„Szłam po trupach do celu i za wszelką cenę chciałam zdobyć fortunę. Nie sądziłam, że moja zachłanność skończy się tragedią”

Kobieta straciła męża fot. Adobe Stock, Goffkein
„Syn jest taki podobny do męża. Ma jego uśmiech i oczy. Czy to możliwe, żeby Witalij upomniał się pewnego dnia i o niego? Nawet nie chcę o tym myśleć. I zrobiłabym wszystko, żeby cofnąć czas. Ale to niestety niemożliwe. Do końca życia będę musiała żyć z poczuciem winy”.
/ 17.10.2022 13:15
Kobieta straciła męża fot. Adobe Stock, Goffkein

Dziewczyno, takie rzeczy się zdarzają. To zbieg okoliczności. Ile razy słyszałam te słowa? Tak samo jak te, że przecież minął rok, czas zwyczajowej żałoby, i powinnam wziąć się w garść. Choćby dla syna. Masz dla kogo żyć – mówią ludzie. Ale ja nie potrafię im uwierzyć.

Nie odważyłam się nigdy wypowiedzieć tych słów na głos, ale jestem przekonana, że to wszystko, co się stało, że ta straszna tragedia, która wywróciła moje życie do góry nogami, to zemsta. I że człowiek, który zza grobu na mnie tej zemsty dokonuje, jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.

A najgorsze jest to, że sama jestem winna temu, co mnie spotkało. Gdybym tylko była inna. Ale ja zawsze byłam właśnie taka. Zachłanna, chciwa na pieniądze i nieumiejąca odpuścić. Miałam niespełna dwadzieścia lat, kiedy opuściłam rodzinny dom. Niespecjalnie miałam inne wyjście. Oprócz mnie były jeszcze cztery siostry. Na nas wszystkie trudno było rodzicom nastarczyć, więc nie raz i nie dwa szłam do szkoły z burczącym brzuchem. Szybko postanowiłam, że zrobię wszystko, żeby w przyszłości żyć inaczej.

Po maturze wyjechałam do dużego miasta

Nie było mi lekko, pewnie, jak to na początku, kiedy człowiek nie ma za sobą silnych pleców i worka pieniędzy, ale miałam coś, czego zwykle nie brakuje młodym ludziom. Odwagę, determinację i chęć do pracy. A także dużo szczęściaZaczęłam klasycznie, od sprzątania po domach. Do jakiej innej pracy przyjęliby dziewczynę prosto po maturze, bez wykształcenia ani doświadczenia?

Szybko okazało się, że w dużym mieście, jeśli człowiek tylko chce pracować, może się w krótkim czasie dorobić. Sprzątałam po szesnaście godzin. Kiedy się kładłam wieczorem, byłam tak zmęczona, że nie wiedziałam, jak się nazywam. Ale opłacało się. Po kilku miesiącach nie tylko było mnie stać na wynajęcie małej kawalerki, ale też miałam odłożone trochę grosza.

– Inwestuj te pieniądze, póki możesz – słyszałam zewsząd. – Bo czasy teraz takie, że trzymać gotówki się nie opłaca. Pieniądze muszą na siebie pracować.

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Kompletnie nie miałam pomysłu, jaki biznes mogłabym otworzyć. Jednego byłam pewna. Nie chciałam sprzątać u kogoś do końca życia. Już i tak wystarczająco bolał mnie od ciężkiej pracy kręgosłup.

Odpowiedź przyszła, jak to zwykle bywa, przypadkowo. Lubiłam myśleć, że to Anioł Stróż mi ją zesłał. Oczywiście tak uważałam do czasu, jak to wszystko się nie stało… Dziś nie jestem pewna, że w wyborze mojej firmy maczali palce aniołowie. Przecież w takiej sytuacji wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Sprzątałam w dużym, zamożnym domu, kiedy zagadnęła mnie właścicielka:

– Nie masz tam u siebie kogoś od remontów, Monisia? Łazienkę bym odnowiła.

Nic jej przecież nie brakuje – pomyślałam, bo o takich luksusach, w jakich pławiła się ta kobieta, mogłam tylko pomarzyć. Ale w tamtej chwili poczułam się, jakby przeszyła mnie błyskawica. Czy nie znałam kogoś od remontów? A co to za filozofia położyć kafelki? U nas na wsi wszyscy takie prace robili sami. Mąż siostry na pewno z chęcią podjąłby się takiego zlecenia!

