Życie młodych małżonków powinno być niekończącym się pasmem szczęśliwych chwil. Przynajmniej zawsze tak myślałam. Nie przewidziałam jednak tego, że kiedy w tym młodym małżeństwie pojawia się teściowa jako element stały, to stąd już tylko krok do katastrofy. Bo taki trójkąt, choć z pewnością zabawny w anegdotach o teściowych, w rzeczywistości jest nie do zniesienia na dłuższą metę…
To była wielka miłość
Z Szymonem poznaliśmy się na studiach. Choć studiowaliśmy na różnych kierunkach, to mieliśmy wspólnie lektorat z hiszpańskiego, a później jeszcze inne fakultatywne zajęcia. Nie sądziłam, że zwróci na mnie uwagę. Ja byłam raczej szarą myszką, niepozorną i zakompleksioną dziewczyną bez krzty wiary w siebie. On za to był pewny siebie i przebojowy. No i nieziemsko przystojny!
Z jakiegoś jednak względu to na mnie zwrócił uwagę. Wspaniale nam się ze sobą rozmawiało, to fakt. Mieliśmy wiele wspólnych tematów, choć przecież z pozoru interesowały nas zupełnie odmienne rzeczy: ja byłam raczej umysłem ścisłym, on typowym humanistą. Ale mówią, że przeciwieństwa się przyciągają – i coś musi w tym być. Tak wiele nas różniło, a jednak bardzo szybko przekonaliśmy się, że najlepiej czujemy się w swoim towarzystwie.
Im dłużej się znaliśmy, im więcej ze sobą przebywaliśmy, tym bardziej nie wyobrażaliśmy sobie życia bez siebie. W końcu zaczęliśmy planować wspólną przyszłość, założenie rodziny, te sprawy. Przyszedł też czas na poznanie naszych rodzin.
– Szymuś, a może pojechalibyśmy na weekend do moich rodziców? – zapytałam pewnego razu.
– Chcesz im przedstawić przyszłego zięcia? – odpowiedział pytaniem na pytanie, puszczając do mnie oczko.
– Jak na to wpadłeś, Sherlocku? – zaśmiałam się.
– No sam nie wiem… Ach, ten mój zmysł dedukcji!
– To co? Mam dzwonić do mamy i uprzedzić ją, że przyjeżdżamy?
– Jasne, kochanie. Dzwoń! Niech ja wreszcie poznam ludzi, którzy powołali do życia najwspanialszą istotę, jaką kiedykolwiek spotkałem.
Kiedy zadzwoniłam do mamy, ta nie posiadała się ze szczęścia.
– Córuniu, myślałam, że będziesz go przed nami ukrywała do końca świata! – wykrzyknęła.
– Ależ mamo, dlaczego miałabym go ukrywać? – zdziwiłam się.
– No bo tyle czasu już się spotykacie, a jeszcze nie pomyślałaś, żeby razem do starych rodziców przyjechać…
– Mamo, po pierwsze nie starych, a po drugie chciałam mieć pewność, że to jest ten jedyny.
– I co, masz tę pewność? – wyobrażałam sobie, jak w tej chwili na jej twarzy pojawiają się wypieki.
– Zdecydowanie! Niczego w życiu nie byłam bardziej pewna jak tego, że chcę z Szymonem spędzić resztę życia.
Pierwszy zgrzyt
Wizyta u moich rodziców wypadła znakomicie. Mama przygotowała swoje popisowe dania i zaczęłam mieć podejrzenia, że chce skraść serce mojego przyszłego męża, trafiając doń przez żołądek. Tata zawładnął gościem niemal zupełnie, wciągając go w dyskusje na swoje ulubione tematy – a Szymon okazał się godnym partnerem do rozmowy. Po kilku godzinach miałam wrażenie, że moi rodzice i mój narzeczony znają się od zawsze.
