„Teściowie od początku traktowali mnie gorzej niż psa. Byłam wyrodną synową, która odebrała im synka i dała chorego wnuka”

Prześladowana kobieta fot. Adobe Stock, Irene
„Byliśmy małżeństwem 10 lat. Chcieliśmy mieć dzieci, ale trzy razy poroniłam. Teściowie uznali, że jestem zepsuta. Przeklęta. Babcia Wojtka na mój widok spluwała za siebie i krzyżowała palce. Dla jego rodziny byłam jak trędowata, gdyby mogli, odebraliby mi wszystko”.
/ 28.05.2022 19:30
Prześladowana kobieta fot. Adobe Stock, Irene

Moja rodzina uważała, że zrobiłam życiową karierę – wyszłam za mąż za syna właściciela piekarni. Kuzynka Stasia wręcz nie mogła w to uwierzyć:

– Miał przecież do wyboru młode dziewczyny – tu rzuciła okiem na swoją osiemnastoletnią, dorodną córkę, która naburmuszona siedziała przy stole. – A wziął ciebie.

W domyśle – starą pannę. Miałam prawie 30 lat. Pracowałam jako kasjerka w banku w naszym niewielkim miasteczku w Pomorskim. Liceum ekonomiczne skończyłam w Bydgoszczy i może bym tam została, gdyby nie choroba mamy.

Po roku pracy na poczcie musiałam wrócić do rodzinnego domu, aby się nią zaopiekować, a także trojgiem młodszego rodzeństwa. Ojciec jak zwykle pił.

Dlaczego Wojtek zwrócił uwagę na mnie?

W podstawówce chodziliśmy do tej samej klasy i czytaliśmy te same książki. Lubiliśmy się.
Może chciał mieć przyjaciela w domu, a nie rozwydrzoną pyskatą nastolatkę z pretensjami. Chociaż więc o miłości nie było mowy, wyszłam za niego. Przyznaję, fakt, że mógł pomóc finansowo mojej rodzinie, też nie był bez znaczenia.

Byliśmy małżeństwem 10 lat. Chcieliśmy mieć dzieci, ale trzy razy poroniłam. Teściowie uznali, że jestem zepsuta. Przeklęta. Babcia Wojtka na mój widok spluwała za siebie i krzyżowała palce.

Wiedziałam, że rodzina męża namawia go, żeby się ze mną rozwiódł i wziął sobie jakąś płodną dziewczynę, bo piekarnia potrzebowała dziedzica. Widziałam, w jakim stanie przychodził z rodzinnych spotkań, na które mnie nie zapraszano. Zirytowany, nerwowy. W końcu zrobiło mi się go żal.

– Rozwiedźmy się – powiedziałam kiedyś. – To bez sensu, potrzebujesz dziedzica, jesteś jedynakiem…

– Nie – odpowiedział twardo Wojtek. – Piekarnia nie jest ośrodkiem wszechświata. Może dla mojego ojca, ale nie dla mnie. Dobrze mi z tobą, nie chcę innej żony. Za dzieciakiem też tak strasznie nie tęsknię.

Za to też go kochałam

Myślę, że właśnie w tamtym momencie moja sympatia do niego i przywiązanie przerodziły się w miłość. Taka spokojną i dojrzałą.

– To co zrobimy? – spytałam. – Moglibyśmy wyjechać, zacząć od nowa.

Popatrzył na mnie z politowaniem.

– Jasne. Ty zostawisz chorą na parkinsona matkę na łasce ojca pijaka i przestaniesz wspierać rodzeństwo, które sobie słabo radzi w życiu. A ja wyjadę, nie myśląc, jak ojciec poradzi sobie z piekarnią, którą unowocześniłem tak, że on już nie rozumie procesów technologicznych. I jeszcze narażę się na to, że mnie wykreślą z pamięci. Może inni ludzie by tak zrobili, ale nie my.

Dlatego kiedy rok później zmarł, przeżyłam szok. To było takie głupie. Pojechaliśmy na wesele syna jego przyjaciela, które odbywało się w wiejskiej karczmie. Chłopy sobie popili, wywiązała się bijatyka. Nie udało się go ocalić.

Po śmierci Wojtka stałam się trędowata dla jego rodziny. Gdyby mogli, wyrzuciliby mnie z mieszkania, które teściowie kupili nam w prezencie ślubnym. Na mnie zrzucali winę za jego śmierć, bo przecież jako żona powinnam była go chronić.

Jestem już stara jak na matkę

Trzy miesiące później okazało się, że jestem w ciąży. Pamiętam, że kiedy się o tym dowiedziałam w gabinecie ginekologa, przez kwadrans nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Czy ja w ogóle chcę mieć dziecko?

Mam przecież już 41 jeden lat, jestem wdową, opiekuję się chorą matką, teściowie mnie nienawidzą i w ogóle…

– Chciałabym zbadać płód – powiedziałam. – Jak można to załatwić?

