Osoby, które nie potrafią być asertywne, mają w życiu pod górkę. Doskonale wiem, o czym mówię. Nie umiem odmawiać ludziom, zwłaszcza najbliższym. Gdy razem z mężem otworzyliśmy małe bistro, teściowa była jednym z naszych pierwszych gości. Oczywiście za nic nie musiała płacić. Zaprosić bliską osobę na obiad, a później podstawić jej pod nos rachunek? Nie, to niestosowne. Nie spodziewałam się jednak, że jednorazowe zaproszenie potraktuje jako przyzwolenie na codzienne, gratisowe stołowanie się u nas. W końcu musiałam wyznaczyć granice.
Nie chcieliśmy pracować na etacie
W życiu zawsze kierowałam się dewizą, że prawdziwe szczęście może poczuć tylko ten, kto sam sobie jest żeglarzem, sterem i okrętem. Praca na etacie nigdy nie była moim celem, a środkiem do celu. Dlaczego miałabym pracować na czyjś sukces, skoro w tym czasie mogę skupić się na sobie?
Konrad, mój mąż, wychodził z identycznego założenia. To prawdziwe szczęście mieć za partnera kogoś, kto ma taki sam pomysł na życie. Rozważaliśmy najróżniejsze opcje. Analizowaliśmy lokalny rynek i szukaliśmy na nim miejsca dla siebie. W końcu doszliśmy do wniosku, że największe szanse mamy w gastronomii.
Postanowiliśmy otworzyć knajpę
– A może bistro serwujące smaczne i niedrogie posiłki? – zaproponował Konrad.
– Czy ja wiem? W ostatnich latach 3/4 takich interesów poszło z torbami.
– Tak, ale najgorsze jest już za nami. Branża odradza się, a póki co w naszym mieście wciąż jeszcze jest stosunkowo niewielka konkurencja. Jeżeli wejdziemy w to teraz, ukroimy dla siebie całkiem niezły kawałek tego tortu. No i gastronomia jest tym, o czym naprawdę mam pojęcie. Ja zajmę się gotowaniem, a ty wydawaniem posiłków i obsługą gości. Co ty na to?
To był naprawdę mocny argument. Konrad nie jest zawodowym kucharzem, ale uczciwie przyznaję, że nie znam drugiego faceta, który tak dobrze sprawdzałby się w kuchni. Prawdę mówiąc, nie znam też kobiety z choćby porównywalnym talentem kulinarnym. W naszym domu gotowanie jest jego działką. Nie dlatego, że sama nie lubię czy nie potrafię tego robić. Choćbym bardzo chciała, nie wygonię go z kuchni. To jego żywioł, w którym czuje się jak ryba w wodzie.
– Chyba rzeczywiście warto rozważyć ten pomysł – przyznałam. – Musimy wykonać dokładną analizę rynku, żeby nie okazało się, że porywamy się z motyką na słońce.
– Już się tym zająłem – powiedział i wyciągnął z szuflady gruby plik papierów.
Konrad pomyślał o wszystkim. wykonał skrupulatną analizę i dokładnie wyliczył koszt otwarcia biznesu. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko przyklasnąć temu pomysłowi.
Wierzyliśmy w nasz pomysł
Mieliśmy trochę oszczędności, ale było tego za mało. Musieliśmy posiłkować się kredytem. Z biznesplanu, który przygotował mój mąż, wynikało, że za sześć lat wyjdziemy na swoje.
– Naprawdę to robimy – powiedziałam, kończąc pisać wypowiedzenie umowy o pracę.
– Nie martw się, skarbie. Uda się nam – dodał mi otuchy.
Następnego dnia oboje poinformowaliśmy pracodawców, że to nasz ostatni miesiąc. Niebawem ruszyliśmy z naszą małą firmą.
Konrad znalazł przyjemny lokal w dobrej lokalizacji. Sami (no, z niewielką pomocą grupy przyjaciół) wyremontowaliśmy pomieszczenie i muszę przyznać, że uzyskaliśmy fantastyczny efekt. Nasze bistro prezentowało się doskonale i po wyposażeniu kuchni, mogliśmy zacząć przyjmować gości.
Mieliśmy ciekawą ofertę
Konrad przygotował ciekawe menu. Karta składała się z niesztampowych, a przy tym niedrogich dań, ale nie zabrakło też kilku pozycji dla naprawdę wymagających gości. Celowaliśmy w różne gusta, potrzeby i oczekiwania, żeby nikt, kto wejdzie do naszego bistro, nie musiał obejść się smakiem. Konrad wymyślił, że nasza oferta najlepszych dań będzie się zmieniać raz na tydzień. w ten sposób chciał zapewnić napływ nowych klientów do lokalu.
Akcja reklamowa, którą zaplanowaliśmy, przyniosła naprawdę dobry rezultat. Pierwszego dnia wydaliśmy ponad trzydzieści śniadań, co było dobrym rezultatem jak na pierwszy dzień. Gdy zegar wskazał porę obiadową, byliśmy w wyśmienitych nastrojach, bo spodziewaliśmy się jeszcze większego ruchu.
Teściowa zajadała, aż się jej uszy trzęsły
Tuż po dwunastej do lokalu weszła moja teściowa.
– Witaj, mamo. Cieszę się, że skorzystałaś z naszego zaproszenia – przywitałam ją.
– Co mogę tu zjeść? – zapytała bez ogródek.
– Czym chata bogata – powiedziałam i wskazałam na nasze skromne menu.
– Nic z tego nie rozumiem. Nie macie tu jedzenia dla zwykłych ludzi, tylko same fikuśne frykasy? – skrzywiła się.
– Jestem pewna, że wszystko będzie ci smakować. Polecam carpaccio z łososia. Jest naprawdę pyszne – zachwaliłam nasze flagowe danie.
– Daj mi do tego jeszcze tę zupę krabową.
Mama zjadła do ostatniego kęsa, a ja byłam bardzo zadowolona. Moja teściowa jest wymagającą osobą, więc dobre słowo z jej ust jest wiele warte.
– Bardzo smaczne. Ile wam jestem winna?
– Daj spokój, mamo. Przecież to my cię zaprosiliśmy.
Przychodziła regularnie
Gdy następnego dnia do bistro znowu zawitała matka Konrada, pomyślałam, że naprawdę musiało jej smakować. Zamówiła to samo i tym razem zjadła też deser. Wyszła jak gdyby nigdy nic, nie wspominając o rachunku, ale wzruszyłam ramionami. „Niech jej wyjdzie na zdrowie” – pomyślałam.
Zaczęła przychodzić codziennie. Zawsze zamawiała najdroższe danie i zaczęła życzyć sobie do tego kieliszek najlepszego wina, jakie mieliśmy w karcie. Nie było to zbyt eleganckie z jej strony. Jako rodzina miałaby u nas rabat, to oczywiste. Ale ona nigdy nie sięgnęła do portfela. Milczałam przez kilka tygodni, Konrad też. To jednak nie mogło trwać w nieskończoność.
Nie mogliśmy jej sponsorować
– Rozmawiałeś z mamą? – zapytałam męża.
– Tak – pokiwał głową i zrobił zrezygnowaną minę.
– No i?
– Delikatnie zasugerowałem jej, że powinna zacząć płacić. Powiedziałem, że bardzo się cieszę, że jej smakuje i że jest mile widzianym gościem. Wspomniałem, że policzymy jej tylko koszty produktów, bez marży. A ona chyba pomyślała, że żartuję. Powiedziała, że jeden talerzyk dziennie to przecież dla nas żaden koszt.
– Czyli co? Ma stołować się u nas za darmo?
– Żartujesz? Przecież od jutra serwujemy steki z argentyńskiej wołowiny. Jeżeli nie będzie płacić, przeje cały nasz dochód.
– Więc co mam zrobić?
– Gdy jutro zje obiad, po prostu podaj jej rachunek. Policz tylko tyle, by zwróciły się nam koszty.
Nie była zadowolona
Nie byłam zdziwiona, gdy następnego dnia zobaczyłam Marię.
– Dzień dobry, Amelko. Konrad wspominał, że będziecie podawać steki. Koniecznie muszę spróbować – powiedziała rozochoconym głosem.
– Usiądź, mamo. Za chwilę podam ci twoje zamówienie.
Jak zwykle zjadła wszystko do ostatniego kęsa, gdy zauważyłam, że zaczyna zbierać się do wyjścia, podeszłam do niej i położyłam na stole rachunek.
– A co to? – zdziwiła się.
– To rachunek, mamo.
– Sądziłam, że rodzina nie musi u was płacić.
– Mamo, nie odbieraj tego jako złośliwość. Mamy koszty, na które musimy zarobić. Nie stać nas na wydawanie darmowych obiadów – tłumaczyłam. – Policzyłam tylko koszt produktów i wina.
– Sto złotych? – oburzyła się, gdy otworzyła rachunek i spojrzała na kwotę. – Za jednodaniowy obiad i odrobinkę zwykłego wina?
– Spójrz na cenę w menu. Płacisz o wiele mniej, niż powinnaś.
Obraziła się na nas
Z miną obrażonej damy położyła na stole banknot i wyszła z bistro. Następnego dnia już się nie pojawiła. Prawdę mówiąc nie widziałam jej już od kilku tygodni. Przestała odbierać telefony od nas i sama też nie dzwoni.
– Najwyraźniej mama obraziła się na nas – powiedziałam do Konrada.
– Nie pierwszy raz. Pamiętasz jak było, gdy odmówiłem jej podwózki do cioci Grażyny, bo nie mogłem wziąć wolnego w pracy? Teraz też jej przejdzie.
Moja teściowa jest osobą, która lubi gniewać się z byle powodu. Trudno. To nie mój problem. Jeżeli nie rozumie, że nie stać nas na spełnianie jej kulinarnych zachcianek, może dalej zachowywać się jak rozkapryszone dziecko.
Amelia, 31 lat
Czytaj także: „Mąż zabrał mnie na weekend do przyjaciół na wieś. Zrobił mi tam taką niespodziankę, że myślę o rozwodzie”
„Po porodzie mąż chyba zapomniał, że jestem kobietą. Woli oglądać panienki w internecie, niż zająć się żoną"
„Teść na starość chciał wyrwać się z domowego więzienia. Puścił żonę z torbami i poleciał na panienki”