Stałam przed schodami i zbierało mi się na płacz. Tak kończą kobiety, którą mają pecha do dupków. Najpierw ojciec, który nie mógł się zdecydować, czy woli być z rodziną czy bez. W efekcie my z bratem miewaliśmy ojca. Braciszek-truteń nie lepszy, odziedziczył gen wahania i już któryś raz zmieniał kierunek studiów, żyjąc u matki na garnuszku.
Co nie znaczy, że ja byłam mądrzejsza niż ona
Kontynuując rodzinną tradycję, związałam się z palantem. Szybkie love story zaowocowało ciążą. Do ślubu nie doszło, bo mojego prawie męża ojcostwo przerosło już po miesiącu i zwiał za granicę. Niby do pracy, żeby zarobić na ten ślub i naszą rodzinę. Do dziś obrączki nie zobaczyłam. Kasę śle, jak ma, ale zwykle ponoć nie ma. Pojawia się też od wielkiego dzwonu, czyli w ciągu ostatnich dwóch lat trzy razy. Na co mojemu synowi taki ojciec? Lepiej niechby zniknął na dobre. Ostatnio miał właśnie wpaść na parę dni, pobyć z synem, zarzekał się, że tym razem na pewno, a ja durna uwierzyłam. No i znowu nas wystawił.
No nic. Lato jeszcze trwa. Ciotka z Bydgoszczy zaprosiła, a ciotce Wandzie – starej pannie z wyboru – się nie odmawia. Jak raz mój brat próbował odmówić zupy, którą zrobiła, gdy się nami opiekowała, bo mama musiała iść do szpitala na operację, to nic innego nie dostał, póki nie zjadł tej nieszczęsnej ogórkowej. Zimnej. I z makaronem. Ogórkowa z makaronem? Zgroza! Ale ciotka się nie certoliła: jedz albo głoduj. Zaprosiła nas do siebie, bo chciała wreszcie młodego zobaczyć. Nie wątpiłam, że poradzi sobie humorami dwulatka i moim ogólnym zniechęceniem, jak ze wszystkim w życiu, ale na razie ona była w Bydgoszczy, a ja… na dworcu. I byłam bliska kapitulacji. Nie miałam prawa jazdy, więc musiałam jechać pociągiem. Brat się wykręcił w ostatniej chwili, choć obiecał mi pomóc z transportem, a przeziębionej matki nie chciałam turbować. Przepakowałam się więc z waliz do dwóch plecaków. Ten ze stelażem założyłam na plecy, ten niższy na przód. Młodego do wózka i ruszyliśmy w drogę. Zamówiona taksówka podjechała o czasie, owszem, ale pan kierowca nie raczył wysiąść.
– Mam chory kręgosłup – rzucił tylko i otworzył bagażnik.
Jak już się wyładowałam i wpakowałam z młodym na tylne siedzenie, taksówkarz zaczął uroczo zagadywać.
Normalnie, gość do rany przyłóż
A gdy dojechaliśmy, znowu tylko otworzył bagażnik. Rany. Bilet zabukowałam przez neta i miałam go w komórce, ale na peron i do wagonu jakoś musiałam dotrzeć. No nic. Mati zaczął marudzić, ale objuczona jak wielbłąd, nie mogłam go wyjąć z wózka. Modliłam się, by nie zaliczyć gleby, i dzielnie maszerowałam przez metaforyczną pustynię dworca. Od wielbłąda różniło mnie to, że nie miałam takich pięknych rzęs i spływałam potem. Pchałam wózek, dźwigałam plecaki, ignorowałam, że maseczka zsunęła mi się z nosa, bo przynajmniej mogłam oddychać, oraz to, że Mati stęka i kręci się coraz bardziej, co wyczuwam po ruchach wózkach, bo plecak z przodu mocno ograniczał mi widoczność.
– Spokojnie, synku, zaraz cię wyjmę, tylko dotrzemy.
Na razie dotarłam do schodów. Powinny być ruchome, ale… nie działały. Zdarza się. Dla mnie to tragedia. Rozejrzałam się za… nie wiem, cudem? A zobaczyłam faceta, który mijając mnie, uniósł kciuk. Co on podziwiał? Mało nie wrzasnęłam za nim: spadaj, ty dupku! Co teraz? Myślałam, że pół godziny zapasu to kupa czasu, ale biorąc pod uwagę moją niechęć do otwartego proszenia o pomoc i niedomyślność ludzką, mogę nie zdążyć. Może to Mateusz odstraszał ewentualnych samarytan bardziej niż pandemia? Od etapu kwękania przeszedł do regularnego wycia.
Skąd w dwulatku tyle siły?
Skąd taka moc w głosie? Może razem sobie pozawodzimy…
– Pomogę – usłyszałam aksamitny bas.
Anioł. Bo to nie mógł być ziemski mężczyzna. Tu dżentelmeni wyginęli jak mamuty. A ten był jeszcze z tych okazów, co to działają, zamiast głupio pytać. Poczułam ulgę na ramionach, gdy anioł zdjął ze mnie bagaż ze stelażem i zarzucił sobie na ramię.
– Proszę tu zostać.
Zniósł plecak i wrócił po wózek. Zeszliśmy razem. Pchał wózek, dźwigał plecak, a ja dreptałam za nim. W pełnym wdzięczności milczeniu. Zdumiony Mateusz też się wreszcie zamknął. Na co dzień jestem silna i nie do zdarcia – muszę być, jako samotna matka – ale czy to grzech, że czasem, od święta, chciałabym, żeby to mną ktoś się zaopiekował? Anioł wyglądał jak wiking. Wysoki, potężny, wytatuowany na przedramionach, z podgoloną czupryną, brodaty. Musiałam zadrzeć głowę, by spojrzeć w widoczne nad czarną, bajerancką maseczką oczy. Jasnoniebieskie jak woda w fiordach. Serce żywiej mi zabiło.
– Który peron?
– Drugi – zameldowałam. – Do Bydgoszczy jadę, tym o trzynastej pięć. Ma tu postój, bałam się, że…
– Zdążymy. Odtransportuję panią prosto do przedziału. Bez obrazy, ale jaki facet puszcza żonę i dziecko samopas…
– Nie mam męża.
Chwila ciszy, szybkie spojrzenie i dziwna odpowiedź, z jakąś nutą satysfakcji:
– No i świetnie.
Wiking usadził nas w przedziale i zniknął
Po paru minutach wrócił, usiadł naprzeciw mnie i wziął na kolana Mateusza, który ufnie wyciągał do niego rączki. Usadzony na potężnych udach, zaczął się bawić jasną brodą, wystającą spod maski. Kurczę, nawet ta jego czarna, wyprofilowana maseczka z jakimś celtyckim wzorem była seksowna.
– Przepraszam. Jeśli mały panu przeszkadza…
– Spokojnie, poradzę sobie.
Połaskotał małego, zagadał do niego, podrzucił na kolanie i nim się obejrzałam, przestałam istnieć dla mojego syna, spragnionego męskiego towarzystwa i męskiej uwagi. Nie miałam prawa być zazdrosna, skoro czułam to samo. Nie powinnam, a ufałam temu facetowi. Nie obraziłabym się, gdyby i mnie wziął mnie na kolana, a potem… Potem przypomniało mi się, jak wyglądam. Spocona, potargana, bez makijażu, w trampkach i ciuchach, które są wygodne i łatwe do prania. Matka Polka w wersji roboczej. Praktyczność: sto procent. Atrakcyjność: zero. Z czym do ludzi… Wiking był po prostu miły, a ja zaraz na kolana chcę mu się pakować. Uśmiechnęłam się krzywo pod nosem, z którego maska zsunęła mi się aż do brody. Ciche przekleństwo sprawiło, że uniosłam wzrok…
Mati się zmęczył i drzemał na szerokiej piersi obcego mężczyzny, jakby to było jego miejsce, jego azyl, a on, anielski wiking, wpatrywał się we mnie nad główką mojego dziecka. Takim wzrokiem, że aż się zarumieniłam. Może znowu coś sobie wyobraziłam? Może to jego wersja uprzejmo-kpiącego zainteresowania? Spłoszona spuściłam oczy. Cholera. Guzki flanelowej koszuli rozpięły się i odsłoniły ciut za dużo. Wyprostowałam się i poprawiłam ubranie. Zażenowanie skryłam za maską, naciągniętą aż pod rzęsy. Do Bydgoszczy udawaliśmy, że nic nie zaszło. Mati się obudził, cały rozświergotany, więc ułatwiał nam zadanie. Na dworcu czekała na mnie ciotka, która na widok wikinga aż zagwizdała. Znowu się zarumieniłam i pospieszyłam z wyjaśnieniem:
– Pan był tak miły, pomógł nam. Miałam szczęście, że jechał w tę samą stronę i…
– Niezupełnie – przerwał mi anielski bas. – Tylko kogoś odprowadzałem. Bilet kupiłem już w pociągu.
Tak mnie zatkało, że kompletnie nie wiedziałam, jak zareagować. Ciotka mnie wyręczyła.
– No to skoro już pan jest w Bydgoszczy, może zostanie ciut dłużej? Choć do jutra? Jakoś się pomieścimy. Co sądzisz, Anielko?
Gapiłam się to na ciotkę, to na wikinga, to na synka, uczepionego jego nogi jak miś koala eukaliptusa. Chyba śnię, myślałam. Takie rzeczy się nie dzieją. Nie w moim życiu. Wiking podjął decyzję za mnie. Założył plecak, usadził sobie młodego na ramionach i ruszył za ciotką. A ja… grzecznie podreptałam za nimi.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Zostawiłam syna z babcią, żeby zarobić w Stanach na jego przyszłość. Gdy wróciłam, zastałam zepsutego, rozpuszczonego egoistę”
„Mściłam się na byłym mężu dojąc go z kasy. Jego dzieci z drugą żoną nosiły ciuchy po kuzynach, a moje miały najnowsze smartfony”