„Ten człowiek terroryzował całe sąsiedztwo. Nie dziwne, że ktoś pomógł mu umrzeć. Tylko kto mógł to zrobić?”

Morderstwo na małym osiedlu fot. Adobe Stock
Sprawa tragicznej śmierci jednego z sąsiadów, mieszkającego na spokojnym osiedlu, nigdy nie została rozwiązana. Czy uważam to za porażkę? Nie. Tak naprawdę wcale nie zależało mi na znalezieniu winnego!
/ 01.02.2021 15:05
Morderstwo na małym osiedlu fot. Adobe Stock

To była jedna z najdziwniejszych spraw, z jakimi miałem do czynienia podczas całej mojej wieloletniej służby. Choć byłem już doświadczonym policjantem, bo pracowałem w wydziale kryminalnym jednej z komend wojewódzkich od piętnastu lat, nauczyłem się wtedy jednego – nie wierzyć pozorom.

Pewnego dnia dostaliśmy zgłoszenie, że na nowym osiedlu, okna jednego z domków jednorodzinnych wychodzące na ulicę, są zachlapane krwią. Od razu pojechałem na miejsce. Osiedle wybudowano jakieś 10 lat temu, zatem drzewa i krzewy nieźle się już tu rozrosły. Było to chyba jedno z najbardziej zarośniętych miejsc w mieście.

Ale akurat teren wokół domku, którego dotyczyło wezwanie, był bardzo zaniedbany. Przy płocie sterczały wyschnięte kikuty krzaków i rachityczne drzewko. Reszta terenu przypominała ugór, na którym gdzieniegdzie o życie walczyły pożółkłe kępy traw.

Dlatego przechodnie z łatwością mogli zauważyć zachlapane krwią szyby salonu i rozbite drzwi na taras. Z ulicy dostrzegłem, że w środku krzątało się kilku techników kryminalistyki z maskami na twarzy i w strojach, które przypominały przeźroczyste płaszcze przeciwdeszczowe. Niedaleko na skwerze skupiła się grupka gapiów, którzy szeptem komentowali między sobą całą tragedię. Usłyszałem słowa: „zaszlachtowani”, „bestialskie”, „zasłużył sobie”…

Niejedna osoba życzyła mu śmierci…

Wszedłem do domu. Przedpokój sprawiał wrażenie, jakby gospodarz sprowadził się tu kilka dni temu i jeszcze nie zdążył rozpakować wszystkich bagaży. Zanim zajrzałem do salonu, gdzie leżały zwłoki, rzuciłem okiem na spis informacji, jakie już udało się zebrać na temat właściciela.

Pan Edward był osobą samotną – ostatnia, czwarta żona rozwiodła się z nim zaledwie po dwóch latach małżeństwa. Powód: alkoholizm i agresywność. Kiedyś był doskonale zarabiającym adwokatem, jednak alkohol zakończył jego karierę. I z adwokata stał się pieniaczem sądowym, wyróżniającym się z rzeszy innych pieniaczy doskonałą znajomością prawa.

Aktualnie był w trakcie kilkunastu spraw sądowych, które wytaczał przeciwko innym, jak i kilku, w których sam był pozwanym. Te akurat sprawy dotyczyły naruszenia nietykalności cielesnej i obrazę godności. Wszystkie ciągnęły się od kilku lat.

Niemal cała ulica bała się awanturnika, który po alkoholu rwał się do bójki. Trzy z takich napaści skończyły się ciężkim pobiciem, lecz wyroki skazujące we wszystkich sprawach, mimo upływu lat, wciąż nie zapadły (widać przydała się znajomość prawa oskarżonego).

Jedną z ofiar agresji denata był jedenastoletni chłopiec, którego adwokat tak pobił, że chłopak wylądował w szpitalu. W notatce dzielnicowego wyczytałem, że w przygotowaniu były kolejne pozwy przeciwko denatowi, a głównym motywem oskarżenia były groźby karalne, jakie pan Edward za życia kierował pod adresem mieszkających wokół rodzin – że podpali im domy, poderżnie gardła dzieciom itd.

Opieszałość sądów sprawiła, że w pewnym momencie mężczyzna poczuł się bezkarny i zradykalizował swoje zachowania wobec sąsiadów. A wszystko to działo się na rzekomo spokojnej osiedlowej uliczce. Pomyślałem, że w masie ludzi życzących byłemu adwokatowi śmierci, trudno będzie znaleźć tego, który od marzeń przeszedł do czynów.

Ruszyłem do saloniku, gdzie znajdowały się zwłoki. Kiedy wszedłem do środka, zrobiło mi się niedobrze. Edward N., z wyraźnym zdziwieniem wymalowanym na twarzy, spoglądał martwymi oczami na zabryzgany czerwienią sufit. Całe pomieszczenie było niemal skąpane we krwi. Krwawe rozbryzgi widziałem na ścianach, suficie, meblach, podłodze…

Wszystko wyglądało tak, jakby szalony malarz wpadł do środka z kubłem czerwonej farby i zaczął rozchlapywać ją pędzlem na wszystkie strony. Tyle że nie była to farba, lecz krew, i zamiast szalonego malarza, prędzej uwierzyłbym w jakiegoś szalonego nożownika.
– Wygląda, jakby upadł zamroczony alkoholem – powiedział lekarz sądowy, gdy kucnąłem obok niego przy nieboszczyku.
– A nie został zaatakowany przez nożownika? – zdziwiłem się. – Jaka jest przyczyna śmierci?
– Rozejrzyj się, masz ją wypisaną na ścianach.
– Utrata krwi?
– Taka jest domniemana wersja.
– Kiedy nastąpił zgon?
– Ze stanu zwłok, zwłaszcza zaś zmętnienia gałek ocznych i rozpoczętych procesów gnilnych wynika, że jakieś 12, może 14 godzin temu. Sekcja da ci dokładniejszą odpowiedź.

Wyszliśmy na zewnątrz, gdyż technik kryminalistyki ustawił na środku pokoju kamerę, która zaczęła robić zdjęcia w obszarze 360 stopni dookoła zwłok. Następnie kolejną serię zdjęć wykonano od drzwi balkonowych, w których były zbite i zakrwawione szyby, do środka pomieszczenia, gdzie leżał denat. Jeszcze tego samego dnia fotografie zostaną poddane analizie komputerowej, która miała wskazać kąty uderzeń, strumieni krwi lub też pojedynczych rozbryzgów. Na ich podstawie można było wiele wnioskować o ostatnich minutach życia denata.

Godzinę później zjawił się prokurator nadzorujący sprawę. Zrelacjonowałem mu dotychczasowe ustalenia.
– Facet od ośmiu dni codziennie kupował w miejscowym sklepie alkohol – litr wódki i kilka czerwonych win. Tych lepszych gatunkowo – dodałem, widząc pytające spojrzenie prokuratora.– Kiedy wczoraj wrócił do domu, najwyraźniej zamek w drzwiach się zaciął i gospodarz postanowił wejść od strony tarasu. Musiało nim po drodze nieźle halsować, gdyż przy domu znaleźliśmy dwie rozbite butelki po czerwonym winie i jedną półlitrówkę. Była cała, ale najwyraźniej facet nawet nie zauważył, że wypadła mu z ręki.
– I zamiast przez drzwi wszedł w okno tarasowe?
– Tak twierdzą technicy – przytaknąłem. – A że szyby nie do końca wypadły z okiennicy, więc pochlastał się nimi po całości. Od stóp do głów. Ubytek krwi musiał być znaczny, a i alkohol też zrobił swoje. W efekcie facet dotarł tylko do środka pokoju. Rozbite w tym miejscu dwie butelki wina i jedna wódki wskazują, że zwalił się z tym całym towarem na podłogę.

Przyzwyczaiłem się do mojej wersji zdarzeń

Kiedy prokurator odjechał, zabrałem się za przesłuchiwanie okolicznych mieszkańców. Bo chociaż wstępne ustalenia mówiły o wypadku, a nie o morderstwie, to przesłuchania i tak musiały się odbyć. Właściciel domu, który znajdował się na prawo od posesji pana Edwarda, powiedział z wyraźnym zadowoleniem:
– Dobrze się stało, szkoda tylko, że sk… nie zdechł wcześniej. Mniej byłoby przez niego płaczu i strachu.
– Kto przez niego płakał, a kto się go bał? – zapytałem.
– Między innymi moja żona i dzieci. Kiedyś zagroził, że potopi je w oczku wodnym, który wykopałem przed swoim domem. Wtedy oświadczyłem mu, że jak tylko tknie palcem którąś z moich córek, to poderżnę mu gardło – facet wypowiedział te słowa w nerwach, ale szybko się zreflektował.
– Wie pan, człowiek w złości gada różne głupoty. Ale nie sądzi pan, że to dziwne, że ten człowiek wszystkim groził, miał gdzieś prawo i porządek, przez lata drwił sobie z policji, która nieraz przyjeżdżała tu z interwencjami i nikt nic mu nie mógł zrobić.

W podobnym tonie wypowiedzieli się pozostali sąsiedzi. Nikt nie darzył pana Edwarda szacunkiem, a wręcz można było powiedzieć, że wielu go nienawidziło. Trzy dni później technicy kryminalistyki przedstawili mi elektroniczny obraz sporządzony przez komputer. Pokazywał on, w jaki sposób mężczyzna rozbił okno, jak wszedł do środka, kalecząc się, jak zataczał się w pokoju, machał rękami i znaczył krwią ściany oraz meble.

W sumie na całym jego ciele, poczynając od czubka głowy, przez twarz, ramiona, barki, plecy aż po brzuch, uda oraz stopy, znajdowało się 71 głębszych i płytszych ran. I wtedy odezwał się patolog:
– Jednak żadna z tych ran nie była bezpośrednią przyczyną zgonu.
– Więc, co go zabiło?
– Raczej, kto…?
Spojrzałem na niego zdumiony. Przyzwyczaiłem się już do myśli, że to był niefortunny wypadek. Lekarz sięgnął po jedno ze zdjęć, które wykonał w czasie sekcji.

Zwłoki były na nim już umyte, a na skórze widniały krwawe kreski, które znaczyły twarz i gardło w kilkunastu miejscach.
– Zwróć uwagę na to – patolog wskazał długopisem na plamkę nieco z lewej strony tchawicy. – Na ciele znajdują się tylko cięcia, których dokonały ostre krawędzie szyb. Nigdzie w pokoju nie było szpikulca, na który mógłby się nadziać denat.
– Sugerujesz, że ktoś pomógł mu przenieść się na tamten świat?
– Wszystko na to wskazuje.

Najwyraźniej morderca myślał, że w tej plątaninie cięć nikt nie odkryje drobnej rany. Mógł to być np. zaostrzony śrubokręt lub szpikulec do rozdrabniania lodu. Morderca dźgnął nieprzytomną ofiarę w okolicach gardła. W efekcie przebił tchawicę i gość, nim wykrwawił się na śmierć, wcześniej się udusił.
– Innymi słowy, morderca zabił, chociaż facet i tak był już skazany na śmierć? Patolog pokręcił głową. – Gdyby zadzwonił po karetkę, faceta można było jeszcze odratować. – Ale pozostawiony sam sobie…
– Było tylko kwestią czasu, kiedy wykrwawi się na śmierć.
– Pechowy morderca?
– Chyba coś takiego.

Jeszcze tego samego dnia przedstawiłem prokuratorowi dotychczasowe ustalenia.
– Kto mógł zabić? – spytał.

– Ktoś, kto musiał go bardziej nienawidzić od innych.
– Z tego, co wyczytałem z akt, wśród sąsiadów było kilku takich.
– Wszyscy mają sensowne alibi na czas, kiedy gość wybierał się w ostatnią podróż w miejsce, gdzie nie sprzedają alkoholu.
– Musicie sprawdzić, czy rzeczywiście każde alibi jest niepodważalne.

Uwielbiałem, jak prokurator daje mi takie odkrywcze rady. Ale cóż, za to mu płacą. A mnie za ich wysłuchiwanie.

Wolałbym nie znaleźć sprawcy morderstwa

Nie śpiesząc się, dokładnie sprawdziłem alibi sąsiadów zmarłego. Im głębiej wchodziłem w życie, które toczyło się na tej osiedlowej uliczce, tym ogarniała mnie coraz większa złość na to, w jaki sposób jeden człowiek może terroryzować innych, a prawo jest wobec niego bezradne.

Taki właśnie był pan Edward. Jako adwokat doskonale znał wszystkie kruczki prawne, dzięki czemu czuł się bezkarny i naigrawał się z prawa, które nie chroniło uczciwych, spokojnych ludzi. Im bardziej poznawałem kulisy sąsiedzkiego współżycia, tym bardziej rosła we mnie pogarda dla zamordowanego.

Może napiszę tu rzecz karygodną, ale gdzieś w duchu zacząłem nawet myśleć, że spotkała go zasłużona kara. Byłem jednak policjantem, który od dziecka marzył, by znajdować winnych zbrodni. W efekcie zaczęły we mnie walczyć „dwa ja”. Jedno sugerowało, żeby za bardzo nie grzebać w sprawie, odpuścić. Drugie – to policyjne – było bardziej zawzięte.

Na argumenty pierwszego zdecydowanie odpowiadało, że prawo jest dobrem nadrzędnym. Wtedy pierwsze odpyskiwało, że do tej pory prawo miało gdzieś uczciwych ludzi, którym bruździł bandyta znający się na owym prawie.

Przez następne pół roku skrupulatnie, minuta po minucie, przeglądałem alibi wszystkich osób, które mogły chcieć śmierci pana Edwarda. Nigdzie nie znalazłem luki, która podważałaby ich zeznania. W żadnym z okolicznych domów nie znalazłem też szpikulca do kruszenia lodu ani zaostrzonego śrubokrętu. Ale w końcu sprawca mógł je wrzucić do studzienki kanalizacyjnej, niekoniecznie w pobliżu własnego domu.

Po wyczerpaniu wszystkich podejrzeń, z pewną satysfakcją pierwszego „ja” zawnioskowałem do prokuratora o umorzenie śledztwa z powodu niewykrycia sprawcy. Ten odrzucił moją sugestię i przedłużył sprawę o pół roku. Minęło kolejne sześć miesięcy, a w sprawie nadal nie mieliśmy nic, co mogłoby chociaż podpowiedzieć kierunek poszukiwań sprawcy. W efekcie podjęto decyzję o umorzeniu.

Z jednej strony jestem z tego zadowolony. Z drugiej, moje praworządne, policyjne „ja” domaga się zadośćuczynienia. Od tego też czasu zadaję sobie pytanie, czym różni się prawo zapisane w kodeksach i paragrafach od zwykłej ludzkiej sprawiedliwości, i która z tych opcji jest ważniejsza.

Zobacz więcej kryminalnych historii:
„Żona mojego brata podtruwała go bromkiem, żeby nie namawiał jej na seks. O mały włos chłopa nie zabiła!”
„Tajemniczy mściciel odebrał życie gwałcicielowi i mordercy dziewczynek. Okazało się, że sprawca miał bardzo solidny motyw”
„Byłam zakochana w Szymonie. Kiedy na jaw wyszły jego romanse, namówiłam kolegę by doprowadził do jego śmierci”

Redakcja poleca

REKLAMA