Kiedy po latach oszczędzania wreszcie udało nam się kupić mieszkanie i wyprowadzić z domu teściów, cieszyliśmy się z moim mężem jak dzieci.
– Wreszcie nie będę musiał słuchać jego narzekań – powtarzał Igor, mając na myśli swojego ojca.
– A ja będę mogła gotować to, co my chcemy i my lubimy!
Teściowa niby starała się nie wtrącać w nasze małżeństwo, ale… kuchnia stanowiła jej niepodzielne i wyłączne królestwo. Nie lubiła, gdy chciałam naszykować coś po swojemu, jakby ją to osobiście obrażało.
– Jeszcze się w życiu nagotujesz… – zwykła mówić, kiedy próbowałam wstawić jakąś zupę. – A teraz pozwól, kochanie, że to ja zajmę się waszym właściwym odżywianiem.
Teściowa przeszła na emeryturę i miała dużo czasu
Z jednej strony było nam to na rękę, ale z drugiej… cóż, lubiliśmy czasem zjeść tłusto i niezdrowo. Co było, według teściowej, niedopuszczalne. No ale to ona i teść mieli problem z cholesterolem, podwyższonym ciśnieniem i poziomem cukru, a nie my. A kiedy sobie folgować jak nie za młodu? Od narodzin do śmierci być na diecie, odmawiać sobie wszystkiego, co może zaszkodzić? Co my – asceci?
Alkohol też był oczywiście w oczach teściowej „be”
Bo szkodzi na płodność, a potem może zaszkodzić dziecku… No, ludzie, dajcie pożyć! Nie dość, że nie byłam w ciąży, to nie zamierzałam w niej być jeszcze przez parę najbliższych lat. Dlatego tak bardzo cieszyliśmy się z własnego mieszkania. Będziemy jedli, co chcemy, pili, na co mamy ochotę, słuchali muzyki tak głośno, jak lubimy, przesypiali cały weekend albo balowali całą noc, jeśli będziemy mieli taki kaprys, i zapraszali znajomych, nie pytając nikogo o zgodę.
– Wreszcie na swoim! – pierwszego wieczoru Igor otworzył butelkę szampana; korek wystrzelił z hukiem. – Za nasze gniazdko, skarbie!
– I za nas, Anitko – dodał mąż, całując mnie namiętnie i bez obaw, że teść to jakoś skomentuje; jakby całowanie żony było czymś nieprzyzwoitym.
Mijały miesiące. Powoli poznawaliśmy osiedle, okolicę, sąsiadów, urządzaliśmy się. Było tak, jak sobie wymarzyliśmy, a nawet lepiej. Tamtego wieczora, wracając do domu z zakupami, natknęliśmy się przed klatką schodową na starsze małżeństwo. Oboje wyglądali jakoś bezradnie. Niedawno się wprowadzili, na parter, i najwyraźniej jeszcze się nie oswoili z nowym miejscem. Starszy pan przyglądał się nieufnie domofonowi, siwowłosa kobieta ściskała go kurczowo za ramię.
– I po co takie utrudnienia wymyślają – mruczał mężczyzna. – Zgaduj teraz, człowieku, co nacisnąć…
– Tu trzeba, na to! – jego żona wskazała przycisk z kluczykiem. – A potem chyba na numer mieszkania. Albo może na odwrót…?
– A pamiętasz, jaki był ten… kod?
– Tu masz – pani wygrzebała z kieszeni płaszcza wymiętą karteczkę.
– To może my otworzymy? – zaproponował Igor. – Mieszkają państwo pod dwójką, prawda?
Prędko wstukał właściwą kombinację cyfr i zadźwięczał brzęczyk. Otworzyłam drzwi.
– Proszę.
– Młodzi to wszystko umieją – powiedziała z wdzięcznością kobieta.
– I dlatego czasem wydaje im się, że wszystko wiedzą lepiej – rozeźlił się nieoczekiwanie jej mąż. – Zobacz tylko, jak nas nasi młodzi urządzili. Nie wiadomo, czy podziękować, czy przekląć! – aż poczerwieniał.
– Wchodź, wchodź – ponagliła go małżonka. – Bo jeszcze nasi mili sąsiedzi pomyślą, że na nich tak ujadasz.
Weszli oboje, my tuż za nimi.
– Bo widzicie… – starszy pan odwrócił się w naszą stronę, najwyraźniej zebrało mu się na zwierzenia. – Nasz syn wymyślił, że tu nam będzie lepiej. Sklep pod nosem, park pod nosem, przychodnia o rzut beretem, wszędzie blisko. Tak jakby nam wcześniej było za daleko! Mieliśmy śliczny mały domek z ogródkiem. Co ja mówię, z ogrodem! – sapnął, a w jego oczach zaszkliły się łzy. – Takie pomidory jak u nas, to nigdzie nie rosły.
– I sad był – wtrąciła starsza kobieta. – A jakie gruszki słodkie, a śliwki… – westchnęła z tęsknotą.
Spojrzeliśmy po sobie z Igorem. Sytuacja była z gatunku niezręcznych. Z jednej strony współczułam sąsiadom i nie chciałam przerywać im wspominków, ale z drugiej, oboje byliśmy zmęczeni po pracy, na dokładkę dźwigaliśmy siaty z zakupami i chcieliśmy wrócić już do domu. W końcu między innymi też po to wynieśliśmy się od teściów: by nie wysłuchiwać ich niekończących się opowieści o tym, jak jak dobrze i pięknie było kiedyś.
– Ojej, państwo pewnie się śpieszą! – zreflektowała się sąsiadka. Uśmiechnęłam się przepraszająco.
– Idźcie, idźcie – sąsiad wykonał ruch dłonią, jakby nam machał na do widzenia albo nas odsyłał. – Nie przejmujcie się nami, moi drodzy, dziękujemy za pomoc.
W domu Igor mruknął filozoficznie:
– Starych drzew się nie przesadza.
– Nie są tacy starzy. Może to sprawa ciuchów, zagubienia i w ogóle mało miejskiego looku, że wyglądają jak para bezradnych staruszków, ale nie są wiele starsi od twoich rodziców.
– Jednak jak się człowiek przyzwyczai do jednego miejsca, to potem trudno mu przystosować się do zmian. Myśmy wręcz pożądali odmiany, ale po pierwsze, nam było źle i niewygodnie żyć pod cudze dyktando, a po drugie, my jesteśmy młodzi, więc tym samym bardziej elastyczni i otwarci. A starzy ludzie wolą to, co już znają. Zwłaszcza jeśli to kochali.
– Też racja – mruknęłam z zadumą.
Niebawem poznaliśmy bliżej naszych sąsiadów i dowiedzieliśmy się, że całe życie mieszkali w małej mieścinie, dokładnie na jej obrzeżach, prawie pod lasem. Syn jednak namówił ich do sprzedaży niszczejącego domu, który wymagał sporo troski i codziennej pracy, i kupił rodzicom przytulne mieszkanie w bloku, by na stare lata nie musieli się męczyć.
Pani Helena zaraziła mnie pasją do uprawy ziółek
Często spotykaliśmy starsze małżeństwo, kiedy wieczorem wracaliśmy do domu. Oni wracali ze spaceru, szli pod rękę i… narzekali.
– Niby do lekarza bliżej – przyznawał pan Józef – i nie trzeba w piecu palić ani przeciekającym dachem się przejmować, ale jakieś to wszystko tutaj nie takie… Choćby park. Co to za park? Kilka drzew i krzaków na krzyż. My pod lasem mieszkaliśmy. Prawdziwym! Jak tam pachniało…
Nie dało się ukryć, że oboje źle czuli się w mieście. My byliśmy zachwyceni przeprowadzką, uznawaliśmy ją za najlepszą decyzję, jaką mogliśmy podjąć, choć rodzice Igora przez jakiś czas byli obrażeni. Ale im bardziej byliśmy zadowoleni, tym mocniej współczuliśmy i chcieliśmy pomóc naszym sąsiadom. Młode drzewa świetnie się przyjęły na nowej glebie, stare zdawały się tu marnieć, mimo tylu ułatwień, udogodnień…
– Najbardziej tęsknię za ogródkiem i sadem – przyznała kiedyś pani Helena. – Czego tam nie było. Jakie kwiatki! A jakie marchwie wielkie! Jabłka i wiśnie wprost z drzewa się jadło. A teraz idę do tego marketu, gdzie wszystko już umyte, przebrane, ale jakieś takie bez smaku, bez zapachu, aż się jeść odechciewa. A te nasze? Ślinka sama ciekła, ech…
Mijały tygodnie i nadal nie potrafili się zaaklimatyzować. Żal było patrzeć. Zbliżyliśmy się mimo dzielącej nas różnicy wieku, więc widzieliśmy, że państwo Majewscy wciąż mają wiele do zaoferowania. Nie są tylko parą nieporadnych, narzekających staruszków. Pan Józef niejednokrotnie doradzał i pomagał Igorowi w typowo męskich pracach – jak zainstalowanie karniszy czy wymiana sedesu. A ja od pani Heleny nauczyłam się, jak piec pyszny chleb.
Dzięki niej stałam się też pasjonatką ziół, które uprawiałam w doniczkach na parapecie. Któregoś wieczora, chyba we wrześniu, siedzieliśmy wszyscy na ławeczce przed blokiem. Było wyjątkowo ciepło jak na tę porę roku, ale humoru naszym sąsiadom to nie poprawiało. Nawet nie chciało im się wspominać dawnego życia, co stanowiło ich ulubioną rozrywkę, tylko wzdychali smutno i tęsknie. Na dokładkę pan Józef był jakiś blady.
– Źle się pan czuje? – spytałam. Machnął tylko ręką.
– Umierać przyszła pora, ot co.
– Nie gadaj głupot, bo wykraczesz! – zburczała go żona.
Posiedzieliśmy jeszcze trochę i poszliśmy do domu, bo ich ponury nastrój zaczął się nam udzielać. W nocy zapukała do nas wystraszona pani Helena. Jej mąż poczuł się na tyle źle, że trzeba było wzywać pogotowie. Karetka zabrała go do szpitala. Pojechaliśmy tam razem z nią. Na szczęście po serii badań okazało się, że panu Józefowi – poza nostalgią za domem pod lasem – nic nie dolega. Oczywiście, nie licząc zwykłych problemów związanych z wiekiem.
– A serce to pan ma jak dzwon – powiedział z podziwem lekarz.
Pan Józef tylko wzruszył ramionami.
– I co mi z tego!
Wtedy w szpitalu poznaliśmy syna naszych sąsiadów
Wyobrażałam go sobie jako nieczułego, aroganckiego czterdziestolatka, który uznał, że wie lepiej, czego potrzebują jego rodzice i dla ich dobra, choć wbrew woli ich serca, przeflancował staruszków z prowincji do dużego miasta. Moja wizja trochę przypominała naszą relację z rodzicami Igora, tylko w drugą stronę. Chyba jednak myliłam co do syna naszych sąsiadów. Mężczyzna był bardzo zmartwiony stanem swojego ojca i pełen poczucia winy.
– To państwo są tym uroczym młody małżeństwem? Mama jest wami zachwycona, a tata nie może się was nachwalić. Aż jestem zazdrosny… – uśmiechnął się smutno. – Wdzięczny też jestem, mniej się martwię, gdy wiem, że mają kogoś młodego i miłego pod bokiem, kogoś, kto odciąga ich myśli od… – westchnął. – Naprawdę tak tęsknią za starym domem?
Nie udawałam, że nie wiem, o co pyta.
– Moim zdaniem mogliby tęsknić mniej, ale pielęgnują swój żal i uparcie nie dostrzegają plusów mieszkania w mieście – zdiagnozowałam, bo nie raz, nie dwa zastanawiałam się nad tą sprawą. – Może gdyby mieli coś do roboty poza rozpamiętywaniem swojej straty albo… – rzuciłam mu szybkie spojrzenie, badając grunt, jak daleko mogę się w swoich radach posunąć. – Albo gdyby wnuki częściej ich odwiedzały, no, nie wiem…
Mężczyzna kiwał głową, ale wcale nie byłam pewna, czy mnie słyszał.
– Żona od początku uważała, że to kiepski pomysł – przyznał w końcu. – Powtarzała, że uszczęśliwiam ich na siłę, ale naprawdę myślałem, że tu będzie im lepiej. I nadal tak sądzę, bo o najęciu kogoś do pomocy nie chcieli słyszeć. Obcy w domu? Zgroza! A przecież nie robią się młodsi, zdrowsi ani silniejsi. A nie wyobraża sobie pani, ile ten ich wspaniały dom wymaga pracy. I to na okrągło. W blokach ludzie nie mają o tym pojęcia, ale kłopotem jest choćby taki detal jak sprzątnięcie liści z rynny czy śniegu z dachu. Na samą myśl, że ostatnio mój ojciec sam to robił…. – urwał, bo podeszła do nas pani Helena.
– Byłam u lekarza, synku – oznajmiła. – Powiedział, że jutro Józek może wrócić do domu.
Faktycznie nazajutrz sąsiad wrócił do domu. I coś się zmieniło. Jakby pobyt w szpitalu uświadomił mu, że jednak kocha życie, i szkoda je marnować na ciągłe dyskredytowanie teraźniejszości nieumywającej się do idealizowanej przeszłości. Na pewno pomogło w tej zmianie nastawienia, że od tamtej pory syn odwiedzał państwa Majewskich częściej. Nierzadko z żoną i dziećmi. Nie dziwota, że starsi państwo częściej się uśmiechali, częściej byli zajęci, mieli swoje sprawy.
Mało tego, pewnego dnia pan Józef obwieścił nam z dumą:
– No, ten nasz syn to naprawdę zmądrzał. Nadal upiera się, że z domem byśmy sami nie ujechali, i niech mu tam będzie, ale uznał, że z ogródkiem sobie poradzimy.
– Tak, tak! – przytwierdziła zaróżowiona z radości pani Helena. – Kupił nam ogródek! Całkiem niedaleko, bo tuż za osiedlem! Właśnie byliśmy go oglądać. Ile tam jest miejsca! Ile będzie można kwiatów i warzyw nasadzić. Teraz tam jeszcze za wiele do roboty nie ma, bo zima zaraz, ale niech tylko się ociepli…
– Altankę będzie trzeba naprawić – planował pan Józef – stare grusze wyciąć i nowych drzewek nasadzić…
Nigdy nie widziałam ich takich szczęśliwych i pełnych zapału. Starych drzew lepiej nie przesadzać, fakt, ale jak nie ma innego wyjścia, to trzeba zadbać, by w nowym miejscu grunt był sprzyjający, taki, by drzewa chciały zapuścić w nim korzenie…
Czytaj także:
Przeprowadzka na wieś z marzenia stała się traumą. Wszystko przez sąsiadów
Kiepski kontakt z matką zrujnował mi samoocenę. Zawsze słyszałam, że się nie nadaję
Mój mąż jest dobry i wierny. Ale... zapomniał zupełnie, że jestem kobietą