Po władczym Piotrku, który był moim pierwszym narzeczonym, Marek wydał mi się idealnym człowiekiem. Niczego nie żądał, nie narzucał, we wszystkim słuchał mojego zdania. Byłam nim zachwycona! Tak bardzo, iż nie zorientowałam się, że ta jego uległość także nie jest za bardzo normalna.
Marek bowiem niczego nie wymagał, nie narzucał i to zarówno jeśli chodzi o danie, które miał zjeść na obiad, jak i to, gdzie jechać na wakacje. W seksie też był raczej bierny. Zawsze czekał, aż wyjdę z jakąś propozycją i wtedy się na nią zgadzał.
Ta zgodność sprawiła, że do ślubu miałam klapki na oczach. Byłam pewna, że nasze małżeństwo będzie dla mnie bezpieczną przystanią. Ja, kierowniczka zespołu handlowców w niewielkiej, ale prężnej firmie byłam przecież wulkanem energii i pomysłów. Także w domu. I dlatego potrzebowałam faceta, który to doceni. I który będzie potrafił mnie trochę wyciszyć. Nie chciałam walczyć ze swoim mężem o dominację. Chciałam tylko, aby pozwolił mi odrobinę nadawać ton naszemu małżeństwu.
Snu z powiek nie spędzała mi nawet teściowa, chociaż okazała się apodyktycznym człowiekiem. Nigdy mi się nie podobało, jak traktuje Marka, uważałam, że skoro jej syn ma prawie trzydzieści lat, to powinna wreszcie pozwolić mu dorosnąć, a nie wiecznie go kontrolować. Tymczasem mój ukochany miał wprawdzie osobną kawalerkę, ale dwa domy dalej od mamy! Gdy zapytałam go zdziwiona, czy sam ją sobie kupił, zaprzeczył.
– Odziedziczyłem ją po babci! – zapewnił mnie.
No tak, to już mi bardziej pasowało. Starsza pani, która pod koniec życia sprzedała domek na wsi i przeniosła się bliżej córki i wnuka. Potrzebowała opieki, stąd ta bliskość mieszkania. Dlaczego więc, kiedy zmarła i kawalerkę przejął Marek, jego matka zachowała do niej klucze? Zachowała to jedno! Ona do niej wchodziła bez zapowiedzi i żadnego skrępowania!
Przekonałam się o tym dość boleśnie…
Pewnego wieczoru zostałam u Marka na noc. Było miło, nawet bardzo, usnęliśmy więc w skotłowanej pościeli, nago. Myślałam, że sobotni poranek będzie równie namiętny. Tymczasem kiedy zaczęłam się budzić, zamiast błogości ogarnęła mnie dziwna świadomość, że coś chyba jest nie tak. Nie jesteśmy sami w pokoju…
Otworzyłam oczy i z mojego gardła wyrwał się wrzask! Na fotelu obok tapczanu ktoś bowiem siedział! Byłam pewna, że nas napadnięto i że zaraz ten napastnik rzuci się na nas z nożem. W obronnym odruchu ściągnęłam z Marka kołdrę i nakryłam się nią po same uszy. A wtedy usłyszałam cierpkie:
– Dzień dobry!
To była moja przyszła teściowa. Nie mam pojęcia, jak długo tam siedziała, gapiąc się na nasze nagie, splecione ciała, ale jedno jest pewne – jej zachowanie nie było normalne.
– To wariatka! – powiedziałam wzburzona przyjaciółce. – Wyobrażasz sobie, że gdy Marek ją zapytał, co ona wyprawia, odparła obrażonym tonem, że chciała „poznać panią, z którą sypia jej syn!”
– Do tej pory myślałam, że w takim celu zaprasza się raczej kogoś na herbatę, zamiast wchodzić mu do sypialni – prychnęła Ewa, po czym dodała: – A nie boisz się, że to dziedziczne?
– Co? – nie zrozumiałam.
– No, ten świr?
– Daj spokój, Marek jest dokładnym przeciwieństwem swojej matki! – zapewniłam ją. – Nie ma w sobie nic władczego. A z tamtym babolem sobie poradzę, przecież po ślubie znajdziemy większe mieszkanie. I zapewniam cię, że będzie o kilometry, ba!, lata świetlne oddalone od niej!
Byłam wtedy taka pewna swego! Do głowy mi nie przyszło, że zależność Marka od matki nie polega na mieszkaniu w sąsiednim bloku, ale jest więzią psychiczną, z której nie da się tak łatwo wyrwać.
Podczas przygotowań do ślubu teściowa tylko mnie irytowała, ponieważ to ja miałam nad wszystkim pełną kontrolę. Wesele miało się odbyć w mojej rodzinnej miejscowości, w której kuzyn prowadzi restaurację. Nie było więc najmniejszej możliwości, aby ta kobieta cokolwiek pozmieniała bez mojej wiedzy i zgody.
Przypuściła wprawdzie kilka ataków, usiłując ingerować w wystrój sali, i raz zadzwoniła do mojej mamy z pytaniem, czy to ona pozwoliła mi wybrać taką brzydką sukienkę. Bo jakby coś, to jeszcze z pewnością można ją zmienić i ona, jako „miastowa” służy swoją pomocą i gustem w wyborze odpowiedniej. Grzecznie jej podziękowano za wszystkie uwagi, dając delikatnie do zrozumienia, że swoje pomysły miała szansę zrealizować na swoim ślubie.
Kiedy się złościłam, Marek prosił, abym wrzuciła na luz.
– Moja mama już taka jest… – mówił.
„Niech sobie będzie, ale z daleka ode mnie!” – myślałam.
Idąc do ołtarza, nadal jednak wierzyłam naiwnie, że czeka mnie szczęśliwa przyszłość, że będziemy tworzyć z Markiem zgodne małżeństwo.
Dopiero po jakimś czasie odkryłam, że… niekoniecznie
Po ślubie zamieszaliśmy wprawdzie na chwilę w kawalerce Marka, ale dość szybko udało mi się przekonać męża, że skoro chcemy mieć dzidziusia, to przecież potrzebne jest nam większe mieszkanie. Moi rodzice zaoferowali pomoc finansową, razem z pieniędzmi za kawalerkę byłoby więc nas stać na co najmniej dwa pokoje z kuchnią. Tymczasem teściowa dowiedziawszy się o planach sprzedaży mieszkania, zaczęła przekonywać Marka, żeby tego nie robił, bo „nie będzie miał gdzie wrócić po rozwodzie”.
Przyznam, że mnie zatkało. Toż atrament jeszcze nie wysechł na naszym akcie ślubu, a ona już wieszczyła rozstanie? Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy porządnie się na nią wkurzyłam i powiedziałam jej, co o tym myślę. Obraziła się za to śmiertelnie, a mnie było w to graj, bo przynajmniej przez ponad rok miałam spokój.
A potem na świecie pojawił się Bartek i… odpuściłam. „Przecież dziecko powinno mieć babcię, a poza tym może ona jednak sprawdzi się w tej roli?” – myślałam. Nastąpiło więc coś w rodzaju zawieszenia broni. A zaraz potem… otwarta wojna!
Jeśli bowiem sądziłam, że do tej pory teściowa była autorytatywna, gdy chodziło o Marka i nasze małżeństwo, to naprawdę jeszcze kompletnie nie wiedziałam, co ta kobieta potrafi! Dopiero poszło o wnuka, pokazała na co ją stać. Od początku była o Bartka zazdrosna i zachowywała się tak, jakby to ona go urodziła i dla siebie. Wtrącała się we wszystko, począwszy od wyboru imienia, przez mój sposób karmienia, po smoczki i inne rzeczy, których używałam.
Już w kilka tygodni po połogu dotarło do mnie, że rozpuszcza plotki po rodzinie i znajomych, jaka to ze mnie zła matka. Miałam to w nosie. Owszem, denerwowało mnie to strasznie, bo przecież każdy wolałby mieć normalną teściową i rodzinę, ale generalnie uważałam, że to jej strata, jeśli gada takie głupoty, bo widuje wnuka rzadziej, niż by mogła.
