Nie odespałem tamtego lotu. W Zurichu samolot opóźnił się o ponad sześć godzin. Przysypiałem na lotnisku na twardym krzesełku, ale co to za spanie. Do Polski zamiast po trzech godzinach, przyleciałem po dziewięciu, w środku nocy, zupełnie wykończony. Powinienem jak człowiek odpocząć przynajmniej z osiem godzin, dojść do równowagi.
Przecież przez ostatnie dwa miesiące harowałem jak wół. Od świtu do popołudnia zajęcia na kursie, a później praktyki w szpitalu i w ośrodku rehabilitacyjnym. Za to najlepszym w Europie. Nie było łatwo się tam dostać, dlatego chciałem wykorzystać każdą godzinę na podniesienie swoich kwalifikacji.
Stęskniłem się za Justyną. Nie widzieliśmy się długo, chciałem ją przytulić, opowiedzieć o wszystkim, czego się nauczyłem na kursie. Poza tym ona nie znosiła, gdy zmieniałem plany w ostatniej chwili. Nawet wydłużona podróż nie byłaby dla niej argumentem. Zaraz by pomyślała, że coś kręcę, i byłaby afera. Wydawało mi się, że mam energię, że dam radę. Po czterech godzinach snu wsiadłem do samochodu i pojechałem do Jędrzejowa. Tę trasę z Krakowa pokonywałem setki razy, znałem ją na pamięć. Włączyłem ogrzewanie, bo z niewyspania trzęsło mnie zimno.
Wszystkie plany wzięły w łeb
Obudziło mnie bardzo jasne światło. Jarzeniówki szpitalne wżerały mi się w oczy, tak że czułem niemal fizyczny ból. Nie wiedziałem, gdzie jestem, miałem kompletną pustkę w głowie. Chyba zasnąłem. Gdy obudziłem się kolejny raz, zobaczyłem nad sobą zapłakane twarze mamy i siostry. Wiedziałem, że stało się coś złego.
– Antek, jak się czujesz? – zapytała mama. – Wszystko będzie dobrze… – próbowała się uśmiechać, gładziła mnie ręką po policzku.
Zasnąłem za kierownicą. Dwanaście kilometrów przed Jędrzejowem skręciłem na przeciwległy pas jezdni i zderzyłem się z ciężarówką. Miałem niesamowite szczęście, bo mój samochód zjechał na tyle wcześnie, że zanim tir zdążył dojechać, moje auto zsuwało się już do rowu. Ciężarówka uderzyła w bok samochodu, nie zderzyliśmy się czołowo. Gdyby jechała szybciej, już bym nie żył.
Zaraz po wypadku przeklinałem ten mój niby fart, przez który leżałem połamany, obolały, ze wstrząsem mózgu i perspektywą inwalidztwa.
– Gdybym zginął, miałbym po prostu święty spokój! – krzyczałem.
Justyna przyjechała do szpitala następnego dnia po tym, jak wybudzono mnie ze śpiączki farmakologicznej. Była przerażona.
– Czy ty wiesz, że prawdopodobnie nie będziesz nigdy chodził jak dawniej? – panikowała. – Co z tobą będzie, z twoim zawodem, naszym rozwojem? Przecież mieliśmy otwierać fitness club! Co teraz będzie?
Jej czarnowidztwo nie pomagało mi. Chciało mi się wyć, a najchętniej wyskoczyć przez okno. Gdybym wtedy mógł stanąć na nogi, zrobiłbym to.
– Nie wiem, co będzie – powiedziałem cicho. – Jestem zmęczony, ty pewnie też. Wracaj do domu, do swoich treningów, do zawodów zostało już mało czasu. Mną się nie przejmuj, ja już jestem odpadem.
Justyna od lat trenowała kulturystykę i fitness. W końcu została instruktorką, startowała w wielu zawodach, miała już pierwsze sukcesy. Dla nas obojga sprawność fizyczna, dobra forma i wysportowane ciało to była podstawa. Umówiliśmy się, że po moim powrocie ze Szwajcarii ciśniemy maksymalnie z pracą. Mieliśmy zarabiać jeszcze przez dwa lata, pracując na dwóch etatach, później bierzemy kredyt i otwieramy własny biznes. W naszym klubie fitness oprócz siłowni i zajęć tematycznych miał być też gabinet masażu i rehabilitacji. To miała być moja działka.
Nic z tych planów nie zostało. Miałem niemal zmiażdżone biodro, połamane żebra, poważnie uszkodzone lewe kolano. Po siedmiu operacjach przyszedł czas na trudną i bardzo długą rehabilitację. Dostałem miejsce w Konstancinie. Mama stanęła na głowie, żeby mi je załatwić. Żałuję, że nie umiałem okazać jej wtedy wdzięczności. Ale byłem strzępem człowieka, na niczym mi nie zależało – w wieku trzydziestu jeden lat stałem się osobą niepełnosprawną.
Justyna coraz rzadziej mnie odwiedzała, w końcu już tylko dzwoniła. Nie miała czasu na przyjazdy, całe dnie spędzała w Krakowie na zajęciach. Nie chciała odpuścić. Była zdeterminowana, by osiągać sukces.
– Nie będę wiecznie młoda – powiedziała mi w końcu. – Jak teraz odpuszczę, to wszystko przepadnie. Nie mogę pozwolić na to, żeby twój wypadek zniszczył nam obojgu życie. Być może to ja będę kiedyś musiała zarabiać na nas oboje.
To była tylko wymówka. Justyna już dawno mnie skreśliła. Przed sobą i otoczeniem próbowała jeszcze grać troskliwą dziewczynę. Głupio jej było zostawić mnie od razu, kiedy jeszcze leżałem na intensywnej terapii i nikt nie chciał mówić, czy przeżyję. Kiedy sytuacja się ustabilizowała i wiadomo było, że do pełnej formy nie wrócę nigdy, przestała mieć opory.
Pan Stanisław miał wnuczkę...
Trafiłem akurat na turnus ze starszymi ludźmi. W mojej grupie pacjentów były głównie osoby w wieku moich rodziców i dziadków. Na początku alienowałem się, nie chciałem kontaktu. Po ćwiczeniach starałem się jak najszybciej zasnąć albo czytałem w odosobnieniu.
– Niech pan się tak nie kisi w tym łóżku – powiedział do mnie któregoś wieczoru rezolutny staruszek z mojej sali. – Przecież może pan chodzić, co z tego, że o kulach. Niech się pan ruszy, bo odleżyn pan dostanie – zaśmiał się. – Gdybym ja mógł się choć trochę sam poruszać, to zaraz bym do dziewczyn spod szóstki zajrzał, kawy się napił, poderwał jakąś…
Pan Stanisław poślizgnął się przed własnym domem. Upadł tak niefortunnie, że złamał rękę, nogę i pogruchotał miednicę. Na razie był przykuty do łóżka, ale nie poddawał się. Dzielnie ćwiczył. Nawet po sesjach z rehabilitantami jeszcze sam ćwiczył. Byle szybciej wrócić do formy.
– Ja leżeć nie nawykłem – mówił. – Muszę się raz-dwa spionizować, bo roboty w domu od groma – powtarzał i próbował sam trenować nogę.
– Niech pan zaczeka – powiedziałem w końcu i zwlokłem się z łóżka. – Musi pan wykonywać te ćwiczenia troszkę inaczej, bo zrobi pan sobie jeszcze większą krzywdę – powiedziałem i pokazałem mu, co i jak.
Potrafiliśmy przegadać pół nocy. Pan Stanisław był emerytowanym wojskowym, bardzo inteligentnym facetem. Sypał jak z rękawa opowieściami. Pomagałem mu w ćwiczeniach, a jak inni pacjenci zobaczyli, że się na tym znam, też przychodzili do mnie po radę. Sanatoryjne życie stało się bardziej znośne.
Agnieszka pierwszy raz przyszła do niego dopiero po dwóch miesiącach. Była wnuczką pana Stanisława. Dopiero co wróciła ze stypendium, na które wysłała ją uczelnia. Zderzyłem się z nią w drzwiach.
– O Boże, przepraszam – jęknęła przestraszona po tym, jak wytrąciła mi obie kule z rąk.
– To byłoby nawet zabawne, gdybym wrócił stąd połamany bardziej niż przed przyjazdem – zażartowałem.
Przychodziła we wtorki i czwartki, zaraz po swoich zajęciach. My już byliśmy wtedy po obiedzie i graliśmy z panem Stanisławem w scrabble albo w szachy. W te drugie zawsze mnie ogrywał. Agnieszka czasem przyłączała się do nas, a czasem po prostu przyglądała i zabawnie komentowała. Była piekielnie inteligentna, miała poczucie humoru. To mieszanka, do której zawsze miałem słabość. Po kilku tygodniach złapałem się na tym, że czekam na te wtorki i czwartki. Ładniej się ubieram, golę, perfumuję.
– Czy ty się, chłopcze, przypadkiem nie zakochałeś w tej mojej Agusi? – zapytał kiedyś podejrzliwie pan Stanisław. – Byłoby całkiem dobrze – dokończył, zanim zdążyłem otworzyć usta. – Pasowalibyście do siebie. A i do niej by się w końcu szczęście uśmiechnęło, bo jakoś go nie ma.
Chyba je przyniosłem, a limit pecha wyczerpałem już na całe życie. Dla Agnieszki ćwiczyłem dwa razy tyle co wcześniej. Miałem swój cel. Dojść do ołtarza o własnych siłach, bez kul. Udało się, choć spacer po kościelnym czerwonym dywanie zajął nam tyle co książęcej młodej parze. Ksiądz czekał cierpliwie, a ja się nie śpieszyłem. W końcu prowadziłem pod rękę moją prawdziwą księżniczkę.
Czytaj także:
„Wzbraniałam się przed tym uczuciem, ale poległam. Pokochałam żonatego faceta i zrobię wszystko, by go zdobyć”
„Ja pomogłam mu odbić się od dna, a on pokazał mi, czym jest prawdziwa miłość. Przewrotny los dał nam szansę na szczęście”
„Były mąż sprzedał nas za ustawne życie na emigracji. Skreśliłam go z mojego życia, lecz wesele córki wszystko zmieniło”