„Tęsknię za komuną. Nie mieliśmy nic, ale za to była ludzka życzliwość. Teraz sąsiad na sąsiada donosi”

Kobieta żyjąca wspomnieniami fot. Adobe Stock, Emir
Ostatnio nie mam ochoty na wizyty u znajomych, bo na pytanie: „Co słychać?”, zamiast ciekawych opowieści spływa na mnie litania żalów i utyskiwań. Nie mija kwadrans i już toczą się dyskusje polityczne, a starzy przyjaciele zaczynają skakać sobie do oczu.
/ 21.06.2021 07:50
Kobieta żyjąca wspomnieniami fot. Adobe Stock, Emir

Czasem tęsknię za tamtymi czasami. Nie, nie mam na myśli kolejek ani pustych półek w sklepach! Mówię o wzajemnej życzliwości.

Ostatnio nie mam ochoty na wizyty u znajomych, bo na pytanie: „Co słychać?”, zamiast ciekawych opowieści spływa na mnie litania żalów i utyskiwań. Nie mija kwadrans i już toczą się dyskusje polityczne, a starzy przyjaciele zaczynają skakać sobie do oczu. Nowa zasada towarzyska „Kto nie jest z nami, ten jest przeciw nam” – dzieli gości i psuje każdą imprezę. Owszem, czasy są ciężkie, mnóstwo ludzi jest bez pracy, bez możliwości spłacania kredytów, ale przecież były już w naszym kraju o wiele gorsze lata.

Wystarczy cofnąć się pamięcią do lat 80.

Wtedy na półkach sklepowych stał tylko ocet. Mięso, cukier, masło i wódka były na kartki. Reglamentowano też benzynę. W dodatku w dni parzyste tankowali ci, których rejestracja kończyła się cyfrą parzystą, w nieparzyste z rejestracją nieparzystą. O wyjeździe zagranicznym za pracą można było tylko pomarzyć. No i do tego jeszcze stan wojenny z jego realiami… Ale nawet wówczas nie opuszczało nas poczucie humoru, byliśmy milsi dla sąsiadów, a zamiast narzekać na brak wszystkiego, ruszaliśmy głową, jak coś zdobyć, zamienić, zorganizować. A jaką mieliśmy inwencję twórczą!

Brakuje mi tego dzisiaj. Oczywiście nie myślę tu o kolejkach, kartkach czy trudnościach aprowizacyjnych, lecz o wzajemnej życzliwości i pogodzie ducha pomimo wszystko. Stan wojenny pamiętam wyrywkowo, bo byłam wówczas licealistką. Mieszkałam w Warszawie razem ze starszą siostrą i rodzicami… Trzynastego grudnia obudził nas hałas na klatce schodowej. Sąsiad ganiał po korytarzu w gaciach od piżamy i krzyczał: „Wojna, ludzie, wojna!”. Mama pomyślała, że zwariował, ale poszła do kuchni i włączyła radio. Rozbrzmiewała w nim poważna, stosowna do chwili muzyka, a za moment podano komunikat o stanie wojennym. Podeszła do telefonu, był głuchy.

 Kalesony były potem hitem przez parę lat

Z okien mieszkania na ósmym piętrze widzieliśmy wjeżdżające do miasta skoty i ciężkie samochody wojskowe. Z tego okresu pamiętam żołnierzy grzejących się na ulicach przy koszach z żarzącym się węglem, puste sklepy i to, że mama piekła w domu chleb ze zdobytej mąki wymieszanej ze zmielonym, starym chlebem. Nie chcę się rozwodzić na tematy polityczne, moje wspomnienia nie mają też charakteru martyrologii stanu wojennego.

Skupiam się na codziennym życiu, pomysłowości mojej rodziny i sąsiadów. Dość szybko ludzie ocknęli się z odrętwienia i rozpoczęli kampanię „wywozowo-przywozową” na szeroką skalę. Trzeba było nieźle ruszać głową, bo nie dawało się wyjechać daleko poza miejsce zamieszkania, a zdobycie czegoś cennego i dowiezienie bez szwanku wymagało podjęcia ryzyka, a przede wszystkim wirtuozerii oraz układów. Wymieniano potem te pozyskane dobra na inne.

W mieszkaniach zalegały przedziwne zapasy zdobytych towarów, które użytkowane były wiele lat potem, bo co z nimi robić? Na przykład mama, dzięki znajomościom w sferach wojskowych i milicyjnych zaopatrzyła się w hurtowe ilości… kalesonów. Było ich tyle, że nawet po wymianie na inne towary wypełniały cały pawlacz, a mężczyźni z dalszej i bliższej rodziny uszczęśliwiani byli nimi przy różnych okazjach wiele lat po „wojnie”. Kiedyś sąsiadka pracująca w zakładach obuwniczych zapukała do naszych drzwi i zadała mamie dziwne pytanie:

– Pani Lusiu, jakie pani ma buty?

