u nich dobrze, choć po każdej takiej wizycie wracały do mnie zmory z przeszłości: niepewność siebie, poczucie zagubienia i straszny lęk.
Jesteś do niczego, nie potrafisz nawet stworzyć normalnej rodziny – powtarzałam sobie. I myśli tej nie było w stanie wyprzeć żadne tzw. "pozytywne myślenie". Agnieszka, która widziała te moje wahania i zmienne nastroje dolewała jeszcze oliwy do ognia.
– Nie bądź głupia, nie możesz być wiecznie sama, nie wytrzymasz tego na dłuższą metę. Zdradzisz go albo zwariujesz. Postaw mu ultimatum; albo ty, albo pływanie zobaczysz, co wybierze. Przecież może pracować na lądzie Krzysztof mówił mi, że potrzebują ludzi po nawigacji u niego w kapitanacie...

Kiedy wróciłeś z ostatniego rejsu, znów byłam małą dziewczynką. Rozpłakałam się. I powiedziałam, że dłużej nie dam rady, że musisz ze mną zostać, bo sama sobie nie poradzę. Zwariuję albo zrobię coś głupiego. Nie było to żadne ultimatum, lecz żałosna prośba bezradnej małej dziewczynki. Taka sama jak wtedy, gdy prosiłam o coś rodziców.
I znów to zadziałało. Powiedziałeś "dobrze" i przytuliłeś mnie mocno.

I przez kilka miesięcy wydawało mi się, że wszystko jest znowu pięknie. Byłam tak szczęśliwa jak wtedy, gdy się poznaliśmy. Zacząłeś pracować w tym kapitanacie razem z Krzysztofem i byłeś ze mną codziennie, w każde popołudnie i każdy weekend. Skończyły się długie bezsenne noce i straszne, upiorne bezcelowe końce tygodnia. Własnoręcznie wykończyłeś nasze piękne mieszkanie. I wydawało mi się, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Ale nie było. Uświadomiłam to sobie tego sierpniowego dnia, gdy po raz pierwszy nie wróciłeś z pracy do domu o godzinie, o której powinieneś wrócić, a ja zaniepokojona, że coś się stało pobiegłam cię szukać. Krzysztof, którego spotkałam po drodze powiedział mi, że widział cię jak szedłeś w stronę terminalu kontenerowego. Pobiegłam tam. Siedziałeś z papierosem w ręku na jakiejś na wpół rozwalonej skrzynce i szklanym wzrokiem gapiłeś się na przycumowane do nabrzeża statki.

Z czasem te twoje późniejsze powroty stawały się coraz częstsze. Coraz częściej też łapałam cię na tym, że nie słuchasz, co do ciebie mówię. Pamiętam jak zrywałeś się w nocy na dźwięk okrętowych syren dochodzący z portu. A potem nie wracałeś do łóżka tylko stałeś w oknie, patrząc na światła okrętowych żurawi. Przestałeś zajmować się domem. A gdy byliśmy w towarzystwie czasami stawałeś się zupełnie nieobecny.
Martwiło mnie to, ale nie bardzo wiedziałam, co się dzieje, aż do dnia twoich urodzin, gdy odwiedzili nas moi rodzice. I mama zabrała mnie do kuchni pod pozorem pomocy w robieniu kanapek.
– Wiesz córeczko – zaczęła. – Gdy patrzę tak na was, na Andrzeja, to mam wrażenie jakby czas cofnął się o dwadzieścia parę lat. Nigdy ci o tym nie mówiłam, ale twój ojciec zanim się jeszcze urodziłaś też przez jakiś czas pływał na kontenerowcu.
Spojrzałam na mamę zdziwiona – nigdy przedtem mi się nie zwierzała.
– To prawda – ciągnęła. – Na moją prośbę ojciec zszedł na ląd. Zrobił to, bo mnie kochał. Nigdy mi wprost nie robił z tego powodu żadnych wyrzutów, ale przez kilka lat zachowywał się bardzo podobnie jak Andrzej. I myślę, że w głębi duszy wciąż, tkwi w nim jak cierń, podświadomy żal do mnie. Dziś – z perspektywy tych dwudziestu kilku lat – wiem, a nawet jestem tego pewna, że to właśnie ten podświadomy żal był prawdziwą przyczyną tych naszych kłótni i domowych wojen, które przeżywaliśmy. Wszystkie oficjalne powody były tylko pretekstem.

Myślę, że powinnaś Andrzejowi pozwolić wrócić na morze. Inaczej oboje przegracie... Nie powielaj moich błędów.

Wypłynąłeś tydzień temu i znów tęsknię za tobą, mój kapitanie. Ale już nie płaczę, nie miotam się, nie klnę na morze, bo jakże mogę nienawidzić tego, co ty kochasz, skoro kocham ciebie? Kiedy wrócisz z rejsu, dowiesz się, że wkrótce pojawi się na świecie mała istotka. Może to będzie syn. Może jak ty zapragnie kiedyś wypłynąć na morze. I ja mu na to pozwolę, choć tęsknota będzie podwójna. A ja? Ja mam swój dom po brzegi wypełniony miłością. Naszą miłością. I wciąż wydaje mi się, że pośród krzyku okrętowych syren, słyszę twoje pospieszne kroki na schodach.

Więcej prawdziwych historii:
„Mój mąż podoba się kobietom, a co gorsza, jest zadowolony, gdy z nim flirtują. I to na moich oczach!”
„Zakochałam się w ojcu dziecka mojej przyjaciółki. Ona nigdy by mi tego nie wybaczyła, ale nie umiem wygrać z uczuciem”
„Mówi się, że matka zrobiłaby wszystko dla swojego dziecka. Ale nieliczne stają przed taką koniecznością...”

 

Redakcja poleca

REKLAMA