Czas leczy rany – po roku od śmierci Julki, zaczynałam pomału wierzyć w prawdziwość tego powiedzenia. To, co kiedyś wydawało mi się niewyobrażalne – że mogę obudzić się bez przejmującego skurczu serca, zasnąć na poduszce, która nie jest przemoczona łzami, spojrzeć w pogodne niebo bez rozdzierającego żalu, że jej oczy nie mogą się cieszyć tym widokiem – powoli stawało się faktem. Mojego ukochanego dziecka zabrakło na świecie, a ja byłam w stanie oddychać, pracować, żyć.
Nie znaczy to wcale, że o niej zapomniałam. Wciąż przyginał mnie ból na wspomnienie jej śmiechu, nadal szarpał szloch na myśl, że nigdy nie wskoczy mi na kolana i nie obejmie szyi rączkami. Ale życie nie było już dla mnie wyłącznie skręcającą wnętrzności tęsknotą, żalem do świata, pretensją do Boga i… nienawiścią do tego, który mi ją tak nagle odebrał.
Poza tym, miałam jeszcze dwoje starszych dzieci. One też potrzebowały rodziców. Kuba w tym roku miał zdawać maturę. Codziennie dojeżdżał z naszej wsi do miasta powiatowego, gdzie było liceum. Tosia kończyła podstawówkę i szykowała się do gimnazjum. Zbliżały się ważne i przełomowe momenty w ich życiu, musieliśmy z mężem być z nimi, stanowić ostoję, dawać poczucie bezpieczeństwa. Dlatego wkładaliśmy z Henrykiem wiele wysiłku w to, żeby prowadzić normalny dom. Dom, w którym można nie tylko płakać, ale także śmiać się głośno i żartować.
To był normalny człowiek, jak my
Tamtej niedzieli, choć ranek powitał nas przymrozkiem, a droga przed naszym domem nadal tonęła w pośniegowym błocie, wyraźnie czuć było już nadchodzącą wiosnę. Zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy na mszę. Tyle że tego dnia, wyjątkowo, nie pojechaliśmy do naszego kościoła, ale do wsi oddalonej o 15 kilometrów, gdzie mieszkała teściowa. Mama Henryka zaprosiła nas na świąteczny obiad, na którym mieli pokazać się nawet dawno niewidziani krewni.
Kiedy więc kościelny oddzwonił zakończenie modłów, a organista zaintonował radosne hymny, wyszliśmy jako jedni z pierwszych i po chwili znów byliśmy w drodze. Kubie i Tosi dopisywały humory, cieszyli się na spotkanie z kuzynem i kuzynką, a mąż opowiadał o naszej kurzej fermie, która była jego oczkiem w głowie. I tak dotarliśmy do miejscowości, której nazwy nie wymówiłam od roku – pochodził stąd człowiek, który zabił moją Juleczkę. Chętnie bym ją ominęła, nadkładając szmat drogi, ale nie było takiej możliwości. Z jednej strony lasy aż do Zamościa, a z drugiej pola i rzeka.
Henryk zwolnił, ścisnął kierownicę tak, że aż zbielały mu knykcie, wbił wzrok przed siebie. Jechaliśmy w milczeniu. Byle tylko minąć to straszne miejsce.
– To on! – panującą w kabinie ciszę rozciął nagle krzyk Kubusia.
Podskoczyliśmy jak oparzeni, rozglądając się wokół. Właśnie mijaliśmy sklep spożywczy, pod którym kilku mężczyzn piło piwo. Żaden nie był jednak Ryszardem B. – a więc człowiekiem, który zamienił moje życie w piekło.
Henryk zredukował więc bieg i znów wcisnął gaz.
– Jego tam nie było – skwitował.
– Był! – spierał się Kuba. – Naprawdę nie zauważyliście tego pijaka śpiącego pod ławką?
Spojrzeliśmy po sobie z Henrykiem. Rzeczywiście, pod ławką opartą o ścianę sklepu leżała jakaś sterta szmat, ale czy krył się pod nią człowiek? Żadne z nas tego nie zauważyło, wiedzieliśmy jednak, że kto jak kto, ale syn jest najbardziej spostrzegawczy z całej naszej piątki. To znaczy… czwórki.
– Musiałeś się jednak pomylić, synku – włączyłam się do dyskusji. – Niezależnie, co wszyscy do niego czujemy, trzeba przyznać że B. nie jest alkoholikiem. Ma żonę, dwójkę dzieci, nieduże gospodarstwo…
Dowiedziałam się tego wszystkiego już podczas procesu. Wcześniej nie widziałam faceta na oczy. Przesłuchani przez policję sąsiedzi złego słowa nie mogli o nim powiedzieć. Cichy, spokojny, służył pomocą. Podczas rozprawy płakał, przepraszał, bił się w piersi. Normalny człowiek. Jak my.
I to, szczerze mówiąc, było dla nas nawet gorsze, niż gdyby Julkę zabił pijak, pirat drogowy, bandyta. Wtedy moglibyśmy z czystym sumieniem nienawidzić, żądać srogiej kary. A tak… Cóż, prawdę mówiąc, nasza tragedia nie była nawet do końca jego wyłączną winą. Owszem, jechał za szybko. I był niewyspany. Ale nie z powodu kaca, brawury, lekceważenia bezpieczeństwa.
Tamtej nocy, po prostu, ocieliła się jego krowa. Całą noc spędził w oborze, a rankiem pojechał po jakiś lek do weterynarza. I śpieszył się z powrotem, bo Krasula była bardzo słaba. Pędził więc przez wieś, a Julka szła akurat z moją mamą poboczem. I nagle z przystankowej zatoczki wyjechał pekaes. Tamten uniknął zderzenia, lecz wypadł dwoma kołami z szosy. To wystarczyło. Mamy nawet nie drasnął, Julka zginęła na miejscu.
Po wypadku nie umiał sobie wybaczyć
Sam prokurator uznał, że sąd potraktował faceta wyjątkowo surowo. Jego zdaniem, choć był przecież oskarżycielem, sprawa kwalifikowała się nawet do umorzenia. Tymczasem Ryszard B. dostał wyrok w zawieszeniu i sporą grzywnę, jak na kieszeń biednego rolnika.
Na obiedzie u teściowej nie mogłam przestać myśleć o kupie szmat pod ławką. Czy tamten człowiek naprawdę się stoczył? Dlaczego? Czy już wcześniej był alkoholikiem, tylko udało mu się to ukryć przed śledczymi? A może przyczyna była inna…
– Też ci to nie daje spokoju? – spytał mnie Henryk, kiedy po deserze wyszłam przed dom zaczerpnąć świeżego powietrza.
– A ty? Co o tym wszystkim sądzisz? – odbiłam piłeczkę.
– Co się stało, to się nie odstanie – powiedział, choć pod skórą twarzy grały mu szczęki. – Ale chciałbym już zamknąć tę sprawę. Julcia jest w niebie, my zostaliśmy na ziemi. Kiedyś się spotkamy. Nie potrzeba mi więcej ofiar.
– Ale skąd możemy wiedzieć, że to był rzeczywiście ten Ryszard? A jeśli nawet, to stoczył się z powodu tego, co zrobił?
– Jest jeden sposób – odpowiedział mąż. – Spytajmy w parafii.
Poszliśmy do księdza od razu. Początkowo proboszcz nie był zadowolony, że jacyś obcy zawracają mu głowę. Kiedy jednak wymieniliśmy nazwisko B., a potem powiedzieliśmy, kim jesteśmy, od razu nas wpuścił na plebanię.
– Tak, to prawda – westchnął. – Kiedyś z B. dobry był parafianin. Pobożny, uczynny, muchy by nie skrzywdził. Ale po tamtym wypadku nie umiał sobie wybaczyć. Nie pytajcie, skąd to wiem, obowiązuje mnie tajemnica spowiedzi. Żadna pokuta, żadne słowa otuchy nie były w stanie tego zmienić. Zaczął pić, przestał przychodzić na msze, kompletnie się stoczył…
Wracając z plebanii, nie musieliśmy nawet długo ze sobą rozmawiać. Oboje z mężem doskonale wiedzieliśmy, co trzeba w tej sytuacji zrobić. Henryk usiadł za kierownicą naszego auta i w milczeniu pojechaliśmy pod adres, który tak dobrze znaliśmy z akt.
Drzwi otworzył nam człowiek, który zabił naszą córeczkę.
Myślał, że przyjechaliśmy po zemstę
– To wy? – osłupiał na nasz widok Ryszard B., a potem dodał głosem, w którym, mogę przysiąc, zabrzmiała nuta nadziei: – Przyszliście się zemścić?
Bez słowa zmierzyliśmy go badawczym spojrzeniem. Wyglądał strasznie. Brudny i śmierdzący. Odziany w łachmany. Wyglądał jak cień rosłego i ogorzałego mężczyzny, którego poznaliśmy na sali sądowej rok temu.
Chyba opacznie odczytał nasze milczenie, bo osunął się na kolana, przymknął oczy i szepnął:
– W takim razie zabijcie. Śmiało. Uwolnijcie mnie wreszcie od tego.
Skamienieliśmy. A więc ksiądz miał rację. Ryszarda zżerał nie tylko alkohol, ale przede wszystkim okropne wyrzuty sumienia.
Oprzytomniałam pierwsza. Przyklękłam, objęłam wciąż rozłożyste, ale chude jak u kościotrupa ramiona, przytuliłam twarz do sztywnej z brudu brody.
– Nie przyszliśmy cię zabić. Jesteśmy tu, żeby ci wybaczyć.
A potem długo trwaliśmy tak we troje, wtuleni w siebie na progu, wstrząsani rozdzierającym szlochem. W końcu jednak podnieśliśmy się, uściskaliśmy z nim po raz ostatni i odeszliśmy. Kiedy wsiadaliśmy do samochodu, na niebie wisiały już gwiazdy. Jedna z nich wyraźnie do nas mrugnęła.
Czytaj także:
„Gdy córka zginęła w wypadku, mój świat się zawalił. Przyjęliśmy z żoną spadek po Adze, a wraz z nim 30 tys. zł długu"
„Gdy córka zginęła, moje życie umarło razem z nią. Codziennie chodziłam na cmentarz i to tam narodziłam się na nowo”
„Nie potrafiłam cieszyć się tym, że córka przeżyła wypadek. W głowie dudniła mi myśl, że to koniec jej medycznej kariery”