– Kozaki sprzed paru lat, a co?

– Niech pani pokaże. Najlepiej od razu wszystkie buty, swoje i córek. Gdy wyciągnęłyśmy z szafki nasze stare, zniszczone obuwie, sąsiadka wydawała się prawdziwie zachwycona.

– Cudownie! Wszystkie mają zdarte obcasy. A ja dostałam wypłatę we flekach i mam tego kilka pudeł. Mam też sznurówki w ilościach przemysłowych – powiedziała, i już po chwili dobierałyśmy fleki do naszych pantofli. Niepotrzebny był do tego szewc, bo fleki miały specjalne bolce dopasowane do otworów w obcasach. Wciskało się jedne w drugie i po kłopocie.

Innym razem wsiadłyśmy z mamą do windy z sąsiadem z siódmego piętra. Był to elegancki, niezwykle kulturalny pan w podeszłym wieku, profesor jednej z warszawskich uczelni. Na wysokości drugiego piętra uśmiechnął się nieco zażenowany i szepnął konspiracyjnie:

– Mam jaja… Mama osłupiała i zaczerwieniła się po same uszy, a ja zachichotałam. Pan profesor spostrzegł, że zabrzmiało to nieco dwuznacznie, i dodał: – Wiejskie jaja, prosto od kury. Reflektuje sąsiadka?

Mama zamówiła od razu dwie kopy, oferując w zamian kalesony oraz flaszkę wina własnego wyrobu. Część z jaj została od razu wymieniona na prawdziwe rarytasy – proszek do prania „Popularny” i papierosy, również „Popularne”. Jakość użytkową tych wyrobów pomijam, ale papierosy były prosto z produkcji, nie doczekały nawet etapu paczkowania. Niepocięte, straszliwie długie… Zanim człowiek sobie zapalił, najpierw musiał odciąć kawałek nożyczkami.

Wracając do flaszki wina, którą otrzymał od nas profesor, była to jedyna butelka przeznaczona do obrotu zamiennego, bo produkcja wyrobów alkoholowych, mimo kilku prób, wyszła mojemu tacie tylko raz. Za to sąsiedzi mieli na tym polu niezłe osiągnięcia. Wymieniali się też doświadczeniem. 

Rodzice zaopatrywali znajomych w maliny, które przywozili z własnej działki znajdującej się w zagłębiu malinowym pod Nasielskiem. Ci z kolei organizowali cukier. Baniaki z winem stały w niejednej kuchni. U nas tata produkował ten boski trunek w gościnnym pokoju. Pierwsze wino udało się znakomicie, więc następnym razem wystarał się o wielki baniak z wąską szyjką. Niestety, tata miał pecha. Pestki z malin zatkały rurkę wystającą z szyjki baniaka i pod wpływem fermentacji pewnego dnia wysadziły całą zawartość.

Moszcz malinowy znalazł się na ścianach i suficie. Stało się to przed samymi świętami, mieli przyjść goście, więc biedny tata musiał natychmiast zorganizować jakąś farbę i odmalować pokój. Nic dziwnego, że kolejnego roku był ostrożniejszy. Tym razem do produkcji wina załatwił gdzieś wielki gąsior z szeroką szyjką.

A wystarczyłaby jedna kropelka specyfiku

Dość wcześnie włączono ogrzewanie, więc żeby fermentacja nie przebiegała aż tak burzliwie, tata postanowił odsunąć gąsior od kaloryfera. Pewnie nic złego by się nie stało, gdyby przesunął naczynie, ciągnąc za kocyk, na którym stało, ale on podniósł baniak do góry. W tym momencie odpadło dno i 60 litrów rozlało się po całej podłodze. Zbieraliśmy napój ścierkami, ręcznikami, czym się dało, byle nie przeciekł do sąsiadów. Cenny trunek wykręcaliśmy ze szmat do misek, zawartość misek wylewaliśmy do klozetu lub wanny. Tata był niepocieszony, że cała jego praca poszła na marne. Tyle dobra! Po kolejnym niepowodzeniu postanowił przerzucić się na alkohol wysokoprocentowy. Butelki z trunkami stanowiły w tym czasie niezwykle cenny towar zamienny, a tata chciał być przydatny. Pożyczył od szwagra aparaturę do pędzenia i ustawił ją w kuchni. Nie chciało mu się długo czekać, więc żeby przyśpieszyć reakcję, wystarał się od kolegów z naukowego instytutu o jakiś chemiczny specyfik.

– Jureczku – powiedział kolega, który przyniósł mu tajemniczą substancję – pamiętaj, nie przesadź, dodaj tylko kropelkę, bo będziesz miał turbodoładowanie. Tata dodał kropelkę, ale był niecierpliwy z natury, więc czekając na efekt, po kilku minutach dodał drugą i trzecią kropelkę. A wtedy jak nie buchnie płomień! Ogień osmalił tacie czuprynę, zajął firankę i przyczernił ściany. Aparaturę diabli wzięli, a tata znów miał malowanie. Na szczęście nic groźnego się nie stało (choć mogło), nasz staruszek stwierdził natomiast, że to było ostatnie ostrzeżenie z niebios. Zaniechał produkcji wyskokowych napojów raz na zawsze.

Pamiętam jednak, że przez jego aktywność w tej dziedzinie moja siostra przeżyła kiedyś chwile grozy. Pewnego wieczoru, gdy w pokoju stał jeszcze baniak, jakoś tak kilka dni przed wybuchem malinowego moszczu, Asia usłyszała dzwonek do drzwi. Spojrzała przez judasza i zobaczyła milicyjny mundur. Przyszło jej do głowy, że zapewne produkcja alkoholu jest nielegalna i to dlatego… Milicjant znów nacisnął dzwonek. Otworzyła więc drzwi i oniemiała. Stał w nich oszałamiająco przystojny facet, który zamiast przystąpić do spodziewanych przez nią czynności służbowych, przez dłuższą chwilę się jej przyglądał.

Po chwili zapytał Asię o personalia. Był sympatyczny, a w jego pięknych, niebieskich oczach dostrzegła wesołe iskierki. Powiedziała, że dowód osobisty ma w torebce i zaraz go okaże. Wtedy milicjant zaśmiał się i powiedział:

– Nie trzeba, przypuszczam, że masz na imię Joanna. Siostra zdumiona tym, jak rozległą wiedzę o mieszkańcach bloku ma władza, potakująco kiwnęła głową.

– A ja jestem Arek, kuzyn z Mazur – powiedział, i uściskał moją siostrę serdecznie. – Na co dzień pracuję w kryminalnej, ale teraz chyba wszystkie siły porządkowe z Polski przerzucili do Warszawy. Arek rzeczywiście okazał się naszym kuzynem, którego wcześniej nie miałyśmy okazji poznać. Parę godzin później, gdy jadł z nami rodzinną kolację, Joanna zaśmiała się i powiedziała:

– Żałuję, że nie okazałeś się obcym milicjantem, który miał za zadanie złapać tatę na produkcji wina. Takie oczy, taki uśmiech należą do kuzyna… Szkoda!

Na weselu bawili się goście z obu „obozów”

Już niebawem moja siostra zachwyciła się innymi oczami i wyszła za mąż za studenta historii, który stał po przeciwnej stronie politycznej barykady niż Arek. Ślub odbył się w kościele, nad którego ołtarzem wisiała biało-czerwona flaga symbolicznie upięta w kształcie litery V. Para młoda to studenci Uniwersytetu Warszawskiego, a goście stanowili typową dla tego okresu mieszankę społeczną: brać studencka i pracownicy naukowi różnych uczelni – w większości opozycjoniści, sąsiedzi, przyjaciele oraz… część rodziny zatrudniona po drugiej stronie barykady – w wojsku i milicji.

Oczywiście w tym dniu bez mundurów. Miałam wrażenie, że na czas uroczystości nastąpiło zawieszenie broni. Wesele trwało do rana, jako że godzina milicyjna uniemożliwiała wyjście z imprezy przed szóstą. Nikt nikomu nie ubliżał, nie wytykał poglądów, nie poruszano drażliwych tematów. Wszyscy dobrze się bawili, mimo różnic w zapatrywaniach politycznych. Gdy pod wpływem spożytych procentów ktoś wstał i wzniósł toast „za Solidarność”, część gości za stołem weselnym nie wychyliła kielicha. I tylko tyle. Czy dzisiaj byłoby to możliwe? Mimo że półki w hipermarketach są pełne, granice otwarte i można zwiedzać cały świat, przy byle okazji narzekamy i okropnie się kłócimy. A przecież, jak widać, nawet w najtrudniejszych czasach potrafiliśmy zachować poczucie humoru. Pomagały nam przetrwać wzajemna życzliwość i życiowa zaradność.

Czytaj także:
„Mój mąż uparł się, że pies nie będzie spał w łóżku. Nie przez bakterie, ubzdurał sobie, że musi zachować hierarchię”
„Moja siostrzenica jest dorosłą babą, a ciągle żeruje na swoich rodzicach. Bo »ma wygórowane ambicje«!”
„Pomagam wszystkim kobietom, które nie mogą liczyć na swoich mężów. Swój biznes nazwałem… mąż do wynajęcia”

Redakcja poleca

REKLAMA