„Po wypadku długo bałem się wsiadać za kółko. Gdyby nie mój najlepszy kumpel, już zawsze jeździłbym na wakacje pociągiem”

mężczyzna, który boi się prowadzić fot. iStock by Getty Images, Zorica Nastasic
„Na czoło wystąpił mi zimny pot, dłonie też stały się mokre, i to tak, że gdyby kierownica nie była lekko chropowata, chybaby ślizgała mi się w rękach. W dodatku z tyłu pojękiwał Adam, co nie dodawało mi bynajmniej otuchy, obok śmigały samochody jadące dwa razy szybciej ode mnie, a niektóre pewnie nawet trzy…”.
/ 22.04.2023 14:30
mężczyzna, który boi się prowadzić fot. iStock by Getty Images, Zorica Nastasic

Nieraz słyszałem opinię, że jeśli kierowcy zdarzy się poważniejszy wypadek, powinien jak najszybciej wsiąść za kółko, bo im dłuższy czas upływa od zdarzenia, tym trudniej się przełamać i wrócić do prowadzenia auta. 

Na własnej skórze mogłem się przekonać, że jest w tym sporo prawdy. Nie wiem, czy jest na świecie ktoś, kto sporo jeździ, a nie zaliczył nawet stłuczki. Jeśli nawet, to stanowi wyjątek. Pewnie – starsza pani wyprowadzająca wóz z garażu raz w tygodniu może się pochwalić czystą kartą, chociaż i tutaj jest ryzyko. Może kiedyś, gdy panował mniejszy ruch na drogach, częściej zdarzali się tacy szczęśliwcy. Skłamałbym zatem mówiąc, że nic mi się w życiu nie przydarzyło. Trochę wgnieceń, jakieś urwane lusterko, stłuczona lampa, porysowany lakier… Nic wielkiego, choć zawsze to stresujące i kosztowne. Ale miałem też poważny wypadek.

Jechałem razem z żoną z centrum handlowego do domu. Oboje zadowoleni po udanych zakupach – akurat byliśmy w trakcie urządzania mieszkania. Lubię takie prace, więc z przyjemnością myślałem o tym, że jeszcze tego popołudnia dowiozą nam materiały i zacznę się bawić. Być może w tym, co się zdarzyło, było trochę mojej winy, ale tylko tyle, że chciałem zachować się jak człowiek. Na samym końcu małej miejscowości, kilkanaście kilometrów przed naszym domem, wyskoczył na jezdnię wielki kot. Odruchowo przyhamowałem, ale zwierzę i tak oberwało. Przyhamowałem więc jeszcze bardziej, a potem zacząłem zjeżdżać na pobocze.

Wiem, nie powinienem tego robić. Kot być może był już trupem, ale po prostu nie chciałem zostawiać potrąconego zwierzaka, jeśli jeszcze żył. Wtedy usłyszałem pisk hamulców i potworny huk.

Na urlop musieliśmy jechać pociągiem

Kiedy się pozbierałem, spostrzegłem, że auto stoczyło się do płytkiego rowu. Żona obok oddychała ciężko. Przeraziłem się, że coś jej się stało. Na szczęście doznała jedynie szoku. Ten wóz, który we mnie uderzył, to była półciężarówka. Ze sporego sedana zrobił mi małe coupe. Całą zawartość bagażnika miałem na tylnym siedzeniu. Ten wariat musiał lecieć przynajmniej setką w terenie zabudowanym. Policja potwierdziła moje podejrzenia, tylko dorzucili jeszcze dwadzieścia kilometrów na godzinę do mojej kalkulacji.

Następnego dnia, kiedy otrząsnęliśmy się z szoku, zacząłem myśleć, co by się stało, gdybyśmy wieźli z tyłu dzieciaki! Aż strach pomyśleć! Mogłyby tego nawet nie przeżyć! Tak to się zaczęło. Adam, mój najlepszy przyjaciel, namawiał mnie już po kilku dniach, bym wsiadł za kółko.

– Uwierz mi – mówił. – Jeśli od razu tego nie przełamiesz, będziesz się później coraz bardziej bał. Mój brat to przechodził. Zanim znów zaczął jeździć po wypadku, minęło ładnych parę lat. A i teraz nie chce prowadzić auta w dużym mieście, bo wpada w panikę, kiedy ma wokół siebie tyle wozów.

Dałem się namówić, siadłem na miejscu kierowcy w jego samochodzie i ruszyłem. Cały się w środku trząsłem, pociłem, nie dawałem rady nawet precyzyjnie wrzucać biegów. Opuściłem fotel kierowcy z prawdziwą ulgą. Uznałem, że muszę jednak odpocząć od jeżdżenia. Zbyt wiele mnie kosztowało to doświadczenie z wypadkiem, a potem przełamywaniem się. A poza tym, i tak nie miałem samochodu.

Na razie nie zapowiadało się, żebym chciał i mógł go kupić. Na szczęście do pracy we Wrocławiu mogłem dojeżdżać pociągiem albo autobusem. Było to wprawdzie mniej wygodne, ale tak naprawdę zajmowało mniej więcej tyle samo czasu. Szczególnie w przypadku pociągu, bo ten środek komunikacji nie jest narażony na zakłócenia w ruchu.

Gorzej za to było w wakacje, kiedy nadszedł czas wyjazdów. Adam wprawdzie zaproponował, że pożyczy nam samochód, bo jako człowiek tak zwanego wolnego zawodu mógł sobie zrobić urlop w dowolnym czasie, ale na samą myśl o prowadzeniu oblałem się zimnym potem. Od razu miałem przed oczami wypadek i ten tył auta wbity do środka, strach o Renatę, no i wracała natrętna myśl, co mogłoby stać się z dziećmi… Zwyczajnie panikowałem, i było to uczucie niemożliwe do przezwyciężenia.

Ostatecznie pojechaliśmy więc zatłoczonym pociągiem, niestety z przesiadkami. Coś okropnego. Mimo to jakoś przeżyliśmy tę podróż, chociaż żona kręciła nosem na brak komfortu i konieczność dźwigania bagaży.

– Nasi rodzice prawie całe życie tak podróżowali i jakoś to przetrwali.

– Nasi rodzice żyli za głębokiej komuny, kiedy prawie wszyscy tak podróżowali – warknęła. – Naprawdę, mógłbyś w końcu wsiąść za kółko. Możemy przecież kupić auto. Na początek chociaż jakiegoś kaszlaka, żebyś się z powrotem wprawił i nie stresował, jeśli gdzieś go przytrzesz.

– Łatwo ci mówić – zaśmiałem się gorzko. – To nie ty siedziałaś za kierownicą, kiedy to się stało… Nie ty za każdym razem, gdy wchodzisz do samochodu, nawet jako pasażer, przywołujesz w pamięci wypadek!

– Chyba będę musiała zrobić prawo jazdy – sapnęła, ciągnąc walizę.

– Proszę bardzo – odparłem. – To by było jakieś rozwiązanie…

Ale nie wszędzie można dojechać środkami komunikacji publicznej, przynajmniej na określoną godzinę. Dostałem w pracy polecenie przeprowadzenia audytu w niewielkiej delegaturze naszej firmy, znajdującej się niedaleko Legnicy. Inaczej niż autem nie dało się tam dotrzeć na czas z mojej rodzinnej Oleśnicy, leżącej po drugiej stronie Wrocławia. Nie pomogły tłumaczenia i wykręty. Szef nie zamierzał ustąpić. Byłem w tym momencie jedyną osobą do dyspozycji i nie miałem nic do gadania. Zadzwoniłem do Adama.

Zwijał się z bólu, a ja zacząłem panikować

– Słuchaj, zwrócę ci za paliwo. Tylko mnie tam zawieź, dobrze? Potem możesz od razu wracać, nie musisz czekać. Wiesz, z powrotem jakoś się doturlam, ważne jest, żebym rano był tam punktualnie.

– Nie ma problemu – odparł.

Wiedziałem, że na kogo jak na kogo, ale na kumpla zawsze mogę liczyć.

Trzy dni później jechaliśmy do tej pipidówki. Adam stawił się o umówionej porze, chociaż narzekał trochę, że od wczoraj męczy go ból brzucha.

– Nie chciałem ci robić poruty, więc jestem – powiedział. – Ale, cholera, kręci mnie w kichach tak, że raz się pocę, a raz mi zimno. Masakra!

Gdybym tylko mógł, poradziłbym sobie bez niego. Niestety, nie miałem już wyjścia. Gdybym nie pojechał na ten audyt, miałbym w pracy nieliche problemy. Moje szefostwo absolutnie nie należało do wyrozumiałych. Przeleciało mi wprawdzie przez głowę, żeby zadzwonić do pracy i powiedzieć, że zachorowałem, ale konsekwencje byłyby na pewno przykre. Drapieżny kapitalizm i tyle. Koniec premii na pół roku albo dłużej, ale co najgorsze, byłbym na pewno pierwszy do zwolnienia w razie kolejnej redukcji etatów czy innych przetasowań.

A zatem pojechaliśmy. Adam nie był zbyt rozmowny, musiał się naprawdę nieszczególnie czuć, bo zazwyczaj mu się usta nie zamykają. Trzy razy zatrzymywaliśmy się po drodze na stacjach benzynowych, a mój kumpel biegał do toalety. Było mi strasznie głupio.

Kiedy dotarliśmy, Adam oświadczył, że na mnie zaczeka.

– Może mi trochę minie – rzekł, krzywiąc się. – A poza tym, wolę nie wracać sam, jak tak się czuję. Raźniej w towarzystwie.

– Jasne – pokiwałem głową. – Postaram się streszczać. To niewielka filia, jeśli przygotowali wszystko jak trzeba, za trzy godziny skończę.

Może nie był to najdokładniejszy audyt świata, ale nie chciałem, żeby Adam czekał zbyt długo. Zresztą, kierownik delegatury był zadowolony, że wszystko przebiega szybko. No i na szczęście nie miałem jakichś większych uwag, co do funkcjonowania przedsiębiorstwa. Przymknąłem nawet oko na parę rzeczy, nie wpisując ich w protokół, tylko ustnie sugerując szybkie poprawienie niedociągnięć.

Adam wyglądał jeszcze gorzej niż rano. Był blady i krzywił się praktycznie przy każdym ruchu.

– Dojedziesz? – zaniepokoiłem się.

– Dojadę – odparł i jęknął cicho.

Ruszyliśmy niezwłocznie. Przyjaciel powinien teraz być u lekarza, a nie w trasie. A przynajmniej siedzieć w domu i się kurować.

Nieszczęście nastąpiło, kiedy już jechaliśmy autostradą, jakieś czterdzieści kilometrów przed Wrocławiem. Adam nagle zwolnił i zjechał na awaryjny pas. Zatrzymał samochód, odchylił się w fotelu i zaczął ciężko oddychać. A potem wysiadł, przeszedł parę kroków, po czym skulił się, trzymając za brzuch. Przeraziłem się. Natychmiast wyskoczyłem z auta, podbiegłem do niego.

– Rany boskie, Adaś, co się stało?

– To wyrostek – wyjęczał. – To na pewno wyrostek… – Jezu, jak boli!

Z każdą chwilą szło mi coraz lepiej

Rozejrzałem się bezradnie.

– Zatrzymam kogoś – powiedziałem. – Niech cię zawiezie do szpitala.

– A wózek? – jęknął. – Ma tu zostać?

Jakoś się go dostarczy do Oleśnicy. Chłopie, przecież chodzi o to…

– Do cholery, jak?! – spojrzał na mnie wściekle. – Zwariowałeś?!

Ze złości na chwilę chyba zapomniał o bólu, bo już nie był blady jak wcześniej, lecz lekko poczerwieniał.

– Będziesz tu czekał, aż przyjedzie ktoś, żeby go zabrać? To głupi pomysł! Wsiadaj za kółko i jedziemy!

Znów zawył z bólu.

– Cholera, jak mi się rozleje…

Nabrałem głęboko powietrza. Kląłem w duchu na tę paskudną sytuację. Ale jakie miałem wyjście?

– A jak nas zatrzyma policja?

– To zapłacę za ciebie ten mandat za brak prawa jazdy, skoro nie masz go przy sobie! Zlituj się, ja tu zdycham!

Zataszczyłem go do auta, umieściłem na tylnym siedzeniu. Położył się skulony, ledwie już przytomny. A ja usiadłem za kierownicą. Czułem się, jakbym pierwszy raz miał prowadzić samochód. Boże kochany, w dodatku na autostradzie! Jak sobie poradzę?

Przekręciłem kluczyk, nacisnąłem sprzęgło i wrzuciłem pierwszy bieg. Odruchowo spojrzałem w lusterko. Prawy pas był na szczęście chwilowo wolny, mogłem włączyć się do ruchu bez czekania. Ruszyłem. Drugi bieg, trzeci… Wreszcie wrzuciłem czwórkę i wlokłem się sześćdziesiąt na godzinę. Szybciej się po prostu bałem.

Na czoło wystąpił mi zimny pot, dłonie też stały się mokre, i to tak, że gdyby kierownica nie była lekko chropowata, chybaby ślizgała mi się w rękach. W dodatku z tyłu pojękiwał Adam, co nie dodawało mi bynajmniej otuchy, obok śmigały samochody jadące dwa razy szybciej ode mnie, a niektóre pewnie nawet trzy…

– Może zjadę na stację i wezwiemy pogotowie? – zaproponowałem.

– Człowieku – wyrzęził. – Zanim karetka przyjedzie, zdechnę z bólu! Jedź do jakiegoś szpitala, będzie szybciej!

Jechałem więc dalej. Powoli obawa o przyjaciela zaczęła przesłaniać stres wynikający z prowadzenia auta. Myślałem tylko o tym, żeby nic mu się nie stało! Wiedziałem, że rozlanie się wyrostka robaczkowego to bardzo poważna sprawa. Przypomniałem sobie, gdzie są we Wrocławiu szpitale. Od strony wjazdu do miasta najbliższy był wojskowy. A jeśli będą korki, co o tej porze wydawało się bardzo prawdopodobne… No i jazda przez wielkie miasto. Czy dam radę?

Wiedziałem, że z wyrostkiem nie ma żartów

– Może pojedziemy do Oławy? – zaproponowałem. – Tam jest szpital i nie będzie korków.

– Oszalałeś? – Adam wysilił głos mimo bólu. – To trzydzieści kilometrów! A w Oławie dopiero się trasa zatyka! Jedź do wojskowego. Nie ma korków, odkąd jest obwodnica…

Miał rację. Tak długo nie jeździłem autem, że zupełnie zapomniałem, że Wrocław został odciążony dzięki obwodnicy. Wciąż miałem w głowie dawny czas, gdy na wyjazdach i wjazdach trzeba było swoje odczekać. Skupiłem się na prowadzeniu. Byłem zaskoczony, że idzie mi całkiem przyzwoicie. Zacząłem nawet przyśpieszać na tyle, żeby wrzucić piąty bieg. Jechałem już dziewięćdziesiątką, potem setką.

Uspokoiłem oddech, pot na czole zaczął wysychać. Włączyły się wieloletnie odruchy doświadczonego kierowcy. Po dziesięciu czy piętnastu minutach jechałem już pewniej, zwiększając prędkość do stu dwudziestu. Musiałem się śpieszyć, tym bardziej że Adam przestał już prawie reagować na moje pytania. Mruczał tylko, kiedy chciałem sprawdzić, czy jest jeszcze przytomny.

Zjechałem z autostrady, wjechałem na trasę prowadzącą do centrum miasta. Rzeczywiście, korka nie było, tylko wzmożony ruch. Do szpitala pozostało zaledwie parę kilometrów. Jechałem, już nawet nie myśląc o technice prowadzenia, chciałem tylko jak najszybciej dotrzeć na miejsce.

Wreszcie dojechaliśmy do szpitala.

– Poczekaj – powiedziałem. – Wyskoczę tylko do budki strażnika, żeby mi pozwolił podjechać bliżej oddziału, albo żeby zadzwonił po sanitariuszy.

Już chwyciłem klamkę, kiedy zatrzymał mnie trzeźwy i dźwięczny głos przyjaciela:

– Nie trzeba. Włączaj silnik i jedź do domu.

Odwróciłem się, zaskoczony. Adam siedział i uśmiechał się szeroko. Od razu do mnie dotarło, że nie ozdrowiał cudownie. To był podstęp! I być może uknuł go nawet razem z moją małżonką.

– Ty podła świnio! – rzuciłem, ale bez złości. – Ale mnie oszukałeś!

– No co? – wzruszył ramionami. – Inaczej w życiu byś się nie odważył poprowadzić auta. Im dłużej byś przed tym uciekał, tym byłoby gorzej.

– Ale może do Oleśnicy to już ty poprowadzisz? – zaproponowałem.

– Daj spokój, jedź, człowieku. Mnie od tego udawania naprawdę zrobiło się niedobrze, wcale nie mam ochoty siadać za kierownicę. Tu mi wygodnie.

Ruszyłem więc. Kiedy opuściliśmy Wrocław, do głowy przyszło mi tylko jeszcze jedno pytanie.

– Słuchaj, ale ty naprawdę byłeś blady. Jak to zrobiłeś? Łyknąłeś coś?

– Nie musiałem. Jak sobie pomyślałem, że ma mnie wieźć koleś, który panicznie boi się prowadzić, i w dodatku mamy zasuwać moim autem, naprawdę zrobiło mi się słabo.

Od tamtej pory znów jeżdżę. Kupiliśmy samochód i życie stało się łatwiejsze. Czasem przypomina mi się tamten wypadek, szczególnie kiedy mam wyruszyć w dłuższą trasę. Ale może to dobrze, bo skłania mnie to do zachowywania większej ostrożności.

Czytaj także:
„Mój 10-letni syn miał wypadek, gdy jechał autem dziadka po polu. To moja wina, bo dla świętego spokoju pozwoliłem mu prowadzić”
„Syn trafił do szpitala ze złamaną kostką. Mąż miał go odebrać, ale... sam miał wypadek. Nieszczęścia jednak chodzą parami”
„Mąż miał wypadek i stracił sprawność, kiedy chciałam od niego odejść. Nie mogę go opuścić, mimo że się nade mną znęcał”

Redakcja poleca

REKLAMA