„Dla męża wyzbyłam się wszystkich swoich pasji. Kocham go, ale tęsknię za swoim życiem, za podróżami i wolnością”

Dla męża zrezygnowałam z pasji fot. Adobe Stock, fizkes
„Choć bardzo kocham męża, czasem czuję żal, że dla niego wyrzekłam się tak ważnej części siebie. Gdy poszłam na studia i wyprowadziłam się z domu, swoboda dosłownie uderzyła mi do głowy. Realizowałam wszelkie głupie i niebezpieczne pomysły. Zaliczyłam przejażdżkę na dachu pociągu, wspinałam się po budynkach bez zabezpieczenia...”.
/ 13.10.2022 09:15
Dla męża zrezygnowałam z pasji fot. Adobe Stock, fizkes

Zawsze, o kiedy pamiętam, byłam, jak to mówiła moja babcia, „hop, do przodu”. Wszystko robiłam w biegu. Dziadek dodawał, że mam pieprz w zadku. Bo wspinałam się po drzewach, strzelałam z procy, skakałam z dachu stodoły na stóg siana. Nic sobie nie robiłam z biadoleń dorosłych, że dziewczynce nie wypada. Niby dlaczego? To niesprawiedliwe, że dla chłopców zarezerwowane są najlepsze zabawy!

Byłam nie tylko pełna energii, ale i zbuntowana

Rodzina miała nadzieję, że z tego wyrosnę, że po okresie dojrzewania się uspokoję. Nic z tego, pozostałam rozbrykaną i głodną wrażeń chłopczycą. Nim skończyłam osiemnaście lat, trzy razy uciekałam z domu. Nie z powodu jakichś problemów rodzinnych, ale dla zabawy, żeby przeżyć przygodę. Za trzecim razem, zanim mnie złapano, udało mi się przejechać autostopem całą Polskę! Gdy poszłam na studia i wyprowadziłam się z domu, swoboda dosłownie uderzyła mi do głowy. Realizowałam wszelkie głupie i niebezpieczne pomysły. Zaliczyłam przejażdżkę na dachu pociągu, wspinałam się po budynkach bez zabezpieczenia, mieszkałam przez miesiąc w komunie anarchistów, a nawet zatrudniłam się w cyrku. Zmieniałam kierunki studiów, chłopaków oraz kolejne prace. Jak powietrza potrzebowałam ciągłych zmian. To była moja filozofia, mój sposób na życie.

Mijały lata, dobijałam trzydziestki i moja rodzina przestała się łudzić, że z wiekiem się ustatkuję. Przestali mnie pytać, kiedy wyjdę za mąż, pomyślę o dzieciach albo przynajmniej wytrwam w jednym miejscu dłużej niż rok. A może by tak dla odmiany zrobić coś dla kogoś innego? Ale ja byłam szczęśliwa, żyjąc jak włóczęga, do nikogo ani niczego się nie przywiązując, nie mając żadnych trwałych zobowiązań. Co nie znaczy, że byłam samotniczką: uwielbiałam kontakt z ludźmi, pod warunkiem że niczego ode mnie nie chcieli. Przeżyłam wiele przelotnych zauroczeń, z których szybko się leczyłam, gdy tylko robiło się poważnie. Miałam wiele koleżanek, ale żadnej przyjaciółki. Było mi dobrze, tak jak było. Za nikim nie tęskniłam, niczego mi nie brakowało.

Aż pewnego dnia poznałam kogoś, kto wywrócił mój świat do góry nogami.

Zaczęło się od ogłoszenia w internecie

Rozglądałam się za jakąś dorywczą pracą i trafiłam na tę ofertę. „Szukam opiekunki dla mojego dorosłego, niepełnosprawnego ruchowo syna. Syn jeździ na wózku. Nie potrzebuje pielęgniarki, bardziej kogoś do towarzystwa, kto przywróci mu radości życia”.

Zazwyczaj omijałam tego typu prace szerokim łukiem, bo nie lubiłam patrzeć na cudze nieszczęście. Ale tym razem było inaczej. Kusiło mnie, by spróbować. Pomyślałam, że to nowy rodzaj wyzwania, że mogłabym raz zrobić coś dobrego dla kogoś. Tyle przeżyłam przygód, tyle widziałam. Mogę się podzielić cząstką mojego bogatego doświadczenia z jakimś biednym chłopakiem na wózku, myślałam nieco protekcjonalnie, ale ze szczerym zapałem. Zadzwoniłam na podany numer i umówiłam się na rozmowę. Spotkałam się z miłą starszą panią, opowiedziałam jej trochę o sobie, a potem zapytałam, jak dokładnie miałyby wyglądać moje obowiązki.

