Siedziałem przy swoim biurku i po raz setny przeglądałem akta „ściganego”. Tak go najczęściej nazywałem, całkowicie pomijając imię i nazwisko. Ale tak naprawdę nazywał się Paweł Zdrożny. Wdowiec, wiceprezes prężnie działającej firmy chemicznej, został oskarżony o zamordowanie szefa, Lucjana Brymskiego, a jednocześnie swojego teścia.
Motywem zbrodni miały być pieniądze, duże pieniądze. Po śmierci teścia Zdrożny stawał się głównym udziałowcem firmy, dziedziczył także udziały żony, które wcześniej należały do teścia. Tak wynikało z umowy spółki. Jednocześnie zyskiwał absolutną kontrolę nad dużym przedsiębiorstwem o międzynarodowych powiązaniach.
Oskarżenie oparto na „silnych” poszlakach. Wprawdzie na narzędziu zbrodni, ozdobnym nożu myśliwskim wbitym celnie w serce ofiary, nie znaleziono odcisków Zdrożnego, lecz ustalono, że był ostatnią osobą, która widziała się z zamordowanym. Gdy policjanci weszli do gabinetu, zastali Zdrożnego pochylonego nad teściem.
Skazaniec przepadł jak kamień w wodę
Podczas procesu wyszły na jaw różne rodzinne sprawy. Podobno Brymski obwiniał zięcia o śmierć swojej córki. Uważał, że to Zdrożny ponosi winę za wypadek, w którym zginęła kobieta i ich dziewięcioletnia córka. Podobno w ostatnim okresie przed śmiercią Lucjana panowie często się kłócili. Podobno nawet chcieli podzielić firmę. Tych „podobno” było dużo więcej. Wszystkie przemawiały przeciwko Zdrożnemu. Wyrok był powalający: 15 lat pozbawienia wolności.
W drodze z sądu do więzienia konwój miał wypadek. Paweł Zdrożny uciekł. To było prawie półtora roku temu. Nie pomogły blokady dróg, zdjęcia w gazetach, telewizji i internecie. Nie pomogło nawet 20 tysięcy złotych nagrody za wskazanie miejsca jego pobytu. Zdrożny zniknął.
Nagroda spowodowała, że z różnych stron kraju otrzymywaliśmy dziesiątki doniesień o pojawiających się w okolicy podejrzanych osobnikach. Każdą informację trzeba było sprawdzić. Żadna nie doprowadziła do zatrzymania Zdrożnego. Przy okazji wpadło kilkunastu różnych przestępców, ale nie Zdrożny. Tak został „ściganym”.
Wystawiliśmy za uciekinierem list gończy. Brak rezultatów w kraju zrodził podejrzenie, że Zdrożny wyjechał za granicę i ukrywa się u któregoś ze swych przyjaciół w Europie lub może nawet na innym kontynencie. Mieliśmy niewielkie możliwości, by prześledzić zagranicznych kontrahentów jego firmy. Wystawiono list gończy i europejski nakaz aresztowania, zawiadomiliśmy Interpol. Jednakże żadne informacje zza granicy nie nadchodziły. Znowu utknęliśmy.
Im dłużej trwały poszukiwania Zdrożnego, im więcej wysiłku wkładałem w rozwiązanie tej sprawy, tym większego szacunku nabierałem dla „ściganego”. Ten facet mi imponował. Poszukiwała go policja w całej Polsce i Europie, niemal każdy funkcjonariusz w kraju miał jego zdjęcie. Minimum raz w tygodniu na odprawach w całej Polsce policjantom przypominano o poszukiwaniach. Bez skutku.
Tak naprawdę nikt nie wiedział jak dziś wygląda „ścigany”. Z pewnością zmienił uczesanie, być może zapuścił brodę lub wąsy. Obfity zarost stał się modny, co sprawia, że wszyscy brodacze są właściwie jednakowi. A jednak „ścigany” musiał coś kupować, gdzieś mieszkać, musiał mieć pieniądze, ale skąd? Jego karty płatnicze od chwili aresztowania nie były używane. Na prywatnym koncie nie przeprowadzono żadnej transakcji.
Kilka dni temu, idąc przez plac Bankowy w Warszawie, potrąciłem w tłoku jakiegoś mężczyznę. Przeprosiłem i… twarz wydała mi się znajoma. To był on! Nie zmienił wyglądu, nie przefarbował włosów, nie miał brody ani wąsów. Natychmiastowa blokada ulic, kilkudziesięciu funkcjonariuszy przeczesujących ulice ze zdjęciem „ściganego” i bez rezultatu, kamień w wodę.
Skrupulatna lektura akt powoli utwierdzała mnie w przekonaniu, że Zdrożny był niewinny, że go wrobiono. Za dużo poszlak, za mało dowodów. Być może sprawę udałoby się wyjaśnić podczas procesu w drugiej instancji… Być może! Tyle że Zdrożny uciekł. Nie wytrzymał nerwowo.
Szczerze powiem – mimo że policjant powinien mieć więcej wiary w wymiar sprawiedliwości – rozumiem, czym się kierował, uciekając. W pierwszym procesie wszystkie okoliczności przemawiały przeciwko niemu, był przekonany, że tak samo będzie po apelacji.
Brak rezultatów mocno denerwował przełożonych. Mój szef bronił mnie, jak mógł, ale wiedziałem, że w pewnym momencie odbiorą mi sprawę. Tymczasem pośpiech jest w takich sytuacjach najgorszym doradcą. Przecież denerwują się obie strony.
