„Teść wpadł w szał, gdy dowiedział się, że urodzę dziewczynki. Dla niego kobiety nadawały się tylko do rodzenia dzieci”

Nieszczęśliwa kobieta w ciąży fot. Adobe Stock, Africa Studio
Mizogin jeden! Nie czekałam, aż tatuś i jego posłuszny ratlerek wykopią mnie z rodzinnego interesu. Sama odeszłam, jeszcze przed narodzinami Tosi i Julki. Oni przyjęli to z nieudawaną ulgą. Mnie początkowo było ciężko, ale dałam radę.
/ 30.03.2022 06:52
Nieszczęśliwa kobieta w ciąży fot. Adobe Stock, Africa Studio

Adrian robił wrażenie. Wysoki, szczupły, opalony. Poznałam go jednak w najgorszych okolicznościach, jakie można sobie wyobrazić. Było to latem na Mazurach. Miałam wtedy 19 lat, świętowałam zdaną maturę i z paczką znajomych wybrałam się na rejs żaglówką po jeziorach.

Wiatru prawie nie było, za to świeciło słońce, więc dziewczyny głównie się opalały na pokładzie, a chłopcy dokonywali cudów, usiłując złapać w sflaczałe żagle pojedyncze i słabe podmuchy. Czas spędzaliśmy beztrosko i czułam się wtedy niemal szczęśliwa.

Niemal – bo obie moje przyjaciółki miały chłopaków i tylko ja na łódce byłam bez pary. Ja i Tomek, zabrany na ten rejs najwyraźniej po to, by i mnie w końcu „sparować”. Ale ja już od pierwszego wejrzenia wiedziałam, że nic z tego nie będzie. Mnie imponowali silni i niezależni chłopcy, a on był poczciwą gapą.

I tak upłynęło kilka wakacyjnych dni. Za dnia gładka, nietknięta wiatrem toń jeziora, wieczorami tętniąca muzyką marina. Aż w końcu, chyba po jakimś tygodniu, nagle dmuchnęło. I to jak! Zza horyzontu przypłynął nagle wał sinych chmur i tak powiało, że natychmiast porobiły się fale.

Byliśmy wtedy na środku Śniardw, ledwo brzeg było widać. A tu szkwał! Dziewczyny w pisk, Tomek uciekł pod pokład, a Marek i Piotrek – narzeczeni moich dwóch najlepszych kumpeli – starali się utrzymać łódkę w pionie.

– Chyba nie dociągniemy do portu! – wydarł się Marek.

– Więc uciekajmy do najbliższej zatoczki! – odkrzyknął Piotrek.

I tak, niesieni sztormem, pofrunęliśmy w stronę gąszczu kiwających się na wichrze trzcin. Pruliśmy tak, że kiedy chłopcy zrzucili żagiel, łódka tylko nieznacznie zwolniła.

– Ster w lewo! – rozkazał Marek.

– Nie! Bo dostaniemy falę w bok i się wywrócimy! – zaprotestował Piotrek.

Zasuwaliśmy więc dalej na grzbietach fal, powoli wytracając pęd, aż wlecieliśmy w wysokie trzciny. Do brzegu wciąż było ze dwadzieścia metrów, pewnie więc byśmy się przed nim w końcu zatrzymali, gdyby nie… okazało się, że wśród trzcin stoi już zaparkowana motorówka.

Motorówka? Raczej jacht motorowy! Długi, opływowy, bielutki, z chromowanymi relingami. Cudo! Tyle, że nie miał masztu ani takielunku, więc kompletnie nie było go widać. No i się o siebie otarliśmy. Huk, zgrzyt i obie jednostki utknęły ciasno wsparte o siebie burtami.

– Rany, ale właściciel zaraz nas opieprzy… – jęknął Piotrek, wybałuszając oczy na długi i szeroki ślad zdartego przez nas laminatu i wygięty reling.

Dokładnie w tym momencie z tamtej kabiny wyskoczył Adrian. To znaczy, wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to on. Po prostu ujrzałam przystojnego, starszego ode mnie o kilka lat chłopaka, który zmierzył nas zaskoczonym spojrzeniem.

– Przepraszamy… – niemal załkał Marek.

Tamten rzucił okiem na zdemolowany bok swojej łódki, po czym spojrzał prosto na mnie i powiedział z szelmowskim uśmiechem:

– To nic. Grunt, że nic się nikomu nie stało.

Moje serce zatrzepotało, uleciało z piersi i pomknęło ku niemu. Co za facet! Co za dystans do świata rzeczy materialnych!

– Jak to nic się nie stało? – biadolił gramolący się z naszej kabiny Tomek. – Chyba mam wstrząśnienie mózgu!

Nikt nawet nie zerknął w jego stronę. A już na pewno nie ja i Adrian. Staliśmy na pokładach sczepionych ze sobą łódek, tonąc w swoich spojrzeniach. I tak to się zaczęło. Jeszcze tego samego wieczora wszystko o sobie wiedzieliśmy.

Oboje byliśmy z Warszawy. On pochodził z zamożnej lekarskiej rodziny, ale nic sobie z tego nie robił. Jako pierwszy od trzech czy czterech pokoleń wyłamał się i nie zamierzał studiować medycyny. Zaimponował mi tym. Jaki musiał mieć mocny charakter, żeby przeciwstawić się przekazywanej od lat z ojca na syna tradycji!

– Nic nie muszę i nie chcę niczego nikomu udowadniać – tłumaczył ze swadą, kiedy zmęczeni tańcem wyszliśmy odetchnąć przed dyskotekę. – Życie jest za krótkie, żeby robić jedynie to, czego oczekują od ciebie rodzice. Ważne, by poszukać własnej drogi.

Te słowa od razu do mnie trafiły

Tak! Dokładnie! Ja też, zdając do prestiżowej Szkoły Głównej Handlowej, postępowałam wbrew woli mamy i taty – prostych pracowników fizycznych. Oboje wielokrotnie mi powtarzali, że szkoda czasu na studia – zwłaszcza takie trudne – lepiej skończyć jakieś technikum, żeby zdobyć konkretny fach.

Ja jednak marzyłam, żeby osiągnąć coś więcej. Szukałam swojej własnej drogi. Nasza miłość przetrwała wakacje i z taką samą żarliwością poniosła nas ku jesieni. Ja w październiku zaczęłam studia, Adrian pożyczył od swojego ojca trochę pieniędzy i otworzył sklep wodniacki.

Podziwiałam go. Miał odwagę! Żeby rozkręcać biznes w branży, która właśnie zapada w zimowy sen. To było coś! I choć interes nie wypalił, a on musiał zwijać manatki, i tak był dla mnie bohaterem.

Przed świętami zaprosił mnie do domu na proszony obiad. Ale się bałam jego rodziców! On – ordynator w klinice traumatologii. Ona – profesor pediatra. Myślałam, że mnie przemaglują, udowadniając, że nie jestem warta ich jedynaka. Okazali się jednak całkiem fajni.

– A więc studiujesz zarządzanie finansami przedsiębiorstwa? – zainteresował się pan Henryk. I dodał półżartem: – Zamierzasz w przyszłości zatrudnić się w jakiejś bezdusznej korporacji?

– Zamierzam kierować korporacją – odparłam. – A przynajmniej polskim oddziałem któregoś z globalnych graczy.

– Trochę to przyziemne – skrytykowała mnie pani Krystyna. – W życiu powinna się liczyć także pasja i pomaganie innym.

Adrian posłał mi szybkie spojrzenie. Ze zdziwieniem odkryłam, że w obecności rodziców jakby trochę pokorniał i przygasał. Nie był już Piotrusiem Panem, z jakim się od kilku miesięcy spotykałam. Na mnie jednak zaczepki, nawet dość subtelne, działały jak płachta na byka.

– Pieniądze, choć takie przyziemne, dają i jedno, i drugie – odparłam. – Pozwalają realizować pasje i pomagać.

– Doprawdy? – zaśmiał się pan Henryk.

– Dzięki nim, na przykład, można finansować służbę zdrowia. Wysoko specjalistyczny sprzęt, którym ratują państwo zdrowie i życie pacjentów, kosztuje przecież krocie. Czy się mylę?

Po tej ripoście mój chłopak zakrztusił się sałatką krewetkową, ale jego rodzice spojrzeli na mnie życzliwym okiem. Pomyślałam, że może jedynie tymczasowo, ale zostałam zaakceptowana jako sympatia następcy tronu.

Oni akceptowali jedynie ludzi sukcesu

Pobraliśmy się z Adrianem kilka lat później, zaraz po ukończeniu przeze mnie studiów. To był ciekawy czas! Ja zakuwałam, robiłam staże – on mnie wyciągał to na nurkowanie w Tajlandii, to na rejs jachtem po Morzu Egejskim. A pomiędzy wyjazdami ciągle czegoś nowego próbował – zakładał firmy, małe biura podróży, handlował, szkolił się, bankrutował. Mój kochany wariat!

– Jestem w ciąży – powiedziałam mu pewnego jesiennego wieczoru, kiedy siedzieliśmy przytuleni do siebie pod ciepłym kocem.

– Hura! Będę miał syna! – zerwał się na równe nogi.

– Jeszcze nie wiadomo, czy to będzie chłopiec – zachichotałam.

Cholera, jeszcze wtedy nie podejrzewałam, na co się zanosi.

– Słyszałem, że nosisz w brzuszku kolejnego następcę tronu – niby żartobliwie, ale jednak z patosem oznajmił mi nazajutrz Henryk, który pojawił się u nas z małżonką i wielkim bukietem kwiatów.

– Jeszcze nie wiadomo, czy to będzie chłopiec – powtórzyłam.

– Będzie, będzie! W naszej rodzinie rodzą się prawie wyłącznie synowie – poinformował mnie pan ordynator. – Na Adriana już nie liczę, to utracjusz i wieczny chłopiec. Ale wnukowi nie popuszczę. Wychowamy go na lekarza! Może będzie kardiochirurgiem, jak mój świętej pamięci papa? Albo ginekologiem, jak dziadunio…

Tak, te ciągłe żarciki o męskim potomku i przedłużeniu linii rodu „po mieczu”, padające nie tylko z ust teścia, ale i teściowej, a także mojego pozornie wyluzowanego męża, powinny mnie wtedy zaniepokoić. Ja jednak nie zwracałam na to uwagi. Miałam inne sprawy na głowie.

W świeżo zdobytej pracy patrzono na mnie krzywo. Ledwo tam przyszłam, wykaszając mnóstwo innych kandydatów, a już więcej czasu spędzałam na zwolnieniu, niż za biurkiem. W dodatku ciąża okazała się bliźniacza! Brzuch rósł mi więc w takim tempie, że już w piątym miesiącu wyglądałam, jakbym za chwilę miała rodzić.

Badanie usg wykazało, że jedno z dzieci będzie dziewczynką. A drugie? Nie wiadomo. Płód ułożył się w taki sposób, że mimo usilnych starań pani doktor (sława radiologii polecona przez teścia), nie dało się spojrzeć mu w krocze.

– Wspaniale… – entuzjazm Henryka jakby nieco przygasł. – Będziemy więc mieli parkę. Chłopczyk i dziewczynka. Ją szybko wydamy za mąż, żebym zobaczył jeszcze prawnuków, a on…

Tu teść roztaczał piętrowe wizje czekającej na jego wnuka lekarskiej kariery. Słuchałam tego z narastającym w sercu niepokojem. Czy tylko ja miałam takie wrażenie, że w tej rodzinie kobiety (o ile nie są profesorami medycyny, jak teściowa) robią za maszyny do rodzenia dzieci?

– Drugie dziecko to też dziewczynka – pani radiolog spojrzała na mnie współczująco.

Chyba znała mego teścia na tyle, by wiedzieć, że zaczynają się dla mnie kłopoty. „No i co z tego?” – myślałam, jadąc do domu. „Mamy przecież XXI wiek. I nie mieszkamy w Chinach. Adrian tak samo jak z synów będzie cieszyć się z córeczek”.

Myliłam się. Kiedy tylko jego ojciec zademonstrował swoje głębokie niezadowolenie i rozczarowanie, mój Piotruś Pan zamienił się w wystraszoną myszkę. Niemal przepraszał swojego tatusia, że nie dał mu wnuka!

Najpierw nie mogłam tego pojąć. Jak to? Przecież to facet, który miał odwagę przeciwstawić się rodzinnej tradycji! Był wolnym ptakiem, wbrew despotycznym rodzicom. A potem wszystko zrozumiałam.

On nie był bohaterem lecz zwykłym tchórzem, który nawet nie spróbował studiować medycyny ze strachu, że nigdy nie dorówna ojcu. Stąd cała ta poza ryzykanta i luzaka. Poza za pieniądze tatusia, który był w stanie wybaczyć synowi brak ambicji, ale w zamian oczekiwał jednego – kontynuacji rodu.

Przecież z perspektywy Adriana to musiało wydawać się takie proste! Spłodzić syna albo dwóch, oddać ich we władanie dziadka, i dalej bawić się życiem. W przyjemny sposób odwalić swoje i mieć święty spokój. Tyle że ja nosiłam w łonie dwie dziewczynki…

Jak to się skończyło? Tak, zgadliście

Nie czekałam, aż tatuś i jego posłuszny ratlerek wykopią mnie z rodzinnego interesu. Sama odeszłam, jeszcze przed narodzinami Tosi i Julki. Oni przyjęli to z nieudawaną ulgą. Mnie początkowo było ciężko, ale dałam radę.

Dzisiaj dziewczynki chodzą do przedszkola, a ja pnę się po stopniach kariery. Zarabiam coraz lepiej, przełożeni się ze mną liczą, a powroty z pracy do domu dają mi energię i poczucie szczęścia. A Adrian?

Słyszałam, że się ożenił. Z jakąś chudą i wysoką córką lekarza. Dziewczyna jest podobno w ciąży, a ja szczerze jej kibicuję, żeby to był chłopiec. Choć z drugiej strony… Gdyby nie moje dziewczynki, dalej tkwiłabym w tej rodzince. Dzięki nim rozwinęłam skrzydła. I za to też jestem im dozgonnie wdzięczna!

Czytaj także:
„W tajemnicy przed mężem brałam pigułki, by tylko nie związać się z nim dzieckiem. Po cichu planowałam ucieczkę ”
„Przez ponętną sekretarkę nie mogłem zebrać myśli. Jej zgrabne nogi i kuszące pończochy śniły mi się po nocach”
„Mąż zginął w wypadku, ale jego cząstka nadal żyje we mnie. Po wielu latach starań, wreszcie zostanę mamą”

Redakcja poleca

REKLAMA