– Prawdę mówiąc, sama nie wiem… – kobieta bezradnie rozłożyła ręce. – Od wypadku Mariusz zamknął się w sobie, nie ma żadnych przyjaciół, nie chce nigdzie wychodzić – w jej oczach zalśniły łzy. – Proszę spróbować go wyciągnąć z tej samotności.

– Zrobię, co w mojej mocy – obiecałam solennie.

I w ten właśnie sposób zostałam przyjęta do pracy. Sądziłam, że moim podopiecznym będzie nastolatek, którego – nie miałam co do tego wątpliwości – owinę sobie wokół palca. Jakież było moje zdumienie, kiedy po wejściu do wskazanego pokoju, ujrzałam dorosłego faceta. W dodatku piekielnie przystojnego dorosłego faceta! Czarne włosy, piwne oczy, męska twarz pokryta parodniowym zarostem. Górna część jego ciała była umięśniona, proporcjonalna i harmonijnie zbudowana; od pasa w dół był przykryty kocem.

Siedział na wózku i spoglądał w okno. Rany boskie, co za wredny, co za złośliwy facet! Kiedy weszłam, powoli się odwrócił i rzucił mi obojętne spojrzenie. Zamrugałam i kokieteryjnie odgarnęłam włosy za ucho. Odruch, zawsze tak robiłam, kiedy spotykałam seksownego mężczyznę. Ale w tym przypadku miałam ochotę dać sobie po łapie. Zachowałam się głupio i niewłaściwie. Nieprofesjonalnie.

„Masz mu pomóc, a nie wdzięczyć się do niego” – przywołałam samą siebie do porządku.

Przedstawiłam się i wyciągnęłam rękę na powitanie. Mężczyzna zignorował mój gest.

– Kolejna uzdrowicielka najęta przez moją matkę? – zakpił. – Były już u mnie bioenergoterapeutka, masażystka, psycholożka… a pani to, za przeproszeniem, kto?

Podróżniczka – rzuciłam pierwsze, co mi przyszło na myśl, ignorując jego niemal obraźliwy ton.

Parsknął śmiechem i z niedowierzaniem pokręcił głową.

– No… tym razem mamusia pojechała po całości. Po co mi towarzystwo podróżniczki? Będzie mnie pani dołować opowieściami o miejscach, których nigdy nie zobaczę, i o rzeczach, których nigdy nie doświadczę? Dziękuję uprzejmie.

– Aneta, tak dla przypomnienia. A pan to, za przeproszeniem, kto? – sparafrazowałam jego kwestię.

– Mariusz.

– Miło mi.

– Trudno, żeby nie było ci miło, jeżeli moja matka za to płaci.

W jednej chwili otrząsnęłam się z oczarowania jego męską urodą. Był irytujący i użalał się na sobą, w związku z czym przestałam w nim widzieć interesującego faceta.

– Taki zwrot grzecznościowy. Tak naprawdę wcale nie jest miło, no ale czego się nie robi dla pieniędzy, prawda? – niech sobie nie myśli, też potrafię być złośliwa.

Uniósł brwi.

Zdziwiony, zaintrygowany?

Chyba wybrałam właściwy ton naszych rozmów, więc kontynuowałam:

– Nie będę ci dawać forów tylko dlatego, że jesteś chory. Na mój szacunek trzeba sobie zasłużyć. I żeby było jasne, aż tak mi na kasie nie zależy. Nie muszę tu być, ale… na razie wciąż jeszcze chcę.

Przekrzywił głowę, uśmiechnął się – a uśmiech miał, przyznaję, zabójczy – i zapytał:

– Więc co będziemy robić?

– A na co miałbyś ochotę?

Ups, zabrzmiało dwuznacznie, co natychmiast wychwycił. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, przyprawiając o rumieńce – tego jeszcze nie grali! – i znowu się uśmiechnął, ale tak, że… klękajcie narody. Matko boska, gdyby nie siedział na wózku, już byśmy się tarzali po łóżku albo… podłodze! Roześmiał się cicho, intymnie.

No więc mam ochotę na… przygodę. Opowiedz mi najciekawszą, jaka cię spotkała.

