„Teściowa to kobieta bluszcz. Okręciła się wokół mojego męża i zrobiła z niego chłopca na posyłki, a ze mnie wredną zołzę”

Kobieta, która kłóci się z synem fot. Adobe Stock, Adam Gregor
„Po śmierci męża, teściowa swoje łapy położyła na Marku. Sterowała nim jak marionetką. Jeździł do niej zmieniać firanki, czy woził ją do kościoła, który był 500 m od jej domu. Za każdym razem zasłaniała się słabym zdrowiem i mąż miękł. Próbowałam się jej sprzeciwić, ale zrobiła ze mnie wredną zołzę”
/ 22.09.2021 11:46
Kobieta, która kłóci się z synem fot. Adobe Stock, Adam Gregor

Wszyscy jesteśmy zakładnikami naszych decyzji. Doświadczyłam tego na własnej skórze po tym, jak umarł mój teść. Dobry, spokojny, uległy człowiek, którego szanowała cała rodzina. Nigdy nikomu nie odmawiał, na nikogo się nie złościł, nikogo nie krytykował. Poczciwiec – to określenie pasowało do niego najlepiej. Wielu wykorzystywało tę jego naturę, a najbardziej to chyba moja teściowa.

W sumie nie była złą żoną, bo dbała o niego i o dom, ale zrobiła z teścia chłopca na posyłki. Całkowicie go sobie podporządkowała. Był na każde jej zawołanie. Nigdy nie słyszałam, żeby się jej sprzeciwił. Kiedy kazała mu lecieć do sklepu po raz trzeci czy czwarty z rzędu, bo znów czegoś jej tam w kuchni brakowało, od razu dźwigał się z kanapy.

Kiedy wymyśliła sobie kolejny niepotrzebny remont, kolejne przemeblowanie, tapetowanie, malowanie, wyciągał narzędzia z szafki i brał się do roboty. Kiedy chciała oglądać seriale, to pokornie przełączał na odpowiedni kanał, rezygnując ze swojego sportu. Nie sprzeciwiał się nawet, gdy nie pozwalała mu iść na mecz do sypialni, gdzie był drugi telewizor, bo nie chciała oglądać serialu sama.

Często byliśmy na nią źli. Tłumaczyliśmy jej, żeby dała biedakowi trochę spokoju, ale ona ma bardzo silny charakter i nie dało się jej przekonać.

Po śmierci teścia wymyśliła sobie natomiast, że męża zastąpi jej syn, czyli mój Marek

Już po kilku dniach od pogrzebu zaczęły się pierwsze telefony, prośby, żądania.

– Synu, chciałabym babkę zrobić waszym dzieciom, a nie mam w domu kakao. Mógłbyś mi kupić? – dzwoniła do nas na przykład w sobotę rano.

– Mamo, ale teraz?

– No teraz, a kiedy?

– Ale ja dopiero wstałem… Mieliśmy iść zaraz na spacer. Przecież masz sklep koło domu. Nie możesz pójść sama?

– Ja od tej wścibskiej baby niczego nie kupuję. A nie będę przecież teraz jechać do hipermarketu tramwajem. Wszystko mam tu rozgrzebane. No, bądź dobrym synem. Przecież ja dla twoich dzieci piekę… Poza tym wiesz, że muszę się czymś zająć, żeby o tym wszystkim nie myśleć… – skarżyła się do słuchawki.

No i mąż miękł, przepraszał i jechał do matki. A to podrzucić mąkę, a to naprawić kran, a to zdjąć i powiesić firanki, a to naprawić telewizor…

Przez pierwszych kilka tygodni po śmierci teścia jeszcze cierpliwie czekałam. Myślałam, że teściowa czuje się samotna po stracie męża i szuka towarzystwa syna. Lecz kiedy minęły trzy miesiące, zrozumiałam, że ona tak właśnie wyobraża sobie naszą „wspólną” przyszłość. Minęło tyle czasu,
a Marek tydzień w tydzień zaniedbywał dom, bo potrzebowała go mama.

Zrobiła z niego osobistego szofera

Najwięcej czasu zabierało mu wożenie jej wszędzie tam, gdzie sobie wymyśliła. Przyzwyczaił ją do tego świętej pamięci teść. Pierwszy samochód kupili sobie jeszcze za komuny i teściowa od tego czasu tramwaje i autobusy widywała tylko z zewnątrz, zza szyb swojego auta.

Kiedy zabrakło teścia, samochód trzeba było sprzedać, a rolę szofera przejął Marek. Woził ją na cmentarz, do koleżanki, do hipermarketu, do fryzjera, a nawet na pobliski plac, „bo siatki takie strasznie ciężkie”. Raz zadzwoniła, żeby zawiózł ją do kościoła, do którego z domu ma jakieś pięćset metrów. Przekonywała, że źle się czuje i nie ma siły na chodzenie. Tego argumentu używała najczęściej i on działał na mojego męża.

– Marek… – wzdychałam po kolejnym jej telefonie, bo znów się ubierał, znów szedł ją gdzieś podwieźć.

– No co!? – denerwował się.

– Jak to co? A ja, a dzieci? Przecież zaraz obiad będzie na stole…

– Co mam niby zrobić, kiedy mnie prosi? Podobno źle się czuje…

– Jak zwykle! – prychałam. – No, jak co? Jak nie może jechać sama, to niech odpuści, niech posiedzi w domu.

– Łatwo ci powiedzieć, bo ty masz mnie i dzieciaki, a ona tam siedzi sama w tych czterech ścianach. Nic dziwnego, że chce gdzieś wyjść.

– To niech wychodzi, ale czy zawsze musi ciągać ciebie? – pytałam.

– Przecież mówiłem ci, że źle się czuje… – i tak cała nasza rozmowa zapętlała się.

Marek wychodził i wracał po dwóch godzinach. Zły, bo mama na zakupach wydziwiała, ociągała się i marudziła, jakby miał dla niej zarezerwowany cały dzień. On tymczasem denerwował się, że na niego czekamy. Rozumiałam go, bo znalazł się między młotem, a kowadłem. Ciężko było mu przeciwstawić się owdowiałej matce, a z drugiej strony wiedział, że zaniedbuje żonę. Nie potrafił jednak mamusi odmówić. Odziedziczył to po ojcu.

Dlatego ja postanowiłam działać. Postanowiłam porozmawiać z mamą któregoś dnia w cztery oczy.

– No wiesz co?! Tego się po tobie nie spodziewałam… – parsknęła, jak tylko zaczęłam jej tłumaczyć, że ja i dzieci chcielibyśmy, żeby Marek spędzał więcej czasu w domu.

– Ale czego? – nie zrozumiałam.

– No jak to, czego!? Że będziesz chciała mi zabrać syna! – prychnęła.

– Mamo, to mój mąż, a on większość czasu spędza u ciebie.

– Nie dramatyzuj. Bywa u mnie tylko kilka razy w tygodniu.

– Plus kilka razy cię gdzieś wiezie…

– Jak ci to aż tak przeszkadza, to proszę bardzo, zaraz mu powiem, że nie może się od dziś z matką widywać! – boczyła się na mnie jak dziecko.

– Przecież wiesz, że nie o to mi chodzi… – westchnęłam ciężko.

Zmarszczyła brwi.

– No właśnie, nie wiem do końca, o co chodzi. Mogę tylko podejrzewać.

– Mamo, czy nie możemy normalnie porozmawiać, bez docinków?

– Mogłybyśmy, gdybym widziała, że ty chcesz się dogadać – odparła wyniośle. – Ale ja czuję, że ty chcesz mnie tylko z synem rozdzielić!

Nie muszę chyba mówić, jak mnie w czasie tej rozmowy zdenerwowała. Aż mnie język świerzbił, żeby dosadnie powiedzieć jej, co naprawdę o tym wszystkim myślę. Ale wiedziałam, że z takiej kłótni nic dobrego by nie wyniknęło.

Markowi nawet o tej naszej rozmowie nie powiedziałam. Byłam zresztą przekonana, że teściowa też sprawę przemilczy. Ale ona okazała się bardziej zawzięta niż myślałam i zaraz na drugi dzień o wszystkim mu opowiedziała. Oczywiście przekazała mu swoją wersję tej rozmowy, a ja
wyszłam na ostatnia zołzę.

Mogłam podkulić pod siebie ogon

Odpuścić i pokornie godzić się na to, że mój mąż więcej czasu spędza ze swoją matką niż ze mną, ale nie byłabym sobą. Też mam charakter i nie pozwolę rozbić mojej rodziny. Trafiła kosa na kamień. Uznałam, że skoro do niej nic nie dociera, to zacznę wytrwalej pracować nad mężem.

Za każdym więc razem, gdy zadzwoniła do niego teściowa, żeby przyjechał i w czymś jej pomógł, wypytywałam go, po co, dlaczego, na jak długo. A gdy okazywało się, że chodzi o jakąś błahostkę, o coś, co można załatwić przy okazji, namawiałam go, żeby się jej sprzeciwił. To były bardzo trudne tygodnie, ale ta praca zaczęła po jakimś czasie przynosić rezultaty.

Odmówił jej raz, odmówił drugi, trzeci, a ona zaczynała się powoli przyzwyczajać. Oswajać z tą myślą, że Marek nie będzie na każde zawołanie. Już myślałam, że odniosłam pełen sukces i udało mi się ją nauczyć szacunku dla naszego czasu, gdy nagle wszystko posypało się jak domek z kart. I to właśnie przez mój upór…

Jeśli ugnę się dziś, to samo stanie się jutro

To była pewna zimowa niedziela. Zaprosiliśmy teściową do siebie na obiad. Szykowałam się do niego
w pośpiechu i nerwach, bo oprócz niej przychodzili też moi rodzice. Sporo osób do ugoszczenia, a niewiele czasu, żeby ze wszystkim zdążyć. Dlatego, kiedy teściowa zadzwoniła do męża, żeby po nią przyjechał, to znów stanęłam okoniem.

– Marek, nie ma mowy! Musisz mi pomóc. Moi rodzice przyjeżdżają tramwajem, to i ona może.

– Ale to przecież chwila. Ile mi to zajmie? Dwadzieścia minut?

– Jak znam twoją mamę, to ze czterdzieści. Pięć razy się po coś wróci do domu z samochodu i każe ci jeszcze zahaczyć o sklep przy okazji.

– Ale jest niedziela… – westchnął mój mąż. – Chciałbym, żeby było przyjemnie i spokojnie. A wiesz, że jak po nią nie przyjadę, to się obrazi i cały obiad nam zepsuje. Poza tym jest zimno, ślisko i prószy śnieg.

– Trudno, to nie jest niedołężna staruszka. Nie ma jeszcze nawet siedemdziesiątki, całkiem dobrze się trzyma. Poza tym nie wiem, czy pamiętasz, ale  oboje uznaliśmy, że dość tego i nie będziesz na każde jej skinienie.

– Boże, Dorota, mówisz o niej jak o dziecku – naburmuszył się Marek.

– Bo sama robi z siebie dziecko. Nie ma mowy, zostajesz i mi pomagasz!

Mąż wzruszył ramionami i zadzwonił do mamy. Kiedy wrócił do kuchni, nie miał zadowolonej miny, a ja zaczęłam trochę żałować, że go nie puściłam. Szybko jednak pozbyłam się poczucia winy. Wiedziałam, że jeśli pozwolę mu dziś, to teściowa zadzwoni też jutro i pojutrze.

Uznałam wtedy, że robię dobrze, bo tylko konsekwencja może uratować nas przed jej kaprysami. Nie dostrzegłam jednego – sama zaczęłam przesadzać. I tym razem przegięłam, za co zresztą przyszło mi słono zapłacić.

Po chwili, gdy dotarli moi rodzice i w przedpokoju witali się z dziećmi, zadzwonił telefon Marka.

Przewróciłam tylko oczami, bo myślałam, że to teściowa z kolejną próbą wymuszenia na nim przyjazdu. Mąż poszedł odebrać, a dzieciaki skakały wokół dziadków. Ja stałam, uśmiechałam się i jednym uchem nasłuchiwałam, co też takiego tym razem wymyśliła moja teściowa.

Byłam zła, ale ta złość zaraz zamieniła się w przerażenie, bo Marek nagle wykrzyczał do słuchawki:

– Mamo, mamo, co ci jest!? Halo?!

– Co się dzieje? – wpadłam do pokoju, gdzie stał Marek z telefonem.