Nic więc dziwnego, że przepełniona optymizmem sądziłam, że również wizyta w rodzinnym domu Szymona przebiegnie w podobnej atmosferze. Wiedziałam, że mój przyszły mąż ma tylko matkę – ojciec zostawił ich, gdy Szymek był jeszcze malutki i matka całą swą miłość i uwagę skierowała na jedynego syna. Nie spodziewałam się jednak, że matka Szymona może mnie potraktować jak zagrożenie…
Gdybym miała wykształcenie psychologiczne, pewnie już wtedy zrozumiałabym, że ta kobieta jest ogarnięta obsesją na tle swojego syna. Niestety, nie posiadając specjalistycznej wiedzy, mogłam tylko ufać swoim przeczuciom i odczuciom. A te jasno dawały mi do zrozumienia, że relacja z matką Szymona nie będzie łatwa. Niemniej wciąż ufałam, że jeśli obie kochamy tego samego mężczyznę, to będziemy wspólnie dążyły do jego dobra.
To, w jaki sposób odnosiła się do mnie matka Szymona podczas naszego pierwszego spotkania, powinno stanowczo dać mi do myślenia. Oczywiście, nie wpłynęłoby to na moje uczucia do narzeczonego w żaden sposób, ale może gdybym wtedy jasno wytyczyła granice?... Chociaż, z drugiej strony, być może w takiej sytuacji zrobiłaby wszystko, co w jej mocy, by nasz ślub nie doszedł do skutku.
A tak tylko zepsuła nam wesele. Imprezę organizowali moi rodzice, nie było to może weselicho na tysiąc osób, ale muszę przyznać, że bardzo się postarali. Tymczasem moja teściowa pojawiła się na nim chyba wyłącznie po to, by krytykować, zarządzać według swojego „widzimisię” i psuć zabawę wszystkim tym, którzy cieszyli się z faktu, że ja i Szymon zostaliśmy małżeństwem.
W kawałach o teściowych jest jednak ziarno prawdy
Myślałam, że po naszym ślubie teściowa nieco ochłonie, jakoś sobie tę nową rzeczywistość poukłada i zwyczajnie przyjmie do wiadomości, że jej syn ma teraz żonę, która robi wszystko, co w jej mocy, by był szczęśliwy. Byłam naiwna. Byłam bardzo naiwna. Nie doceniłam wagi przeciwnika. Teściowa robiła wszystko, by uczestniczyć w naszym życiu. I nie przyjmowała do wiadomości, że możemy sobie tego nie życzyć.
Wydzwaniała do mojego męża non stop. A gdy ten nie odbierał (Szymon nie był maminsynkiem, pępowinę odciął już dawno), potrafiła dobijać się na mój telefon. Gdy przez nieuwagę zdarzało mi się odebrać, natychmiast słyszałam jej krzyk:
– No nareszcie! Ile można dzwonić?! Nawet telefonu nie umiesz odebrać! Gdzie jest Szymuś? Czemu ode mnie nie odbiera? Na pewno coś się stało!
– Nic się nie stało – czasem udawało mi się przebić przez ten monolog.
– To dlaczego nie odbiera? Pewnie mu zabraniasz rozmawiać z własną matką!
– Skoro nie odbiera, to widocznie robi coś ważnego.
– Co może być ważniejszego od rozmowy z własną matką?!
Ten schemat powtarzał się na tyle często, że w końcu nauczyłam się ignorować telefony od teściowej.
Pomyślałam natomiast, że jeśli zaprosimy ją do nas na niedzielny obiad, to będzie to miły gest z naszej strony. No bo może czuje się odrzucona, zaniedbana, więc takie rodzinne spotkanie dobrze nam wszystkim zrobi.
Mój mąż co prawda był nastawiony do tego pomysłu sceptycznie, ale dał mi wolną rękę. Zadzwoniłam więc z zaproszeniem, przygotowałam potrawy, które wychodzą mi zawsze doskonale i upiekłam szarlotkę według przepisu mojej babci.