Ugryzłam się w język, nim mi się wyrwało, że spotkanie z nim zapowiada się na najbardziej ekscytujące wydarzenie w moim życiu. By nie wyjść na napaloną, rzuciłam się czym prędzej w wir opowieści o mojej podróży autostopem przez Europę. Trochę ubarwiałam swoje przeprawy, wiadomo, każdy gawędziarz tak robi, chcąc dodać historii ikry, blasku, ognia, suspensu. Snucie opowieści tak mnie pochłonęło, że dopiero po dłuższej chwili zorientowałam się, że mój słuchacz jest podejrzanie cichy. Spojrzałam na niego… Zasnął! Miał zamknięte oczy i nawet cichutko pochrapywał.

– Cholera, przesadziłam – mruknęłam pod nosem.

Otworzył oczy i zachichotał.

– Nabrałem cię!

– Punkt dla ciebie – przyznałam.

– Nie wiedziałem, jak inaczej uświadomić ci, że strasznie się chwalisz – puścił do mnie oko.

Chwalę…? Nawet nie zaczęłam. Chciałam być miła i cię nie dołować, więc wprowadzałam autocenzurę.

– Kłamczucha – skitował. – Leć do lustra i sprawdź, ile nos ci urósł!

Tak już było do końca mojego pierwszego dnia pracy.

Praktycznie cały czas się droczyliśmy

Nawet nie wiedziałam, kiedy minęły „zakontraktowane” cztery godziny! Gdyby mama Mariusza nie weszła i nie powiedziała, że mogę już iść, to chyba siedziałabym z nim do wieczora. Tym bardziej byłam zaskoczona, gdy zadzwoniła jeszcze tego samego dnia i oznajmiła, że rezygnuje ze współpracy ze mną. A myślałam, że tak świetnie mi poszło z Mariuszem. Sądziłam, że dobrze się nam rozmawiało i wniosłam odrobinę radości do jego pełnego użalania się nad sobą życia. Czułam się rozczarowana i w dziwny sposób oszukana. Podobał mi się i wydawało mi się, że ja też zrobiłam na nim wrażenie. Chyba miałam cichą nadzieję, że nasz pełen żartów i przekomarzań flirt potrwa trochę dłużej. Ale to nie znaczy, że zakochałam się w nim po jednej wizycie!

Niemożliwe, by zawrócił mi w głowie facet na wózku, choćby nie wiadomo jak przystojny. Jeszcze nie oszalałam! Więc czemu chciało mi się płakać? Bo za dużo sobie wyobraziłaś, a gość potraktował cię jak panienkę do wynajęcia. I to na jeden raz. Nasza historia nie miała się jednak tak skończyć. Nazajutrz Mariusz zadzwonił do mnie osobiście.

– Powiem to wprost. Kazałem cię zwolnić, bo mi się podobasz. Chciałbym się z tobą spotykać, i to bardzo, ale nie dlatego, że moja matka ci za to płaci. Nie obrażę się, jeśli odmówisz. Ale daj mi szansę, spróbujmy. Nie będę płakał, jeśli nic z tego nie wyjdzie. Po prostu weź mnie na randkę…

Skłamałabym, mówiąc, że byłam wniebowzięta, zgodziłam się bez wahania i nie miałam żadnych wątpliwości. Ale ostatecznie podjęłam się tego najważniejszego i najtrudniejszego w moim życiu wyzwania. Poszło jak z płatka. Szybko zostaliśmy parą i zamieszkaliśmy razem. Umówiliśmy się w dwóch sprawach. Po pierwsze, w niczym mu nie pomagam, bo chce się czuć niezależny. Po drugie, nie rezygnuję dla niego ze swoich podróży i przygód, bo nie chce mnie ograniczać ani z niczego okradać.

– Chcę ci dawać wyłącznie szczęście, a nie coś zabierać – mówił.

I tak też było. Nasz związek był nietypowy, ale kochaliśmy się mocno i prawdziwie. Myślałam, że nie może być już lepiej… A tu niespodzianka, rehabilitacja Mariusza wreszcie zaczęła przynosić efekty i – może za sprawą siły miłości – nastąpiła niemalże spektakularna poprawa. Do tego stopnia, że Mariusz mógł odzyskać władzę w nogach. Lekarze napomykali o medycznym cudzie, zarazem prosili, żebyśmy się nie cieszyli na wyrost, bo do dopełnienia tego cudu konieczna była skomplikowana operacja – jej wynik zadecyduje, a szanse na powodzenie wynosiły pół na pół…

