– Pięknie tu! – westchnęłam, kiedy Krzysiek zaparkował auto na podjeździe. – Ale też trochę strasznie… W pobliżu nie ma nikogo – dodałam.
– Przecież właśnie tego chcieliśmy – odparł mój facet z uśmiechem. – Tylko my i natura.
– Prawda – przyznałam. – Ale gdyby coś się stało, nikt nam nie pomoże…
– A co się może stać? Może najwyżej zabraknąć wina i wtedy rzeczywiście będzie problem, bo najbliższy sklep jest dwadzieścia kilometrów stąd.
– Wina nie zabraknie – pokręciłam głową z poważną miną. – Na pewno zrobiłeś zapasy.
– Jak ty dobrze mnie znasz! – przyciągnął mnie do siebie i pocałował.
W domu zrobiło się ciemno choć oko wykol
A jednak problem pojawił się już pierwszego wieczoru. Szykowałam właśnie kolację, gdy niespodziewanie wysiadł prąd. Mało nie ucięłam sobie palca, bo zrobiło się ciemno dokładnie w momencie, gdy kroiłam pomidory na sałatkę. I mówiąc ciemno, mam na myśli… naprawdę ciemno. Nie tak jak w mieście, gdy zza firanek przebija światło latarni. W domku zrobiło się ciemno choć oko wykol. Odłożyłam powoli nóż, po czym wymacałam ręką komórkę, którą położyłam na blacie. Włączyłam latarkę w telefonie.
– Krzyyyysiek! – zawołałam.
– Tak, widzę! – odkrzyknął z drugiego pokoju. – Już idę.
Przyszedł po chwili do kuchni, potykając się o meble.
– Co zrobiłaś? – spytał.
– Ja? – zdziwiłam się. – Nic. Kroiłam pomidory, wstawiłam wodę na herbatę i nagle pyk! Ciemno.
– W czajniku elektrycznym – mruknął. – Coś jest nie tak z instalacją. Nie powinno wywalać korków, gdy włącza się czajnik. Dzwonię do właściciela.
I rzeczywiście. Po rozmowie z gościem, od którego wynajęliśmy domek, okazało się, że „ci co kładli kable, coś spartaczyli”, więc w naszym przepięknym górskim domku nie można było mieć jednocześnie włączonych dwóch grzejników i czajnika elektrycznego, bo groziło to spięciem. No cóż, takie kwiatki w wynajmowanych lokalach zdarzają się często, cudów nie ma.
– Bezpieczniki są w piwnicy – westchnął Krzysiek. – Daj komórkę i idę.
– Nie możesz wziąć swojej? – jęknęłam. – Nie chcę tu siedzieć po ciemku.
– Daj spokój, jest gdzieś w mojej kurtce, nie chce mi się jej szukać. Włączę światło i zaraz wrócę.
Poszedł, a ja zostałam w całkowitej ciemności. Nie czułam się zbyt komfortowo. A jeszcze gorzej poczułam się, gdy usłyszałam z dołu łomot, a potem rozdzierający krzyk.
– Krzyyyysiek! – wrzasnęłam, ale odpowiedziała mi tylko cisza.
Już chciałam wrzasnąć po raz drugi, kiedy do moich uszu dobiegł najpierw głuchy jęk, a potem pełen bólu, niewyraźny głos mojego ukochanego:
– Spadłem ze schodów! Chyba… zahaczyłem o coś ostrego. Musisz mi pomóc! – a po chwili: – Weź komórkę ode mnie z kurtki, bo się zabijesz. Tu jest coś rozlane!
Przestraszona wykonałam jego polecenie. Na szczęście komórka rzeczywiście znajdowała się w kieszeni kurtki. Przyświecając sobie, zeszłam powoli do piwnicy. Gdzieś pośrodku schodów zauważyłam sporych rozmiarów kałużę. Ciecz była lepka, gęsta i na pewno bardzo śliska. Jakiś olej, smar czy coś podobnego. Poświeciłam na boki, gdzie stały półki z narzędziami i zobaczyłam przewróconą puszkę. I wszystko było jasne.
Ostrożnie ominęłam kałużę i zeszłam niżej. Na ostatnim schodku przystanęłam i wstrzymałam oddech. U podnóża schodów leżał Krzysiek, trzymając się za nogę, z której obfitym strumieniem spływała krew. Rana była tak głęboka, a krew płynęła tak szybko, że tuż obok Krzyśka zdążyła się już utworzyć całkiem sporych rozmiarów kałuża.
– O Boże! – jęknęłam.
– Tu jest kosa… – wystękał. – Wpadłem na nią i rozorałem sobie udo.
– Co jest? Jaka kosa? O Boże, o Boże – nie rozumiałam, co do mnie mówi.
– Normalna. Taka do koszenia. Ostrze wbiło mi się w ciało.
I wtedy ją zobaczyłam. Leżała obok z ostrzem zabarwionym na czerwono.
– Co robić? Co mam robić?!
– Najpierw włącz bezpieczniki – poinstruował mnie Krzysiek. – Po ciemku nic nie zdziałamy.
Wykonałam polecenie, ale kiedy w pomieszczeniu zrobiło się jasno, tylko bardziej się przestraszyłam. Bo dopiero wtedy wyraźnie zobaczyłam, ile krwi stracił już Krzysiek. Wyglądało na to, że naprawdę mocno się poharatał. Pobiegłam na górę po apteczkę, na szczęście mieliśmy jedną w samochodzie. Opatrzyłam ranę na tyle, na ile umiałam, lecz nie byłam do końca zadowolona z efektu.
Podjęłam decyzję, nie miałam wyjścia
– Dzwonię na pogotowie – zdecydowałam. – Zobacz, krew przesiąka przez bandaże.
– Daj spokój, to tylko mała ranka… – Krzysiek zgrywał bohatera.
Nie zważając na jego protesty, zadzwoniłam na numer alarmowy. Dyspozytorka zadała kilka pytań, potem przełączyła mnie do kogoś innego, a ten ktoś inny po zadaniu podobnych pytań, znów przełączył mnie do kolejnej osoby. Ta zaś była bardzo niemiła, znów zadawała pytania, jednocześnie sugerując, że Krzysiek jedynie lekko się skaleczył, a ja niepotrzebnie zawracam im głowę. Na koniec powiedziała, że może poprosić lekarza, aby skonsultował ten przypadek telefonicznie, ale na razie pan doktor jest zajęty, więc oddzwoni w przeciągu pół godziny.
Powiem szczerze, zdenerwowała mnie. Straciłam dobre piętnaście minut, a nie uzyskałam kompletnie nic. Tymczasem rana mojego ukochanego mocno krwawiła. Nie znam się na ranach ani w ogóle na medycznych sprawach, lecz na moje oko nie wyglądało to dobrze. Pozostała zatem ostatnia możliwość, która choć napawała mnie lękiem, była… ostatnią możliwością.
– Nie ma wyjścia. Pojedziemy do szpitala – zdecydowałam, a Krzysiek spojrzał na mnie zdumiony.
– Co ty mówisz? Przecież ja nie mogę prowadzić.
– Dlatego ja poprowadzę.
I wierzcie lub nie, ale tak właśnie się stało!
To nie była łatwa decyzja. Miałam prawo jazdy od dobrych dziesięciu lat, ale od takiego samego czasu nie wsiadałam za kółko. Podczas jednej z moich pierwszych samodzielnych jazd wydarzył się wypadek.
Jechałyśmy z moją przyjaciółką Sarą na imprezę za miasto. W pewnym momencie na drogę wybiegła sarna. A za nią kilka kolejnych. Mimo że wcisnęłam hamulec z całej siły i próbowałam je wyminąć, nic to nie dało. Uderzyłam w zwierzęta z prędkością około osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Jedno z nich siła uderzenia podrzuciła do góry, w wyniku czego wybiło kopytami przednią szybę i wpadło do środka samochodu. Niemalże zmiażdżyło Sarę, która siedziała na miejscu pasażera. Zginęła na miejscu, karetka nie zdążyła nawet dojechać.
Wszyscy powtarzali mi wielokrotnie, że to nie była moja wina, że nie mogłam nic zrobić. Gdyby zwierzę było jedno, a nie całe stado, to może jeszcze udałoby się je wyminąć, ale tak nie miałam żadnych szans. Jechałam zgodnie z przepisami, zachowałam się jak należy. Ot, przypadek.
A jednak widziałam ten żal i niemy wyrzut w oczach matki Sary, sama też nie potrafiłam pozbyć się wyrzutów sumienia. Od tamtej pory ani razu nie wsiadłam za kółko. Dlatego nie byłam pewna, czy w ogóle pamiętam, jak to się robi. Gdzie jest sprzęgło, gdzie gaz, jak się zmienia biegi?
– Jesteś pewna? – spytał Krzysiek, parząc na mnie z niedowierzaniem.
Bez słowa pokiwałam głową.
Nie, nie byłam pewna. Wręcz drżałam z niepewności, kiedy po raz pierwszy od lat dotknęłam kierownicy. Ale wiedziałam, że nie mam wyjścia. Krzysiek siedział koło mnie, zaciskając szczęki z bólu. Czuł się bardzo źle, widziałam to. Zgodził się na to wszystko za szybko, za łatwo, zbyt słabo protestował. Znałam go dobrze, nie chciał się przyznać, że go boli, twierdził, że „to tylko mała ranka”, ale na czoło już teraz wystąpił mu zimny pot, choć na dworze było poniżej zera.
Kiedy wsiedliśmy do auta, odetchnęłam głęboko, wrzuciłam jedynkę i wcisnęłam gaz. Nie było już odwrotu.
Mówią, że jazdy samochodem, podobnie jak jazdy rowerem, nie zapomina się nigdy. Nie byłam pewna, czy to prawda. Dziwnie było prowadzić auto, do tego w nocy, po oblodzonej drodze. Wokół leżał śnieg, górska serpentyna wiła się jak niekończący się wąż. Serce biło mi mocniej na każdym zakręcie, miałam wrażenie, że lada chwila wyskoczy mi z piersi. Jechałam nie szybciej niż sześćdziesiątką, a ręce drżały mi jak w delirium.
– Nie bój się, dobrze ci idzie – powiedział słabym głosem Krzysiek, uważnie mnie obserwując.
Ale ja nie potrafiłam się nie bać. Droga świeciła pustkami, ale ja byłam niemal pewna, że za chwile coś się na niej pojawi, wyskoczy znienacka wprost na mnie, zaatakuje.
Gdy spojrzysz w oczy lękom, one znikają
I wierzcie lub nie, ale tak się stało! To samo, co lata temu zabiło moją przyjaciółkę, a u mnie spowodowało ogromną traumę, objawiło się na tej pustej górskiej drodze znowu, właśnie teraz, kiedy wreszcie odważyłam się zmierzyć z własnym lękiem. Jakby chciało mnie sprawdzić, przetestować.
Sarna. Wbiegła na drogę tak samo niespodziewanie jak dziesięć lat temu. Wbiegła i stanęła pośrodku, jakby na mnie czekając. Zahamowałam z piskiem opon. Zacisnęłam oczy i ukryłam twarz w dłoniach. A potem spojrzałam na nią. Stała tam, może pół metra od samochodu, nieruchoma niczym posąg wyrzeźbiony w skale. Reflektory oświetlały jej tułów i nogi, łebek pozostawał w cieniu. Tylko oczy świeciły jak dwie małe gwiazdy, patrzyła na mnie. Przypominały mi… tak, przypominały oczy Sary tamtego wieczoru, kiedy śmiejąc się radośnie, wsiadałyśmy do samochodu.
Miałyśmy po dwadzieścia lat, całe mnóstwo planów i chęci do zabawy. Myślałyśmy, że tej nocy czeka nas świetna impreza, ale spotkało nas coś zupełnie innego. Mnie zapuchnięte od płaczu oczy i leki uspokajające, a Sarę miejsce w zimnej kostnicy. Jej radosne oczy zgasły tego wieczora na zawsze.
– Nie bój się, to już przeszłość – usłyszałam jej cichy głos gdzieś z tyłu głowy i niespodziewanie… poczułam spokój. Coś, czego tak naprawdę nie czułam od dziesięciu lat.
– Karina, co jest? – Krzysiek patrzył na mnie zaniepokojony. – Dlaczego się zatrzymałaś?
– Jak to? Przecież na szosę wybiegła sarna… – wskazałam palcem drogę, ale gdy spojrzałam, ta była pusta.
Popatrzyłam przed siebie zdumiona. Gdzie się podziało to zwierzę?
– Musiała uciec. Była tu… – wymamrotałam bez sensu.
– Na pewno dobrze się czujesz? – dopytywał mój ukochany.
Jego twarz wyrażała troskę, ale też ból, który starał się za wszelką cenę maskować. Potrząsnęłam głową i postanowiłam wziąć się w garść.
Krzysiek mnie potrzebował, to nie był dobry czas na zmory z przeszłości. Wrzuciłam bieg, wcisnęłam gaz i ruszyłam z piskiem opon.
W szpitalu okazało się, że decyzja o przyjeździe na ostry dyżur była jedyną słuszną. Krzyśka od razu zabrali do szycia, jako pilny przypadek, bo stracił dużo krwi. Dodatkowo okazało się, że ma złamaną nogę. Czekanie do rana albo na przyjazd karetki mogło nie skończyć się dobrze, bo rana okazała się poważna. A na telefon od lekarza, który miał oddzwonić w ciągu pół godziny, by przeprowadzić konsultację, nie doczekałam się do dziś.
Tamtego dnia na własnej skórze, a raczej na skórze Krzyśka doświadczyłam niewydolności systemu opieki zdrowotnej. Ale też dowiedziałam się czegoś pożytecznego: kiedy spojrzysz w oczy własnym lękom, one znikają. Jak tamta sarna z górskiej drogi.
Czytaj także:
„Po wypadku długo bałem się wsiadać za kółko. Gdyby nie mój najlepszy kumpel, już zawsze jeździłbym na wakacje pociągiem”
„Kolega wsiadł za kierownicę po kilku piwach. Ja wysiadłam, a chwilę później wszyscy moi przyjaciele zginęli”
„Po śmierci córki długo dochodziłam do siebie. Dopiero po roku odważyłam się spotkać z człowiekiem, który mi ją odebrał”