– Popytam – odpowiedziałam ostrożnie, ale w głowie kiełkował mi już plan.

Tej nocy nie mogłam spać z podniecenia, a następnego ranka pobiegłam do urzędu zarejestrować swoją firmę. Trafiłam na fantastyczny moment. Dzięki temu, że sprzątałam po domach, znałam wielu ludzi i wielu z nich dorobiło się całkiem niedawno większych pieniędzy. Budowali się i urządzali na potęgę, a w mieście brakowało fachowców. Za to u nas na wsi bezrobocie galopowało. Wystarczyło tylko połączyć naszych murarzy z miejskim zapotrzebowaniem… I to właśnie zrobiłam.

W tamtych czasach fakt, że nie miałam pojęcia o murarce i nie rozróżniałam gładzi od szpachli, nie miało znaczenia. Liczyło się to, że umiałam zjednywać sobie ludzi i dobrze nimi zarządzałam. Bo to wszyscy mi przyznawali. Oddawałam biznesowi całe serce. Negocjowałam dobre warunki, sprowadzałam najlepszych fachowców, uchodziłam za osobę, która godziwie płaci.

W ciągu 3 lat dorobiłam się niezłych pieniędzy

I właśnie gdy zaczęłam ubolewać, że dobiegam trzydziestki, a wciąż jestem sama… jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki poznałam Franka. Czy mogłam nie uznać tego za cud? Był moim klientem. Odziedziczył kawalerkę i chciał ją wyremontować.

– Nie będę ukrywał, że zależy mi, żeby zrobić to jak najtaniej – mówił. – Niedawno rozwiodłem się z żoną, co tu kryć, dużo mnie to kosztowało…

– Dogadamy się – uśmiechnęłam się, bo coś mi mówiło, że nadarza się dla mnie szansa, którę grzechem byłoby przegapić.

Zwykle nie umawiałam się z klientami, ale… Po dwóch tygodniach wyszliśmy na kawę. Po miesiącu Franek zapytał, czy zostanę jego żoną.

– Zakochałem się w tobie po uszy – przyznał, czerwieniejąc jak uczniak. – Nigdy nie sądziłem, że to mi się przytrafi, ale przy tobie tracę głową. Wyjdziesz za mnie?

To było szalone, to było wariackie, ale oboje czuliśmy, że przytrafiło nam się coś wyjątkowego. Nie było na co czekać. Po niespełna pół roku wzięliśmy ślub. Do dziś się uśmiecham, kiedy wspominam, jacy byliśmy szczęśliwi. Świat mógł dla nas nie istnieć. Chcieliśmy mieć gromadkę dzieci i wybudować dom.

– Przecież nasze dzieci nie będą wychowywały się w bloku – mówiłam z żartobliwym uśmiechem.

Franek próbował mnie gasić, mówił, że przecież to nieważne, gdzie dzieci będą się chowały, byle były zdrowe… Potakiwałam mu dla świętego spokoju, ale wiedziałam swoje. W głowie miałam już obraz naszej idealnej rodziny w idealnym otoczeniu. Ale żeby moje marzenia mogły się ziścić, musiałam zintensyfikować pracę.

Zaczął się szalony czas w moim życiu

Brałam zlecenie za zleceniem. Zaczęłam też ciąć stawki pracowników. Tłumaczyłam się podatkami i rosnącymi kosztami prowadzenia firmy, ale prawda była taka, że chciałam jak najszybciej odłożyć wystarczającą sumę, żeby kupić wymarzony domek i założyć rodzinę.

Długo nie czekałam na to, jak pracownicy zaczęli się zwalniać i odchodzili do lepiej płacącej konkurencji. Nie płakałam za nimi. Miałam już na to odpowiedź. Zaczęłam sprowadzać siłę roboczą ze Wschodu. Początkowo znajdowałam im niedrogie mieszkania na przedmieściach, ale pewnego dnia doszłam do wniosku, że za dużo mnie to kosztuje.