– Nie wiem! – jęknął. – Mamo, powiedz coś! Halo! Co się stało?! Dlaczego tak krzyczysz, Boże…

Ugięły się pode mną nogi, bo w jednej chwili zobaczyłam oczami wyobraźni, jak teściowa leży na ulicy potrącona przez jakiś samochód. Leży tam sama i umiera. I momentalnie pomyślałam, że to wszystko przeze mnie. Będę do końca życia miała jej śmierć na sumieniu. Siadłam na krześle i z trudem łapałam oddech, a mąż dalej wykrzykiwał do słuchawki.

– Mamo, cholera, powiedz coś! Gdzie jesteś? Co się stało!!!

W końcu teściowa znalazła siły, żeby się do niego odezwać. Na szczęście nie było tak źle, jak to sobie wyobraziłam. Teściowa nie wpadła pod samochód, tylko się przewróciła. Poślizgnęła się na oblodzonym chodniku przed klatką i upadła. Niestety, tak niefortunnie, że poważnie się połamała…

Jak bardzo jest z nią źle, dowiedzieliśmy się z mężem dopiero na pogotowiu, gdzie zrobiono jej prześwietlenie. Lekarz powiedział nam, że mama nie tylko złamała nogę, ale także miednicę. Marek był załamany, teściowa cierpiała, a ja nigdy nie miałam aż takiego poczucia winy. Mąż zresztą wcale nie zamierzał mnie go pozbawiać. Jak tylko lekarz powiedział nam, że teściową czeka teraz długa rekonwalescencja, to zaraz na mnie naskoczył.

Wrzeszczał, że to moja wina. Bo gdyby po nią pojechał, to nic by się nie stało. Był na mnie wściekły, a ja broniłam się bez przekonania. Miał przecież rację. Gdybym go puściła, nic by się nie stało…

Gdyby nie mój upór, byłoby teraz inaczej

Jeszcze wtedy, w szpitalu, nie wiedziałam, jakie będą ostateczne konsekwencje mojego uporu. Nawet nie pomyślałam, że przez to złamanie miednicy teściowa zamieszka z nami. A tak właśnie się stało. Jak tylko wypuścili ją ze szpitala, to wzięliśmy ją do domu, bo musiała cały czas leżeć. Nic nie mogła robić sama, we wszystkim trzeba jej było pomagać. W porównaniu z tym, podwożenie jej do sklepu wydawało się błahostką! Trafiłam więc z deszczu pod rynnę…

Liczyłam na to, że minie kilka miesięcy, teściowa wróci do zdrowia, a nasze życie do normy. Tak się jednak nie stało. Kości kiepsko się zrastały. Mama miała ograniczone możliwości poruszania się, a do tego cały czas skarżyła się na ból. Kiedy któregoś dnia Marek powiedział, że będziemy musieli ją u siebie zostawić na stałe, to się nie sprzeciwiłam. Ciągle towarzyszyło mi poczucie winy, a poza tym, podobnie jak on, nie widziałam innego wyjścia z tej sytuacji.

Teściowa mieszka więc u nas i jest to opowieść na osobną historię. Powiem tylko tyle, że nie jest łatwo. Nie możemy się dogadać, ona do wszystkiego się wtrąca, ciągle ma o coś pretensje, a podczas kłótni obarcza mnie winą za swój stan. Marek nie wie po czyjej stronie stanąć, a ja często nie mam już do tego wszystkiego siły. Bywa, że płaczę w poduszkę, bo nawet nie mam się komu wyżalić. Co gorsza, nie widzę nadziei na poprawę tej sytuacji…

Wiem, że sama jestem sobie winna, gdybym nie zabroniła wtedy Markowi jechać po mamę, nic by się nie stało. Ale mądry Polak po szkodzie. Muszę sobie jakoś poradzić… 

Czytaj także:
„Żona zatrudniła seksowną sprzątaczkę, by ta zaciągnęła mnie do łóżka. Żmija chciała podstępem zatuszować swoją zdradę”
„Mąż chce zrobić ze mnie inkubator, a ja nie jestem gotowa na dziecko. Uważa, że przez to wpędziłam teściową do grobu"
„Kochanek napuścił na mnie swoją żonę, która kazała mi usunąć ciążę. Ten drań nie wspomniał, że ma rodzinę”

Redakcja poleca

REKLAMA