Mój mąż niby się ze mną zgadzał, że ograniczenie dostępu jego mamy do Bartka to słuszna sprawa.
– Nie chcę, abyś się denerwowała, to szkodzi dziecku – powtarzał.
Byłam mu za to wdzięczna.
W tamtym czasie mieliśmy jeszcze inne powody do zdenerwowania. W firmie Bartka szykowały się zwolnienia i mój mąż podejrzewał, że może wkrótce stracić pracę. Nie wiedziałam, co robić, przecież siedziałam z synkiem na macierzyńskim i jego pensja była nam niezbędna, żeby w ogóle przeżyć.
– Nie martw się, kochanie, w razie czego ty wrócisz do pracy, a ja zostanę z dzieckiem – usłyszałam wtedy od męża.
I uznałam, że to niegłupie rozwiązanie... Przecież opieka nad Bartkiem nie przeszkadzałaby Markowi w szukaniu pracy. W końcu najpierw trzeba tylko porozsyłać CV, a gdyby trafiło się jakieś spotkanie, to wzięłabym w biurze wolne. Niestety, mimo rozsyłania wielu aplikacji nikt Marka na spotkania nie zapraszał. Mąż był coraz bardziej sfrustrowany, ale cieszyłam się przynajmniej z tego, że jest w domu z Bartkiem i między nim a dzieckiem nawiązuje się rodzicielska więź.
Kiedy wracałam z pracy, wprawdzie wydawało mi się, że Marek niezbyt interesuje się synem jak na tatę, który powinien znać jego potrzeby, ale składałam to na karb zmęczenia. „Siedział cały dzień z małym, może mieć dość” – sądziłam naiwnie.
Oczy otworzyła mi dopiero sąsiadka, od której dowiedziałam się prawdy! Kiedyś zaczepiła mnie na spacerze, pytając, czy to moja mama, czy też matka męża codziennie przyjeżdża po Bartusia. Zrobiłam oczy w pięć złotych i po powrocie do domu od razu zażądałam od Marka wyjaśnień. Okazało się, że teściowa pojawiała się u nas w domu tuż po moim wyjściu i codziennie zabierała Bartka do siebie! A po południu go odwoziła, jak gdyby nigdy nic. Gdy zwróciłam się niej z pretensjami, dała mi jasno do zrozumienia, że jestem złą matką, która porzuciła dziecko, wracając do pracy, a ta powinna się należeć jej synowi!
– Gdyby takie jak ty siedziały w domu, to mężczyźni mieliby pracę! – usłyszałam.
Myślałam, że śnię! To ja tutaj haruję za dwoje, utrzymuję jej syna i każdą wyrwaną pracy chwilę spędzam z ukochanym dzieckiem, a ona jeszcze mnie krytykuje! Uważałam, że tym razem teściowa zdecydowanie przesadziła!
Marek nagle zaczął brać stronę matki!
Od kiedy przestał pracować, spędzał z nią więcej czasu niż ze mną i znowu dostał się pod jej wpływy. Poczułam, co to znaczy być w domu z facetem, który nie ma własnego zdania, tylko ulega temu, kto jest od niego bardziej ekspansywny.
Niestety, ja miałam coraz mniej czasu dla sfrustrowanego męża. Musiałam pracować i opiekować się małym. Na szczęście, gdy Bartek poszedł do przedszkola, skończyło się wtrącanie teściowej w jego wychowywanie. Teraz ponownie mogła skupić się na swoim synu i zacząć go przeciągać na swoją stronę. Powoli, niestety jej się to udawało…
Marek oddalał się ode mnie i czułam, że nasze małżeństwo się sypie. Moje zdanie przestało się dla męża liczyć. Nie wysyłał już nigdzie swojego CV i nie chodził na spotkania organizowane w urzędzie pracy. Nic dziwnego, że nie mógł znaleźć roboty, ale też nie chciał się przekwalifikować, chociaż wskazywałam mu rozmaite zawody, które były w zasięgu jego możliwości. Kiedy mnie się wydawało, że mówię rozsądnie, przekonując go do zmiany zajęcia, jego matka wkładała mu do głowy, że nie szanuję ani jego, ani wykształcenia, które do tej pory zdobył. I jej krecia robota przynosiła efekty…
Mąż zamknął się w sobie, ale co najgorsze, zaczynał być agresywny. Wszelkie próby podjęcia rozmowy kończyły się awanturą. W końcu uderzył mnie w twarz… Był tym zaskoczony chyba tak samo jak ja. Od razu zaczął mnie przepraszać, poleciał po lód do lodówki, abym przyłożyła sobie okład. Mówił, że jest przygnębiony tym siedzeniem w domu i to go dobija. Przysięgał, że pójdzie na wszelkie kursy, jakie mu zaproponuję.
Uwierzyłam mu, nie poszłam na obdukcję i nie zgłosiłam sprawy na policji. Siniaka zamaskowałam fluidem. I to był mój błąd. Wkrótce bowiem bicie zaczęło być na porządku dziennym, a doszło jeszcze do niego straszenie, że jak będę się stawiała, to… on zabierze mi dziecko i odda je na wychowanie swojej matce, bo ona jest tysiąc razy lepsza ode mnie.
Bałam się, głównie tego, że Bartek będzie cierpiał. Mąż robił awantury wieczorem, kiedy mały już spał. Cieszyłam się więc, że syn ich nie słyszy. Poza tym uważałam, że Marek swoją matką to mnie tylko straszy, bo przecież to jakaś bzdura! Żaden sąd nie odebrałby matce dziecka, żeby oddać je babci, chyba że matka byłaby ostatnią narkomanką. A ja byłam kobietą sukcesu, utrzymywałam dom, dbałam o dziecko, miałam na to liczne dowody.
I to ja zdecydowałam się w końcu na rozwód. Było to zaraz po tym, jak Marek po raz pierwszy obudził synka w nocy, żeby mały zobaczył, jak jego mamusia została ukarana za to, że „była niegrzeczna”. Płakałam, bo wcześniej mnie pobił. Nigdy nie zapomnę przerażenia w oczach synka, gdy na mnie patrzył. Obiecałam sobie wtedy, że taka sytuacja się już więcej nie powtórzy.
Kiedy Marek dostał papiery rozwodowe, w domu rozpętało się istne piekło! Szalał, groził, że zabije siebie i mnie. Stawiał stołek pod lampą, do której przywiązywał sznur i udawał, że będzie się wieszał. Dwa tygodnie przed pierwszą rozprawą wynajęłam na mieście kawalerkę i przeniosłam się do niej z Bartkiem.
Niestety, nie udało mi się utrzymać adresu w tajemnicy. Marek przyszedł i powiedział, że mam wracać do domu, bo inaczej zabierze mi małego. Zrozumiałam, że może to zrobić i wtedy nic nie wskóram na policji i w sądzie, bo przecież nie miałam żadnych dowodów na to, że mąż jest agresywny. Niczego nie zbierałam, nie byłam zapobiegliwa…
Wróciłam więc, a on uznał to za swoje zwycięstwo. Niesłusznie, bo kiedy na rozprawie przedstawiłam sytuację, mówiąc, że chcę się wyprowadzić, sąd przychylił się do mojej prośby i pozwolił, by dziecko pozostało przy mnie! W tym momencie mogłam spakować ponownie nasze rzeczy i wyprowadzić się na dobre.
Miałam papier i prawo było po mojej stronie!
Zaczęło się akurat lato, więc wywiozłam Bartusia do swoich rodziców. Planowałam też, że od jesieni pójdzie do innego przedszkola. Musiałam możliwie jak najbardziej odizolować małego od ojca. Ostatnie wydarzenia i tak zbyt wiele go już kosztowały, zaczął się w nocy moczyć i ciągle pytał, czy na pewno zawsze z nim będę, czy też, tak jak mówił mu tata, będzie musiał zamieszkać z nim i babcią.
Tymczasem teściowa nie zaprzestała swoich numerów. Rozpowiadała, że to jej syn zażądał rozwodu i że sąd odebrał mi prawa rodzicielskie! Dotarła nawet do przedszkola Bartka, i dyrektorka wezwała mnie na rozmowę, chcąc ustalić prawdę.
Bartek uwielbiał jeździć do moich rodziców na wieś. Miał zawsze z nimi bardzo dobry kontakt, czuł się tam bezpiecznie. Miałam nadzieję, że przez dwa miesiące wakacji odetchnie trochę od stresu i napięć. Łudziłam się też, że może i mój mąż się w tym czasie nieco opamięta i przywyknie do myśli, że przestaliśmy być małżeństwem. Może nawet znajdzie pracę, bo przecież matka ze swojej skromnej emerytury nie będzie go utrzymywała.
Naprawdę nie sądziłam, że ta wariatka – moja była już teściowa – posunie się do czegoś takiego...
Nigdy w życiu nie zapomnę przerażenia w głosie moich rodziców, kiedy zadzwonili do mnie, że nie wiedzą, gdzie jest Bartuś. Chłopiec bawił się przed sklepem, do którego mama weszła po zakupy, a gdy wyszła…
– Sąsiedzi, którzy stali na zewnątrz i pili piwo, powiedzieli mi, że podjechał jakiś samochód i wyskoczyła z niego baba, która zabrała dziecko. Nie zareagowali, bo chętnie do niej poszło, jakby ją znało… – usłyszałam.
I już nie miałam wątpliwości, że chodzi o moją teściową!
Od razu zgłosiłam sprawę policji, zaznaczając, że prawdopodobnie mój były mąż także maczał w tym palce. Okazało się jednak, że nawet on nie zdawał sobie sprawy z tego, do czego zdolna jest jego matka, i niczego z nią nie zaplanował. Kiedy dowiedział się o zniknięciu Bartka, był przerażony i przekonany, że faktycznie go porwano! Powiedział mi, że jego matka wyjechała na jakieś wczasy i z pewnością nie ma z tym nic wspólnego. „Akurat!” – pomyślałam.
Odkrycie miejsca pobytu mojej teściowej zajęło policjantom kilka dni. W końcu ją namierzyli w jakimś pensjonacie, okazało się, że jest tam z dzieckiem, ale… to dziewczynka. Tak przynajmniej na pierwszy rzut oka się wydawało. Kiedy policjanci spytali o jakiś dokument dziecka, moja teściowa pokazała paszport małej córeczki swojej siostrzenicy, która faktycznie jest trochę podobna do Bartka. Już mieli więc wyjść, kiedy „dziewczynka” bawiąca się do tej pory grzecznie na tarasie, zaczęła… siusiać jak chłopiec!
Okazało się, że moja teściowa od jakiegoś czasu planowała porwanie Bartusia i w tym celu, podczas wizyty u rodziny ukradła paszport małej Martusi. Co zamierzała? Tego się pewnie nie dowiem, ale teraz jej grozi więzienie za kidnapping, bo nawet Marek przestraszył się konsekwencji jej czynów i nie chce jej już kryć. Może i przejrzał w końcu na oczy, że jego matka chyba nie ma wszystkich klepek na swoich miejscu. Szkoda tylko, że tak późno.
Czytaj także:
„Brat mojego męża wstąpił do sekty. Oddał tym ludziom cały majątek i groził mi, że porwie moją córkę, aby ją nawrócić”
„Jestem do niczego. Najpierw wyszłam za mąż na złość bratu. A potem krzywdziłam syna, faworyzując tylko córkę”
„Mamy majątek, a skąpy mąż nie chce kupić mieszkania synowi. Zaszantażowałam go rozwodem, bo przecież nie mamy intercyzy”