– A gdyby tak wszyscy mieszkali na budowie? – powiedziałam do Franka.

– Chyba żartujesz – uniósł w zdumieniu brwi mąż. – Przecież zmarzną. 

– Daj spokój! – machnęłam ręką. – Wstawi im się tam jakąś farelkę i dadzą sobie radę. Jest zimno, ale aż takich mrozów nie ma. Mogą spać w kurtkach.

– Chyba przesadzasz z tymi oszczędnościami – zaoponował Franek, ale tylko zbyłam go lekceważącym machnięciem ręki, bo gdy się na coś uparłam, ciężko było mnie odwieźć od powziętego zamiaru.

Ściągnęłam trzech młodych chłopaków do pracy i pokazałam im niewykończony pokój w mieszkaniu, które remontowali.

– Tu mamy spać? – zdziwił się jeden z nich. – Przecież tu sam beton.

– Jak cię stać, to idź do hotelu – prychnęłam. – Takie mam warunki. Ale za to – uśmiechnęłam się – Nie pytam o papiery i płacę gotówką.

Chłopaki pogadali między sobą, ale widać było, że nie uśmiecha im się teraz szukać nowego zatrudnienia. Wiadomo, na kogo to się trafi? A taka młoda kobieta jak ja nie wyglądała groźnie… Skąd mogli wiedzieć, jaka naprawdę jestem. „Na próbę”, jak mi tamtego dnia powiedzieli, zgodzili się zamieszkać w remontowanym mieszkaniu.

Byłam z siebie naprawdę dumna

W głowie już przeliczałam kwoty, które oszczędziłam dzięki takiemu rozwiązaniu. Przez kilka tygodni nie było żadnych problemów. To znaczy ja nie miałam problemów. Bo pracownicy ciągle narzekali, że z każdą nocą jest im zimniej. Okrywali się kocami. Jeden nawet zaczął uskarżać się na kaszel. Pozostawałam głucha na wszystkie te narzekania.

– Kończcie szybko ten remont, to będziecie wolni – powtarzałam.

Jak dziś pamiętam tamtą noc. Była wyjątkowo zimna. Mróz chwycił nagle, nikt się go nie spodziewał. Telewizyjni wróżowie od wyżów i niżów mówili o odwilży. A jednak stało się inaczej. Świat skuła lodowata powłoczka kłujących igiełek.

– Ciekawe, jak tam ci twoi pracownicy – mruknął Franek, gdy kładliśmy się spać. – Jeden chyba nie najlepiej się czuje.

– Już oni wiedzą, jak się rozgrzać – parsknęłam – O nich się nie martw.

Nie miałam żadnych przeczuć, nic nie zakłóciło mojego snu. Ledwie przyłożyłam głowę do poduszki, zasnęłam zmęczona po całym dniu. Obudził mnie zaraz po pierwszej natarczywy dzwonek telefonu.

– Niech pani przyjeżdża, niech pani nas ratuje! – mówił ktoś rozpaczliwym głosem, z mocnym akcentem, tak że z trudem zrozumiałam poszczególne słowa.

Zanim zorientowałam się, o co chodzi, minęły cenne minuty. W remontowanym mieszkaniu byłam zaraz po straży pożarnej, którą wezwał ktoś z sąsiadów. Ludzie mówili potem, że będący w środku ludzie byli zbyt spanikowani i zbyt pijani, żeby wybrać prawidłowo numer…

Historia była krótka i co mrożąca krew w żyłach

Noc była naprawdę mroźna. Moi pracownicy postanowili się rozgrzać. Najpierw alkoholem, a później, gdy już zaszumiało im w głowie, postanowili… rozpalić ognisko. W środku, w budynku. Dalszego ciągu łatwo się domyślić. Najpierw zajęły się drewniane elementy konstrukcji. Później wybuchła niedokładnie położona instalacja. 

Dwóch mężczyzn cudem wydostało się z zadymionej pułapki. Najmłodszy, zaledwie dziewiętnastoletni Witalij, udusił się w środku. Sąd mnie uniewinnił. Urzędnicy stwierdzili, że pracownicy byli dorośli i sami zgodzili się na warunki, które im zaproponowałam. Niby wszystko było w porządku, ale od dnia pożaru przestałam dobrze sypiać.