Lekarz popatrzył na mnie jakimś takim ciężkim wzrokiem.

– Po co to pani?

– Jestem już w takim wieku, że mogą być różne deformacje.

– No i co pani zrobi, jak się dowie, że coś jest nie tak?

– Wtedy zdecyduję.

Nie, nie myślałam w tamtej chwili o aborcji. Taka już jestem, że zawsze chcę znać dokładnie sytuację, w której się znajduję. I wszelkie dostępne opcje. Poza tym, jak już wspomniałam, jeszcze nie wiedziałam, czy cieszę się, czy jestem przerażona.

Nie zamierzałam mówić teściom o ciąży, ale ginekolog, który przecież mieszkał tu gdzie ja, uznał, że mnie w tym wyręczy. No i zaczęły się procesje. Nagle stałam się ukochaną synową, która da im upragnionego następcę.

Ale ta synowa ma głupi pomysł – chce narazić dziecko na niebezpieczeństwo inwazyjnego badania płodu. Więc trzeba jej ten pomysł wybić z głowy. W ciągu dwóch dni wiedziało o tym całe miasteczko.

Ale los sobie ze mnie zakpił

Gdziekolwiek poszłam – do sklepu, na pocztę, do pracy, wszędzie słyszałam, że nie powinnam tego robić. A proboszcz nawet podczas mszy mówił, że to ciężki grzech.

– I nie martw się – mówił teść. – Geny naszej rodziny są zdrowe. To będzie wspaniały chłopak. I tym razem donosisz. Wojtuś tego przypilnuje z tamtego świata. To dobry chłopak, nawet po śmierci myśli o rodzinie.

Nie skomentowałam tego. I w końcu zrezygnowałam z badania, głównie dlatego, że byłam przekonana, że poronię jak poprzednio – w czwartym czy piątym miesiącu, i znów nikt nie będzie wiedział dlaczego.

Kiedy po porodzie do mojego pokoju w szpitalu wparowała rodzina męża i zobaczyła dziecko, nikt nic nie powiedział. Wyszli w milczeniu po kilku minutach. Nie zostawili nawet tego kosza ze słodkimi wypiekami, jaki targała teściowa.

Mój synek miał zespół Downa. I w żaden sposób nie mógłby przejąć piekarni swojego dziadka. Dziadka, który wraz z całą rodziną uznał, że to nie jest dziecko Wojtka. Że po śmierci męża puściłam się z kimś, a może w ogóle cały czas go zdradzałam. Tak, z pewnością. I dlatego Bóg mnie pokarał tym czymś, co tylko przypomina człowieka.

Nie wymyślam, tak mówili. A ludzie w miasteczku im przyklaskiwali. Ja i mój żywy grzech.  Trzy lata po narodzinach Ludwika zmarła moja mama, która jako jedyna cieszyła się z wnuka. A nawet nie mogła go wziąć na ręce.

Kiedy umarła, poczułam, że naprawdę jestem już sama na tym świecie. Dwa miesiące później mój ojciec zapił się na śmierć.

Na rodzeństwo nie miałam co liczyć

Gdy powiedziałam, że już nie mogę im pomagać i chyba rozumieją dlaczego, i w ogóle byłabym wdzięczna, gdyby może teraz oni pomogli mnie – obrazili się.

Mój zmarły mąż miał rację, gdy przekonywał mnie, że bardziej bym im pomogła, już dawno odcinając ich od koryta. Trudy życia może wzmocniłyby ich charakter.

Ale jakoś nie mogłam. Przecież to moje rodzeństwo. Żyłam w miasteczku, które traktowało mnie gorzej niż bezpańskiego psa. W najlepszym wypadku nie zauważało. W najgorszym – rzucało kłody pod nogi.

Utrzymywałam się z renty na chore dziecko, bo nie mogłam pracować. Każdą pomoc z opieki społecznej musiałam wywalczyć. Teściowie chcieli w sądzie udowodnić, że nie mam prawa do mieszkania, w którym żyję.

Gdyby nie oszczędności po Wojtku, które trzymałam na czarą godzinę, nie mogłabym opłacić adwokatów, którzy na szczęście wygrali sprawę i nie wylądowałam na bruku. Teść, gdy nie mógł już prowadzić piekarni, sprzedał ją. Dzięki zmianie prawa spadkowego, wydziedziczył wnuka. Po śmierci teściów Ludwik nie dostał nic.

Czytaj także:
„>>Wymieniamy się<< małżonkami z przyjaciółmi. Kiedy moja żona nie ma ochoty na to, co proponuję, dzwonię do Kariny”
„Rodzice naciskali na studia, ja chciałam zostać fryzjerką. Zrobiłam po swojemu, miałam w nosie, że się mnie wstydzą”
„Po moim wyjeździe dom zmienił się w pobojowisko, ale to moja wina. Rozpuściłam męża i syna jak dziadowskie bicze”

Redakcja poleca

REKLAMA