„Przeprowadzka na wieś z marzenia stała się traumą. Wszystko przez sąsiadów, którzy zaczęli budować pałac obok nas”

kobieta, która jest załamana zachowaniem sąsiadów fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih
„Nasza sielanka się skończyła, gdy obok nas wybudowali dom nowobogaccy buce. Ciągle urządzali głośne imprezy, a ich wysoki na 2 m płot i drzewa, zacieniały całą naszą działkę”.
/ 21.11.2021 10:15
kobieta, która jest załamana zachowaniem sąsiadów fot. Adobe Stock, Tatyana Gladskih

Pomysł wyprowadzki na wieś wyszedł właściwie ode mnie. Mimo że byłam dziewczyną z miasta, jakoś zawsze lubiłam wieś, pragnęłam ciszy, spokoju, a nawet odrobiny samotności. Chciałam mieć swój własny ogród, uprawiać kwiaty, warzywa, zrywać owoce prosto z drzewa. Przekonywałam Mikołaja, namawiałam go długo i konsekwentnie. Nie powiem, opierał się.

W końcu jednak kupiliśmy działkę

Dzieci jeszcze wtedy były małe, a nasza działka miała charakter wyłącznie rekreacyjny. Początkowo jeździliśmy sobie tam tylko w weekendy, spędzaliśmy rodzinne niedziele. Kupiliśmy dzieciom duży, plastikowy basen, chlapały się całymi dniami i cieszyły z pobytu na słońcu. Planowaliśmy pobudowanie tam domu i zamieszkanie na stałe, jednak budowa wymagała sporych, delikatnie mówiąc, pieniędzy, więc przeciągała się w czasie. Zanim dom stanął, dwójka naszych starszych dzieciaków była już na studiach.

W domu została tylko najmłodsza córka Weronika. Początkowo nie była wcale zachwycona przeprowadzką.

– Będę musiała strasznie długo dojeżdżać do szkoły – marudziła.
– Nie przesadzaj, to jest niedaleko. Nie wyprowadzamy się w Bieszczady, tylko pod miasto.
– Ale wszystkich przyjaciół tu zostawiam! – upierała się.
– Będziesz ich do siebie zapraszać.
– Akurat myślisz, że będą chcieli przyjeżdżać na wiochę.
– Jeszcze ci pozazdroszczą.

Przepychaliśmy się tak słowami, przerzucaliśmy argumentami. W końcu się jednak przeprowadziliśmy. Dzisiaj w duchu, a właściwie i głośno dziękuję wszystkim świętym, że nie sprzedaliśmy starego mieszkania. Chciałam to zrobić, ale Mikołaj się zawziął.

– Nie musimy – upierał się. – Niech zostanie dla dzieci. Sprzedać można w każdej chwili, lepiej zostawmy to mieszkanie na razie.

I zostawiliśmy, czasem nawet zdarzyło się tam Mikołajowi lub Weronice nocować.

Ja już zostałam prawdziwą kobietą wsi

Czułam się wspaniale w swoim ogrodzie i w swoim nowym domu. Zresztą wszystkim się tam spodobało, nawet Weronice. Okazało się, że jej przyjaciele nie tylko chętnie ją odwiedzają, ale chyba naprawdę niektórzy zazdroszczą. Ja najbardziej cieszyłam się z tego, że właściwie nie mieliśmy za płotem sąsiadów. Mogłam się czuć naprawdę swobodnie, mogłam sobie latem, w niedzielny poranek wyjść do ogrodu w nocnej koszuli albo w piżamie, z kubkiem kawy w ręce, mogłam opalać się na balkonie.

W sumie nigdy nie byliśmy z mężem specjalnie towarzyscy, nie prowadziliśmy domu otwartego, bardzo dobrze czuliśmy się we własnym towarzystwie. Owszem, do Werki przyjeżdżali znajomi, urządzali wtedy grilla w ogrodzie, grali na gitarze, śpiewali, bawili się. Starsze dzieci również lato spędzały w domu. U nas też pojawiali się goście, ale niezbyt często i raczej spokojne towarzystwo. Cóż, każdy ma takich przyjaciół, jakich sobie wybiera.

– Miałaś świetny pomysł z tą przeprowadzką, Tesiu – chwalił mnie mąż.

Z czasem zaczął nawet przebąkiwać coś na temat sprzedaży naszego mieszkania w mieście.

– Moglibyśmy postawić altanę i taki foliowy tunel za domem. Albo może nie tunel, a szklarnię – snuł plany.

Jakoś jednak żadne z nas nie brało się za załatwianie sprzedaży na poważnie. Chyba na razie cieszyliśmy się tym, co mamy. Nawet moja mama, która bardzo kochała miasto, jego ruch, gwar, tłok i kolory bardzo często do nas przyjeżdżała. Wszyscy byliśmy zachwyceni naszym nowym miejscem do życia. Do czasu, aż na sąsiedniej działce, bezpośrednio przylegającej do naszej zaczęto stawiać płot.

Najpierw powstał wysoki na ponad dwa metry płot

– Będziemy mieli sąsiadów – ogłosił pewnego ranka Mikołaj. – Ktoś kupił sąsiedni teren.

Wcale nie byłam tym zachwycona, przyzwyczaiłam się do naszego samotnego siedliska.

– Może to będą mili ludzie – pocieszał mnie mąż. – Nie ma co martwić się na zapas, może się z nimi zaprzyjaźnimy. Przecież wiadomo było, że ta działka nie będzie zawsze stała pusta.
– Właściwie masz rację – zgadzałam się, bo nie miałam innego wyjścia.

Kiedy jednak zobaczyłam, co buduje się na sąsiedniej działce, znowu zaczęłam mieć wątpliwości. Obawiałam się, że wcale nie będzie tak różowo, jak starał się to widzieć Mikołaj.

– Mamuśka! – to Weronika pierwsza zwróciła na to uwagę, gdy wróciła pewnego ranka ze spaceru z naszym psem. – Tam za płotem to nie buduje się żaden dom – stwierdziła.
– A co się buduje? – spojrzałam na nią zdziwiona. – Fabryka? A tak w ogóle to skąd wiesz?

Sąsiednia działka była już ogrodzona bardzo wysokim drewnianym parkanem, przez który właściwie nic nie było widać.

– Od strony lasu bardzo dobrze widać – mruknęła moja córka. – Tam płot jeszcze nie jest skończony.
– No, to niby co tam się buduje? – zapytałam ponownie.
– Pałac.
– Jaki pałac? Co ty pleciesz?
– No, chyba jakiś milioner będzie z nami sąsiadował. Mamuśka to nie jest dom, to jest ogromne domiszcze.
– Aj tam, pleciesz, głuptasie – wzruszyłam ramionami.

Szybko jednak budowla wyrosła ponad parkan i wyglądało na to, że Weronika miała rację.

– Może tam zamieszka jakiś młody, przystojny milioner i zakocha się we mnie – marzyła sobie.
– Nie pleć głupot, córka – denerwował się Mikołaj.

Dom powstawał w tempie zadziwiającym. Ludzie po sąsiedzku naprawdę musieli mieć dużo pieniędzy i nie liczyć się z kosztami. Kiedy ogromnym samochodem przywieźli wysokie, smukłe tuje i zaczęli je sadzić wzdłuż ogrodzenia złapałam się za głowę.

– Mikołaj, nie dosyć, że zacienią nam calutki ogródek warzywny, to ani w kuchni, ani w sypialni nie będziemy mieli odrobiny słońca.
– Pójdę, spróbuję z nimi porozmawiać – zdecydował mąż.
– Ale tak właściwie to im wolno – zastanawiałam się cicho. – Robią to na własnym terenie… Ale może mogliby posadzić coś mniejszego albo zostawić sam parkan? Przecież nikt nie będzie ich podglądał.

Mikołaj niezbyt pewny poszedł jednak do sąsiadów. Wrócił bardzo szybko.

– Tam tak naprawdę nie ma z kim rozmawiać – mruknął. – Jest tylko wynajęta firma. Pracownicy mówią, że dostali takie zlecenie, i tak robią. Nie są od dyskusji, tylko od roboty.

Już następnego dnia tuje były zasadzone i na nasz warzywniak padła rozległa smuga cienia.

– Na przyszły rok musimy zasiać warzywa w innym miejscu – martwiłam się. – Przecież w takim cieniu nic nie urośnie. A jak nawet urośnie, to bez słońca nie dojrzeje.
– Przecież dobrze wiesz, że nie mamy gdzie – mruknął Mikołaj.

Od czasu wizyty u sąsiadów zrobił się jakiś nerwowy

Zaczynałam przypuszczać, że nie powiedział mi wtedy wszystkiego. Tymczasem za płotem nasi nowi sąsiedzi zaczęli budować basen. Ogromna koparka pracowała bezustannie, cały dzień warcząc, łomocąc i nie cichnąc ani na moment.

– Ja chyba oszaleję – powtarzałam.

Nie oszalałam jednak. Koparka wykopała basen nawet dość szybko i ucichła. Moja radość nie trwała jednak długo. Jeszcze zanim nasi sąsiedzi się wprowadzili, zanim ich poznałam, urządzili nad basenem, chyba jeszcze nie do końca wykończonym, ogromną, a na pewno bardzo głośną imprezę. Samochodów nazjeżdżało się tak dużo, jakby gości pozapraszano z całego województwa.

– Więcej tych aut na uliczce niż na naszym dawnym parkingu pod blokiem – śmiała się Weronika, ale mnie wcale nie było do śmiechu.

Widok tych samochodów nie nastrajał mnie optymistycznie. W sobotę już od południa dudniła tak głośna muzyka, że u nas przed domem nie dało się spokojnie rozmawiać. Nasza ukochana sunia nie wychodziła z garażu ani na moment. W końcu Mikołaj nie wytrzymał:

– Poproszę, żeby trochę ściszyli.
– Tato, przecież jest dzień – zwróciła mu uwagę Wera.
– No i co z tego – zdenerwował się. – Nie tylko oni tu mieszkają. Jakaś kultura przecież obowiązuje.
– Chciałam zauważyć, że nawet jeszcze nie mieszkają – mruknęłam, a przez myśl przebiegło mi, co będzie, jak już zamieszkają naprawdę.

Wolnoć, Tomku, w swoim domku… W sumie racja

Weronika zrobiła minę, jakby chciała powiedzieć, że ta kultura, o której mówił ojciec, jednak nie wszystkich obowiązuje, a na pewno nie wszyscy się do niej stosują. Mikołaj jednak poszedł zwrócić sąsiadom uwagę. Wrócił wściekły i sfrustrowany. Bałam się zapytać, ale nie musiałam. Sam powiedział, a właściwie warknął przez zęby:

– Macie pojęcie, co usłyszałem?

Milczałyśmy, więc dokończył:

– Że jest dzień, oni są u siebie i każdemu wolno się bawić.
– I właściwie mieli rację – mruknęła Wera pod nosem.

Mikołaj spojrzał na córkę wilkiem i odwrócił się.

– Posprzątam piwnicę – rzucił przez ramię. – Tam może będzie ciszej.

Impreza za płotem trwała właściwie do rana. Mikołaj wściekły chodził jeszcze raz prosić o ciszę. W odpowiedzi usłyszał, że jak mu przeszkadza, powinien zamknąć sobie okna.

– Co to są za ludzie? – spytałam, nie licząc właściwie na odpowiedź.
– Jacyś biznesmeni – usłyszałam.

Od następnego tygodnia nasi sąsiedzi zaczęli się sprowadzać. Ogromne samochody przywoziły meble, dywany, kwiaty i nie mam pojęcia co jeszcze. Nawet na chwilę nie było ciszy. Okazało się, że nowi sąsiedzi mają trójkę nie za dużych, ale za to bardzo głośnych dzieci, i dwa ogromne, wiecznie szczekające psy. Gdzie ta moja wiejska cisza? – myślałam nieustannie. – Gdzie mój spokój i moja beztroska?

Balangi nad basenem odbywały się tydzień w tydzień

Zjeżdżało się mnóstwo gości, a muzyka nie milkła właściwie przez całą noc. Alkohol lał się chyba strumieniem, bo często następnego ranka słychać było jeszcze poprawiny zza wysokiego płotu.

– Jak tam śpią te biedne dzieciaki? – zastanawiałam się, ale Mikołaj w odpowiedzi tylko machał ręką.

Ostatnio ciągle chodził zły i naburmuszony. W ogóle nie można było się z nim dogadać.

– Już większy spokój mieliśmy, jak mieszkaliśmy w blokach – warczał. – Tam mieliśmy sąsiadów przez ścianę, nad sobą i pod sobą, ale bardziej się z człowiekiem liczyli.
– Może w zimie będzie trochę spokojniej – łudziłam się.

Przez całe lato ciszy mieliśmy chyba trzy tygodnie, kiedy sąsiedzi wyjechali na wakacje, a w domu została tylko gospodyni, pani Kazia. Tak naprawdę to znaliśmy właściwie tylko ją. Właściciele posesji uważali się najprawdopodobniej za zbyt wielkie państwo, żeby rozmawiać z maluczkimi. Po co mieliby się do nas zniżać, skoro wiecznie przeszkadzały nam hałasy i nie podobały się imprezy. Nie pasowaliśmy do nich, ot co.

Jesienią i zimą zrobiło się jakby trochę spokojniej, ale zabawy odbywały się nadal. Może trochę rzadziej, lecz raz, czy dwa razy w miesiącu sąsiedztwo bawiło się obowiązkowo. Teraz już nie przy basenie, tylko w domu, jednak muzyka nadal grała po całych nocach, samochody jeździły w tę i z powrotem, trzaskały drzwi, trąbiły klaksony.

– Dobrze, że ja w przyszłym roku wyjeżdżam na studia – wzdychała Weronika. – Tu już nie da się mieszkać.

Pieniądze z pewnością przydadzą się dzieciom

Oboje z Mikołajem w głębi duszy przyznawaliśmy jej rację. Ale co niby mieliśmy zrobić? Sprzedać nasz ukochany domek i wyprowadzić się z powrotem do miasta? Przecież tak bardzo chciałam mieszkać właśnie tutaj. Wypieściłam dom i ogród. Naprawdę się starałam, a teraz nie mogłam tu wytrzymać.

Nawet starsze dzieci przestały przyjeżdżać na weekendy. Krzywiły się, że u nas jest teraz jak w dyskotece. Kiedy kolejne lato po sąsiedzku było tak samo imprezowe i wesołe jak poprzednie, a może nawet jeszcze bardziej, Mikołaj nie wytrzymał.

– Tereska, wystawiamy dom na sprzedaż! – oznajmił mi któregoś dnia. – Dłużej tu nie wytrzymamy.
– Tylko kto go kupi? – westchnęłam. – Ktokolwiek zobaczy to sąsiedztwo, ucieknie z krzykiem.

Nie chciałam sprzedawać mojego domu, było mi przykro, płakałam po kątach, Mikołaj jednak nie odpuścił.

– Nie będę się użerał z chamami – stwierdził.

Dał ogłoszenie w internecie, wywiesił baner na bramie. Mieliśmy zamiar czekać, co będzie, a tu jeszcze tego samego dnia odwiedził nas sąsiad. Jeśli chcemy sprzedać, on jest chętny, ma pieniądze, kupi – stwierdził. Elegancki pan w garniturze zachowywał się tak grzecznie i uprzejmie, jakby już nie pamiętał, ile razy chodziliśmy prosić o odrobinę spokoju, jakby nie pamiętał, że jeszcze niedawno straszył Mikołaja, że poszczuje go psem, jeżeli ten nadal będzie czepiał się jego imprez.

Czułam się tak, jakby mi ktoś nagle dał po głowie. I to porządnie. Sama miałam ogromną ochotę trzasnąć sąsiada. Jednak Mikołaj szybko podjął decyzję.

– Niech się dzieje, co chce – powiedział. – Dłużej tu mieszkać nie możemy.

Od kilku miesięcy znów mieszkamy w mieście. Och, jaki tu spokój, jaka cisza! Pieniądze ze sprzedaży domu odłożyliśmy na konto, będą dla dzieci. Wiktor niedługo chce się żenić, to na pewno się przydadzą. Weronika zdaje maturę, chce jechać na studia do Warszawy, też będą koszty. My z Mikołajem już zostaniemy w mieście, żadne z nas nie ma sił ani ochoty na kolejną przeprowadzkę. 

Czytaj także:
Maks to szkolny kryminalista, a ojciec zawsze go broni
Mąż pracuje za granicą. Gdy przyjeżdża, pozwala dzieciom na wszystko
Po 10 latach starań, Gabrysia postrzegała mnie już tylko jako dawcę nasienia

Redakcja poleca

REKLAMA