Prześladowały mnie koszmary. Za dnia miałam poczucie, że ktoś mnie obserwuje. Bałam się komukolwiek do tego przyznać, ale czasami słyszałam głosy, szepty. Miałam wrażenie, jakbym nigdy nie była sama. Tamtego dnia wracaliśmy z Frankiem od lekarza. Byliśmy tacy szczęśliwi. Ginekolog potwierdził, że jestem w trzecim miesiącu ciąży.

– Chyba odłożyłaś już dość na nasz wymarzony dom – pamiętam, że to były ostatnie słowa mojego ukochanego męża.

Nie zdążyłam mu odpowiedzieć. Na ciemnej drodze nagle zobaczyłam ludzką postać. Młody mężczyzna szedł wprost pod maskę naszego samochodu…

– Co on wyprawia?! – chciałam krzyknąć, ale głos uwiązł mi w gardle.

Gwałtownie skręciłam, chcąc uniknąć zderzenia. I usłyszałam huk. Nie od razu dotarło do mnie, co się stało. Tak naprawdę uświadomiłam to sobie wiele dni później, gdy obudził mnie oślepiający blask szpitalnych jarzeniówek.

– Gdzie ja jestem? – wyszeptałam, rozglądając się ze zgrozą.

– Przyznam, że jeszcze czegoś podobnego nie widziałem – usłyszałam słowa młodego lekarza. – To cud, że pani przeżyła ten wypadek. I dziecko… Wszystko jest dobrze. Proszę się nie denerwować.

– A Franek? – szepnęłam.

– Przykro mi – spoważniał lekarz. – Pani mąż nie przeżył uderzenia.

Niewiele pamiętam z kolejnych dni

Mój organizm bronił się przed straszliwą prawdą. Co i rusz zapadałam w katatoniczny sen, z którego wybudzałam się tylko po to, żeby uświadomić sobie, co się stało i że Franka już przy mnie nie ma. Nawet o rozwijającym się we mnie Adasiu wtedy nie myślałam. Liczył się tylko obezwładniający ból.

I ciągle kołaczące mi się po głowie pytanie – co się stało z tym mężczyzną z lasu? Przecież widziałam go wyraźnie, jak w dzień… Musiałam go uderzyć. A może zdążył uciec? Ale policjanci, którzy za jakiś czas pojawili się w szpitalu, patrzyli na mnie, jakbym rozum postradała, gdy o to pytałam.

– Na drodze nikogo nie było. Musiało się pani coś przywidzieć – powtarzali w kółko. – Uderzyła pani w drzewo. Czemu w ogóle pani skręcała?

Ale ja wiedziałam swoje. Skręciłam, bo chciałam uniknąć uderzenia człowieka, który nagle wyszedł na szosę. I którego imię teraz poznałam. To był Witalij. Chłopak, który przeze mnie zginął w pożarze. To on stanął na mojej drodze – żeby zabrać mi to, co najbardziej kochałam.
Czy uznał śmierć Franka za wystarczającą karę dla mnie? Tego nigdy się nie dowiem. Ale nie ma dnia, żebym z lękiem nie patrzyła na Adasia.

Syn jest taki podobny do męża. Ma jego uśmiech i oczy. Czy to możliwe, żeby Witalij upomniał się pewnego dnia i o niego? Nawet nie chcę o tym myśleć. I zrobiłabym wszystko, żeby cofnąć czas. Ale to niestety niemożliwe. Do końca życia będę musiała żyć z poczuciem winy – i przekonaniem, że przeze mnie i tylko przeze mnie nie żyją dwie osoby. I oby więcej ofiar nie było.

Czytaj także:
„Rzuciłam męża dla kochanka, bo oferował mi lepsze życie. Szybko pokarało mnie za zachłanność. Zostałam sama i bez pieniędzy”
„Dla męża wyzbyłam się wszystkich swoich pasji. Kocham go, ale tęsknię za swoim życiem, za podróżami i wolnością”
„Gdy dzieci wyfrunęły z gniazda, poczułam wielką pustkę w sercu. Musiałam zrobić coś szalonego, by znów poczuć, że żyję”

Redakcja poleca

REKLAMA