Teściowa już od progu próbowała krytykować wszystko w naszym domu, ale Szymonowi udało się ją nieco utemperować. Przy obiedzie jednak rozkręciła się na dobre. Według niej z każdym daniem było coś nie tak. Za dużo soli, za mało przypraw, za kwaśne, nijakie, z pewnością nie dałam świeżej bazylii, za krótko smażyłam, przesuszyłam, wybrałam złe mięso, a już do szarlotki to na pewno nie dałam prawdziwych jabłek. Koszmar…
Tego dnia zrozumiałam, że zdrowsza i szczęśliwsza będę, nie zapraszając więcej mamy Szymona do nas na obiady. Gdy nieśmiało podzieliłam się tą myślą z moim mężem, powiedział, że dokładnie tego się spodziewał po swojej matce, ale nie chciał mnie zniechęcać ani uprzedzać do niej. No cóż, znał ją zdecydowanie dłużej i lepiej niż ja.
Pokazała, na co ją stać
Jest takie powiedzenie: „dać komuś palec, a weźmie całą rękę”. W przypadku mojej teściowej należałoby raczej powiedzieć: „nie dasz jej palca, a ona sama weźmie sobie całą rękę”.
Najpierw zaczęła do nas wpadać bez zapowiedzi. Doskonale wiedziała, kiedy jesteśmy w domu i wtedy zjawiała się z wizytą. A raczej rzekłabym, że z wizytacją. Zwiedzała dokładnie całe mieszkanie, ze szczególnym uwzględnieniem kuchni. Zaglądała do lodówki, zmywarki, kosza na śmieci, by udowodnić mi, że źle karmię jej syneczka.
Potem biegła do łazienki i doszukiwała się smug w kabinie, kamienia na bateriach, włosów w odpływie i innych moich przewinień jako pani domu. Gdy zastała na suszarce pranie usłyszałam, że nie wolno prać ze sobą tego, co właśnie na niej wisi, a koszul męskich powieszonych w taki sposób z pewnością potem nie uda mi się doprasować. Mało nie dostała apopleksji, gdy Szymon poinformował ją, że pranie robił on, a koszule też będzie sobie prasował sam, bo ma dwie sprawne ręce i żelazko.
Później jednak wydarzyło się coś, czego się po niej nie spodziewaliśmy. Pewnego razu źle się poczułam w pracy i szef wysłał mnie wcześniej do domu. Jakież było moje zdziwienie, gdy weszłam do mieszkania i zastałam tam teściową!
– Co ty tutaj robisz?
– A ty co robisz w domu o tej porze?! – zaatakowała.
– Nie odwracaj kota ogonem! Pytam, co tu robisz.
– U mojego synka jestem.
– Nie u twojego synka, tylko u nas w mieszkaniu. Do którego nie masz kluczy. Jak się tu dostałaś?
Próbowała coś ściemniać, ale gdy postraszyłam ją, że wezwę policję i zgłoszę włamanie, przyznała się, że potajemnie dorobiła sobie klucze. Chciała sprawdzić, czy aby na pewno nie karmię jej synka śmieciowym jedzeniem. I … znaleźć przepis na tę szarlotkę, którą jej kiedyś podałam!
Gdy Szymon wrócił z pracy, zastał nas w kuchni przy herbacie. Wyjaśniłam mu sytuację i poszłam się położyć, zostawiając ich, by sobie porozmawiali. Podobno zażądał, by poszła do psychoterapeuty. I oczywiście zabrał jej klucze. Co będzie dalej? Czas pokaże.
Czytaj także:
„Mąż widzi we mnie tylko krągłą emerytkę, a nie kobietę. Mnie się marzą harce na wersalce, a ten stary piernik mi odmawia”
„Miałam dostać spadek po babci, ale mamusia i ciotka wszystko rozgrabiły. Chciwe larwy zostawiły mnie z niczym”
„Opiekowałam się starszą panią. Obiecała, że przepisze na mnie mieszkanie. Jak ostatnia naiwniaczka dałam się oszukać”