Wiedziałem doskonale, jak wygląda życie „ściganego”. Nigdzie nie może zagrzać miejsca, pracuje dorywczo, nikomu nie może zaufać. Wścibskich i zawistnych sąsiadów nie brakuje. Musi być zmęczony. Jestem pewien, że już nieraz myślał, żeby się poddać.
Wiedziałem, że tylko ja mogę mu pomóc
Na początku tygodnia dostałem maila z nieznanego mi adresu.
„Panie Komisarzu! Ryzykuję, obdarzając Pana zaufaniem, ale nie mam innego wyjścia. Dłużej tak nie może być. Od półtora roku uciekam policji, od półtora roku nie zdarzyło się, bym przebywał gdzieś dłużej niż dwa tygodnie, od półtora roku 'mam oczy dookoła głowy'. Nikomu nie mogę ufać. Nie mogę narażać przyjaciół. Zarabiam, łapiąc się dorywczych zajęć, ciężkich i niskopłatnych. Jestem już zmęczony, nie mam siły, by dłużej się ukrywać. Jestem niewinny, potrzebuję tylko niewielkiej pomocy, by to udowodnić.
Tego dnia, gdy zamordowano Lucjana, byłem z nim umówiony na poważną rozmowę o finansach firmy. Podejrzewam, że wpadł na trop podwójnej księgowości. Mieliśmy właśnie o tym rozmawiać. Byliśmy umówieni na czternastą. Ja niestety spóźniłem się ponad 30 minut. Uprzedzałem go o tym telefonicznie.
– Będę czekał – powiedział. – Sprawa jest bardzo poważna, mam pewne podejrzenia, ale to nie na telefon.
– Będę tak szybko, jak się da – odpowiedziałem i skończyliśmy rozmowę.
Gdy wszedłem do gabinetu, światło było lekko przygaszone. Lucjan siedział oparty w dużym, skórzanym fotelu.
– Jestem wreszcie – powiedziałem. Nie zorientowałem się, że stało się coś złego. Wyglądał, jakby odpoczywał. Dopiero gdy podszedłem do biurka, zobaczyłem tkwiący w piersi nóż myśliwski. Zawsze go miał na biurku… Sprawdziłem tętno. Nie żył.
Złapałem za słuchawkę telefonu, by zadzwonić po pogotowie i policję, gdy do gabinetu wbiegli policjanci. Co było dalej, już pan wie. Nikt nie chciał mnie słuchać. Złapano faceta przy trupie – jest winny, na pewno zdążył wytrzeć odciski z noża.
A przecież ktoś musiał zawiadomić policję przynajmniej 10 minut wcześniej? Ja tego nie zrobiłem, więc kto? Morderca! Dziecko by na to wpadło. Prokuratorowi się nie udało! Panie Komisarzu! Jestem niewinny! Nie zabiłem Lucjana Brymskiego! Był mi jak ojciec, którego prawie nie znałem. Był moim mentorem, nauczycielem. Ufał mi i byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni. – Zawsze chciałem mieć takiego syna jak ty – mawiał.
Byłem z tego bardzo dumny. Opowieści o naszych kłótniach i podziale firmy to brednie. Po co dzielić coś, co doskonale działa i ma coraz większe perspektywy na zagranicznych rynkach. A świadków znaleźć bardzo łatwo! Jestem pewien, że za zbrodnią stoi nasz dyrektor finansowy i konkurencja. Pewna firma już kilkakrotnie składała nam propozycje, byśmy połączyli siły. Rzecz w tym, że my mamy doskonałą technologię i znany na rynkach międzynarodowych, wysokiej jakości produkt. Oni zaś nie mają nic. Kilka maszyn, niezłe laboratorium, kilkunastu ludzi, w tym kilku dobrych chemików, ale niemal zero produkcji. To był dla nas żaden interes, więc odmówiliśmy.
Sprawa ucichła, ale po jakimś czasie nasz dyrektor finansowy koniecznie chciał doprowadzić do kolejnego spotkania. W nawale codziennych obowiązków (wchodziliśmy na japoński rynek) zapomnieliśmy o sprawie, potem ta historia z podwójną księgowością… Dziś widzę, że to wszystko się łączy. Nie było trudno wrobić mnie w morderstwo.
Finansowo bardzo zyskałem. I co z tego? Nie ma takich pieniędzy, których bym nie oddał, żeby przywrócić życie Lucjanowi. Panie Komisarzu! Ufam Panu, ufam, że Pan mi pomoże, zostawiam swój numer telefonu komórkowego. Będę czekał na Pana telefon jutro w południe. Gdyby Pan nie zadzwonił, będę czekał przez dwa następne dni. Nie wiem, jak postąpię, jeśli Pan się nie odezwie.
Ścigany. Prawda, że tak mnie Pan nazywa”.
Paweł Zdrożny Kilka dni później spotkałem się ze „ściganym” w cztery oczy. Ustaliliśmy dalszy tok postępowania. Niestety musiał wrócić do więzienia, ale niespełna dziesięć miesięcy później został oczyszczony z zarzutów.
Zobacz więcej kryminalnych historii:
„Żona mojego brata podtruwała go bromkiem, żeby nie namawiał jej na seks. O mały włos chłopa nie zabiła!”
„Tajemniczy mściciel odebrał życie gwałcicielowi i mordercy dziewczynek. Okazało się, że sprawca miał bardzo solidny motyw”
„Byłam zakochana w Szymonie. Kiedy na jaw wyszły jego romanse, namówiłam kolegę by doprowadził do jego śmierci”