Oboje nie mogliśmy się doczekać

Tyle że nastroje mieliśmy odmienne. On był pełen nadziei, ja strachu, że się nie uda. Mariusz zdawał się w ogóle nie brać pod uwagę porażki. Snuł już plany na przyszłość, w której będzie chodził, może nie biegał w maratonach, ale w miarę normalnie chodził! Mówił o tym niemal bez przerwy, gdzie mnie zabierze, gdzie pójdziemy, co zrobimy ręka w rękę. Zachowywał się tak, jakby już wyzdrowiał. „Boże, jeżeli medycyna zawiedzie, on się załamie”, myślałam. W noc przed operacją miałam sen. Stałam nad stołem ze skalpelem w dłoni. Otaczali mnie ludzie w fartuchach i maseczkach – pielęgniarki i lekarze – a przede mną leżał pacjent podłączony do kroplówki.

Nie widziałam jego twarzy, bo była przykryta białym prześcieradłem. Nie miałam pojęcia, co tam robię, nie powinnam tam być, to nie było moje miejsce. Jeżeli każą mi operować, skończy się katastrofą!

Proszę zaczynać – pogoniła mnie pielęgniarka.

Chciałam odpowiedzieć, że nie mogę tego zrobić, że nie jestem chirurgiem, lecz nie mogłam wydobyć z siebie głosu. A potem było jeszcze gorzej: coś przejęło moje ciało i pokierowało moimi ruchami. Z przerażeniem patrzyłam, jak wbrew własnej woli przecinam skalpelem skórę leżącego człowieka! Pacjent zaczął krzyczeć, dostał drgawek, zrzucił prześcieradło i wtedy zobaczyłam jego twarz. To był Mariusz. Matko boska!

Obudziłam się przerażona

Spojrzałam w bok: mój ukochany cicho pochrapywał. Dzięki Bogu, to tylko koszmar… Swoją drogą, jak on może spokojnie spać w takiej sytuacji? W ogóle się nie denerwuje? Widać nie. To daje niezachwiana wiara w sukces. Ja zaś byłam pewna, że nie zmrużę oka aż do rana. Błąd. Kiedy przytuliłam się do pleców Mariusza, odpłynęłam. I znów miałam straszny sen…. Siedziałam na wózku inwalidzkim. Nie mogłam z niego wstać, byłam niesprawna od pasa w dół. Z ciemności przemawiał do mnie głos:

Żyłaś pełnią życia. Jak chciałaś. Z nikim się nie liczyłaś, dla nikogo się nie poświęcałaś. Ale teraz będziesz musiała wybrać: on czy twoja wolność. Chcesz, by odzyskał, co stracił. Musisz oddać coś w zamian, z czegoś ważnego zrezygnować. Nie wyruszysz w samotną podróż, już nigdy nie zasmakujesz tamtej swobody. Jesteś gotowa?

– Tak! Cena się nie liczy!

– Umowa stoi. Pamiętaj, że tego paktu nie można zerwać ani renegocjować. Nie próbuj, bo oboje pożałujecie. Nie grożę, obiecuję. Dla przypieczętowania umowy potrzeba krwi.

Boże drogi… Z kim ja ten pakt zawieram? Z diabłem?! A czy to ważne? Liczy się skutek. Choć we śnie nogi miałam sparaliżowane, poczułam realny ból. Operacja Mariusza się udała. Czekała go jeszcze długa, dalsza rehabilitacja, ale zrobił milowy krok we właściwym kierunku. Wspierałam go w każdym dniu walki o sprawność, a on odwdzięczał mi się ogromem miłości.

Wzięliśmy ślub, jesteśmy szczęśliwi

Tylko niekiedy łapię się na tym, że strasznie tęsknię za tym, żeby udać się w samotną podróż w nieznane. Nie mam odwagi tego zrobić. To oznaczałoby złamanie złożonej obietnicy. Może to był tylko sen, może szatan nie maczał palców w postawieniu Mariusza na nogi, ale nie zaryzykuję. Malutka, biała blizna na lewym udzie skutecznie mnie powstrzymuje. Niewykluczone, że miałam ją już wcześniej i tego nie zauważyłam, może to jakieś przebarwienie skóry lub znamię. 

Choć bardzo kocham męża, czasem czuję dojmujący żal, że wyrzekłam się dla niego części siebie. Cóż, pakty z diabłem są właśnie takie: słodko-gorzkie, bolesno-radosne, hojne i okrutne zarazem, bo żeby zyskać szczęście, musisz ze szczęścia zrezygnować.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA