„Teść wyłożył fundamenty naszego domu pokruszonymi nagrobkami. Twierdził, że gruz jak każdy inny, a wziął, bo za darmo”

W moim nowym domu straszy fot. Adobe Stock, motortion
„Na podłodze siedziała młoda kobieta z niemowlęciem w ramionach i płakała. Oczy miała przerażające – tak smutne i tak pełne bólu, że bałam się jej jak diabli. Zamknęłam na chwilę oczy, ale kiedy znowu spojrzałam w kąt – nikogo tam nie było!”.
/ 18.04.2022 07:31
W moim nowym domu straszy fot. Adobe Stock, motortion

Od razu wiedziałam, że to zły pomysł. Jak tylko zobaczyłam, co sypią do fundamentów, to aż mi się słabo zrobiło.

– Co to jest? – zapytałam, mając nadzieję, że to nie to, co widzę.

– Gruz pod dom – teść wzruszył tylko ramionami.

Antek, mój mąż, spojrzał na mnie niepewnie.

– Widzę, ale pytam z czego ten gruz? – zapytałam, czując, że za chwilę będę musiała usiąść.

– Oj córcia, daj spokój, gruz jak gruz, za darmo był, to się oszczędziło – tata pokręcił głową. – A to przecież i tak za murem leżało, do wyrzucenia, z rozbiórki. No i te zepsute, których nie sprzedano.

– Nagrobki?! Tato, wrzucasz do fundamentów pokruszone nagrobki?! – nie wierzyłam.

– To gruz… – tata popatrzył na Antka, a mój mąż zwyczajnie uciekł. – No, legalnie to się bierze, darmo prawie, za flaszkę tylko. A przecież wiesz, że każdy grosz się liczy? Co ci za różnica? Gruz to gruz. A to kamieniarze wyrzucają, przecież nie kradzione, nie prawdziwe. Znaczy, tego… No, nie z grobów przecież!

– Tato, to są nagrobki – zamknęłam oczy i spróbowałam zapanować nad emocjami. – Masz to stąd natychmiast zabrać.

Zabrał

A ja nawet nie chciałam pytać, czy zdążył coś wrzucić w fundament. Dawno już zalany cementem, przecież nie będą teraz kuli! Co prawda, przez jakiś czas się zastanawiałam, co mam pod domem. I skąd! Bo nie bardzo mi się chciało wierzyć, że to tylko resztki z magazynu kamieniarzy. Przecież wiem, że na naszym cmentarzu co jakiś czas ktoś wymienia nagrobek. A i gmina te starsze, zabytkowe, konserwuje i czasem kawałek obramowania czy podestu trzeba wymienić. To wyrzucają…

Ale jak tylko myślałam o tym, to robiło mi się niedobrze. dom się budował, rosły ściany, położyli dach. Byłam tym zafascynowana – to miał być mój dom. Tylko mój, pierwszy i własny! Przejęta, zapomniałam o fundamentach. Teraz liczyły się już detale – jaki kolor parapetów, które drzwi, co wybrać na podłogę…

Latałam po sklepach szczęśliwa, że sama mogę wybrać i urządzić wszystko tak, jak chcę. Budowaliśmy trochę na kredyt. Niewielki wzięliśmy, bo mieliśmy odłożone pieniądze z wesela, a i rodzice – moi i Antka – sporo nam dołożyli. Ale jednak co nieco trzeba było dobrać. Bank żądał dokumentacji z budowy, więc Antek fotografował wszystko jak szalony. Ja się nawet cieszyłam.

– Zrobimy kronikę z budowy domu – mówiłam i namawiałam go, żeby część zdjęć wywołać.

Co papierowe, to jednak papierowe. Roboty trwały dość długo. Z jednej strony chciałam mieć już wszystko gotowe i się przeprowadzać, z drugiej – wiedziałam, że jeżeli chcę mieć po swojemu i solidnie, to trzeba się uzbroić w cierpliwość. Słuchałam więc fachowców w sprawie podłóg, radziłam się, jakie kable będą najlepsze… Z czasem sama stałam się niezłym ekspertem! Wreszcie na jesieni zeszłego roku wszystko było gotowe. Praktycznie pod klucz, bo nawet umeblowaliśmy większość pomieszczeń. Zostały jeszcze sypialnie. Ale ich specjalnie nie ruszaliśmy. Miały tam spać nasze dzieci, których jeszcze nie było na świecie. Więc nie chcieliśmy zapeszać…

Wprowadziliśmy się w listopadzie

Jak ja się cieszyłam! Od razu zapowiedziałam, że te święta robię u siebie. Na szczęście i moi rodzice i teściowie nie protestowali. W nowym salonie nakryłam nowy stół, a w kącie stała moja pierwsza choinka. Duża, do samego sufitu, rozłożysta. Wcześniej nie mogłam sobie na taką pozwolić, nie miałabym gdzie jej postawić. A potem zaczęło się normalne życie. Nie było łatwo, bo jednak budowa mocno nadwerężyła nasz budżet. Antek brał dodatkowe zlecenia – jest kierowcą, więc zgłaszał się do wyjazdów. Najlepiej płatne były weekendowe, a nikt ich nie chciał brać.

– Pomęczymy się przez pół roku – przekonywał mnie. – Wiem, że będzie ciężko, ale obliczyłem, że jeżeli się sprężymy, to latem będzie można spłacić część kredytu, odsetki będą mniejsze i odetchniemy.

Tęskniłam za nim. Widywaliśmy się przez dzień lub dwa w tygodniu. No i te samotne weekendy… Z nudów siedziałam na portalu społecznościowym i odnawiałam kontakty ze znajomymi sprzed lat. Znalazłam nawet przyjaciółkę z podstawówki, która, jak byłyśmy w piątej klasie, wyjechała z rodzicami do Niemiec. Od razu do mnie napisała. Przysłała mi zdjęcie swojego domu na przedmieściach Berlina i poprosiła, żebym zrobiła zdjęcie swojego domku – którym się już zdążyłam pochwalić – i wysłała jej.

Przekopałam się przez komputer, ale znalazłam tylko zdjęcia z budowy i kilka z Wigilii. No tak – gotowego mieszkania nie fotografowaliśmy. Zaczęłam od kuchni – byłam z niej bardzo dumna. Wysłałam jej trzy ujęcia – doceniła.

– Mniejsza od mojej, ale urocza – napisała. – Dawaj dalej.

Przeszłam do salonu. Sfotografowałam kominek i odwróciłam się, żeby zrobić zdjęcie ściany z kanapą. Spojrzałam w obiektyw i… zamarłam. W rogu, na podłodze, siedziała młoda kobieta z niemowlęciem w ramionach, i płakała. Patrzyła wprost na mnie, a po policzkach płynęły jej łzy jak groch. Oczy miała przerażające – tak smutne i tak pełne bólu, że chociaż się bałam jak diabli, to jednak jej współczułam. Zamknęłam na chwilę oczy, a kiedy znowu spojrzałam w kąt – nikogo tam nie było!

Chyba tylko jakimś cudem się nie udusiłam, bo mam wrażenie, że nie oddychałam przez kilka minut. Z trudem przełknęłam ślinę i rozejrzałam się po salonie. Pusto. Drzwi do kuchni były zamknięte, do holu uchylone tak, jak je zostawiłam. Z odrętwienia wyrwał mnie dźwięk z komputera. To Patrycja wzywała na Skypie.

– Hej, co z tym salonem, żałujesz mi? – wołała. – Zniknęłaś z pola widzenia!

Komputer stoi w takim załamaniu, jakby mini gabineciku, nie widać go z salonu. Odetchnęłam głęboko i podeszłam do klawiatury.

– Jestem, jestem, zaraz ci wyślę – napisałam. – Daj mi chwilę, bo coś tu…

Zaraz. Oderwałam się od komputera i zastanawiałam się, co mam zrobić. Na dworze padał deszcz – gdyby ktoś wszedł do domu, zostawiłby mokre ślady! Podłoga była sucha. Poszłam do kuchni i wzięłam tasak. Wyjrzałam na hol, do kotłowni – pusto. Sprawdziłam drzwi wyjściowe – były zamknięte. W desperacji poszłam na górę. Sypialnia i garderoba były w porządku, obydwa puste pokoje zamknięte, bez śladów. Wejście na dach zabezpieczone. Doszłam do wniosku, że musiało mi się przywidzieć.

Nie lubię być sama, denerwowałam się, jak Antek był w trasie i pewnie dlatego miałam omamy. Wróciłam do salonu i postanowiłam jednak zrobić to zdjęcie dla Patrycji. Podniosłam aparat, spojrzałam w obiektyw i…aż krzyknęłam.

Ta kobieta znowu tam siedziała!

Ubrana w czerń, z jakąś koronkową chustką na głowie, tuliła do piersi niemowlę i płakała. I patrzyła na mnie tymi przerażająco smutnymi oczami. Opuściłam aparat – kąt był pusty. Odruchowo podniosłam go znów do oczu – w obiektywie, tak jak poprzednio, pojawiła się ta kobieta. Działałam jak robot. Poszłam do holu, włożyłam buty, kurtkę, wzięłam klucze z haczyka i wyszłam. Starannie zamknęłam drzwi – i poszłam do sąsiadów. Do mojej cioci, od której kupiliśmy ziemię na nasz dom.

– Co się stało? – zapytała, ledwie na mnie spojrzała.

Powiedziałam jej. Dała mi kieliszek jakiejś ziołowej nalewki – na uspokojenie, potem zaparzyła herbaty.

– Nie wiem, co to może być – pokręciła głową, a ja odetchnęłam z ulga.

Pomimo przerażenia, jakie czułam, bałam się, że mi nie uwierzy!

– Wiesz, dziecko, na tej działce zawsze był sad. Jeszcze przed wojną mój dziadek posadził tam pierwsze jabłonki. Nic nie wiem o żadnej kobiecie. Nie było rodzinnych tajemnic, niewyjaśnionych zniknięć, morderstw. Żadnych kobiet z dzieckiem.

– To te nagrobki – wydusiłam z siebie. – Jestem pewna, że to te nagrobki. Nie wrócę tam.

Siedziałam u ciotki dwa dni – poszłam tylko wyłączyć komputer i zabrać kilka ciuchów, ale ciocia poszła ze mną. Zabrała ze sobą psa – ale on nie chciał wejść do domu. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że duch kobiety naprawdę istnieje. A kiedy wrócił Antek, powiedziałam mu, że ja tam nie chcę mieszkać. Przekonywał, tłumaczył – na próżno. Pojechaliśmy do moich rodziców – ich też nie chciałam słuchać.

– Nie chcę tego domu, nie mam zamiaru tam mieszkać. Nawet jednego dnia! – oznajmiłam stanowczo.

Więcej się ze mną nie kłócili

Raz, że widzieli, jaka jestem zdeterminowana, a dwa, że już wtedy byłam w ciąży. Na razie mieszkamy u moich rodziców. Antek szuka kupców na nasz dom, ja innego lokum, może mieszkania w miasteczku. Bo chyba wolę mieszkać w bloku – przynajmniej tam nikt nie rzucał kamieni z nagrobków pod fundamenty…

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA