„Gdy dzieci wyfrunęły z gniazda, poczułam wielką pustkę w sercu. Musiałam zrobić coś szalonego, by znów poczuć, że żyję”

kobieta, która marzy o przygodzie fot. Adobe Stock, michaelheim
„Nie pomagało tłumaczenie samej sobie, że to pozbawione sensu, niebezpieczne i głupie, że pięćdziesięcioletnia kobieta nie powinna fantazjować o chuligańskich wybrykach. Ale logika nie miała nic wspólnego z tym szalonym łaknieniem przygody. Było jak toksyna, której nie można zignorować. Musiałam ją wydalić z organizmu, by móc dalej funkcjonować”.
/ 13.10.2022 08:30
kobieta, która marzy o przygodzie fot. Adobe Stock, michaelheim

Od kiedy w zeszłym roku skończyłam pięćdziesiąt lat, ani przez moment nie czułam się staro. Wiem, że są ludzie, którzy panikują, kiedy na torcie widzą znienacka trzydzieści albo czterdzieści świeczek, uważając to za początek końca, ale dla mnie wiek od zawsze był tylko liczbą. Niczym więcej.

W dzisiejszych czasach, nawet w wieku siedemdziesięciu paru lat – oczywiście, jeśli ma się tyle szczęścia, by zachować sprawny umysł – można podjąć całą masę zajęć: zapisać się na kurs tańca, ceramiki albo nauczyć się obcego języka. Co za różnica, w której dekadzie człowiek się urodził? Liczy się to, jak podchodzi do życia i czy potrafi przyjąć jego trudy z uśmiechem.

Niestety, kryzys zwalił się na moją głowę niczym tona cegieł. W październiku mój młodszy syn, Janek, wyprowadził się do Wrocławia, gdzie dostał się na studia. Odtąd w domu nie było już ani jego, ani naszej córki Agaty, która przed czterema laty wyszła za mąż. Zostaliśmy z mężem tylko we dwoje.

W liceum miałam kolegę, wołaliśmy na niego Dean

Przez pierwszych kilka dni nawet mi to nie przeszkadzało – zrobiło się ciszej, gotowałam i prałam mniej, znalazłam nawet chwilę, by wrócić do niedokończonych książek. Ale powoli docierało do mnie, że Janek prawdopodobnie już do nas nie wróci. Porwał go świat i odtąd jego życie biegnie oddzielnym torem. Oczywiście będzie przyjeżdżał do domu na święta i na weekendy, ale to już nie to samo.

I zrozumiałam, że teraz, kiedy już spełniłam swoją rolę, jako matka, bo wychowałam dwójkę dzieci na porządnych ludzi, nie czeka mnie już nic. A raczej czeka mnie już tylko równia pochyła zakończona śmiercią. Naprawdę tak myślałam. Dołująca świadomość.

Zaczęłam przekonywać męża, żebyśmy spróbowali czegoś szalonego. Chciałam znów poczuć, że żyję. Wyszukiwałam różne ekstremalne zajęcia: kurs spadochroniarski, skoki na bungee – po czym podsuwałam je Stefanowi. W końcu zorientował się, że rozglądam się za czymś, co odbiega od rutyny, że łaknę odmiany, oderwania się od codziennych spraw i szarej rzeczywistości.

– Możemy się gdzieś wybrać na weekend, skoro ci się nudzi. Na przykład na rowery do tego parku krajobrazowego, w którym byliśmy dwa lata temu. Albo na kajaki. Nie musimy się od razu zabijać, rzucając z samolotów czy mostów – zaproponował w końcu.

Obiecałam, że nad tym pomyślę, ale dobrze wiedziałam, że to mi nie wystarczy. Marzyło mi się coś absolutnie szalonego, niebezpiecznego, coś… – nie potrafiłam ubrać tego pragnienia w słowa. To było jak tęsknota w duszy, jak głód w sercu. Nie wiem, kiedy i skąd się to dokładnie wzięło. Czy było zawsze, czy pojawiło się nagle. Po prostu ssało mnie w sercu i musiałam jakoś ten głód nasycić albo nauczyć się z nim żyć.

Październik dobiegał końca, kiedy pewnego dnia uświadomiłam sobie, co tak naprawdę chciałabym zrobić. Wystarczyło, że pewnego dnia w drodze do sklepu zadarłam głowę i spojrzałam ponad dachami miasta

W liceum mieliśmy starszego kolegę, na którego wszyscy mówili Dean. Powód był banalnie prosty: łudzące podobieństwo do Jamesa Deana z filmu „Buntownik bez powodu”. Starał się zresztą ubierać i zachowywać tak samo jak ten amerykański aktor. 

Zaraz po maturze, kiedy szwendaliśmy się bez celu po mieście, wyzwoleni chwilowo ze szkolnych kajdan, Dean stwierdził, że wejdzie na szczyt fabrycznego komina górującego nad miastem. Jak na nastolatki przystało, nie wybiliśmy mu tego pomysłu z głowy, tylko zaczęliśmy kibicować. Stojąc na dole, patrzyliśmy, jak Dean robi się coraz mniejszy i mniejszy na tle nieba, potem usłyszeliśmy jego radosny ryk ze szczytu. Później, gdy był już niemal przy nas, musieliśmy się szybko ewakuować z terenu zakładów, gdyż biegła w naszym kierunku dwójka strażników z psem. Zatrzymaliśmy się dopiero pod kościołem.

Kiedy w końcu zapytaliśmy Deana jak było, pamiętam, że uśmiechnął się trochę krzywo, jak to miał w zwyczaju.

Poczułem, że naprawdę żyję! To było coś! – powiedział rozentuzjazmowanym głosem.

Pomysł był oczywiście wariacki. Absurdalny z tak wielu powodów, że nawet nie próbowałam ich wyliczać. Ale kiedy już raz zakorzenił się w mojej głowie, za nic nie mogłam się go pozbyć. Pragnęłam tego dreszczyku emocji bardziej niż czegokolwiek innego na świecie.

Mąż wyjechał, wiedziałam, że mnie nie przyłapie

Chociaż stare zakłady dawno już nie istniały, komin nadal stał na swoim miejscu. Sam teren i hale przejęła firma przetwarzająca mięso. Potrzebowałam kogoś w rodzaju wtyczki, więc przy najprzeróżniejszych okazjach zaczęłam wypytywać znajomych, czy nie znają kogoś, kto tam pracował. Nie pomagało tłumaczenie samej sobie, że to pozbawione sensu, niebezpieczne i głupie, że pięćdziesięcioletnia kobieta nie powinna fantazjować o tego typu chuligańskich wybrykach.

Równie dobrze mogłabym skoczyć z trzeciego piętra bloku na pryzmę piachu. Ale logika nie miała nic wspólnego z tym szalonym i nieopanowanym łaknieniem przygody. Było jak toksyna, której nie można zignorować, licząc, że się sama wchłonie. Musiałam ją wydalić z organizmu, żeby w ogóle móc dalej funkcjonować.

Spotkałam w końcu kolegę, który pracował kiedyś jako ochroniarz na terenie zakładów mięsnych. Co więcej, również pamiętał historyczne dokonanie Deana.

– Niezła fucha – skomentował swoją pracę w ochronie, gdy rozmawialiśmy na bazarze. – W weekendy było najlepiej, bo nic się nie działo. Zwłaszcza w niedzielę wieczorem, pustki jak na cmentarzu… Ale wiesz, ile razy kusiło mnie, żeby wleźć na ten komin? Tak po prostu, z przekory, dla zabawy. Ech, takich rzeczy się nie zapomina!

– Rzeczywiście, masz zupełną rację – przyznałam z uśmiechem. – Takie rzeczy zostają w człowieku chyba na zawsze…

„A zatem niedziela” – pomyślałam i zaczęłam intensywne przygotowania. Zanim nadszedł weekend, miałam wszystko gotowe. Czarne, wygodne ubranie doświadczonej włamywaczki, latarkę, żeby się o nic nie potknąć, rękawiczki rowerowe dla lepszego chwytu. Regularnie biegałam, więc nie martwiłam się o swoją kondycję, ale czekało mnie kilkadziesiąt metrów wspinaczki  w ciemnościach. Mąż akurat wyjechał, więc nie musiałam się martwić, że przyłapie mnie, gdy będę się wymykała z domu.

Gdy nadeszła upragniona noc, przemknęłam przez miasto na rowerze i wślizgnęłam się na teren zakładów przez dziurę w płocie, której od lat nikomu nie chciało się naprawić. W zasięgu wzroku faktycznie nie było ani ludzi, ani ciężarówek dostawczych, ale na wszelki wypadek trzymałam się z dala od głównej hali i bramy, gdzie z pewnością zamontowano monitoring. Zanim w ogóle chwyciłam za pierwszy szczebel metalowej drabinki, serce waliło mi już jak młotem. Spoglądając w górę, na pozornie niekończący się komin, zawahałam się. Zastanawiałam się, co pomyślałyby o mnie moje dzieci, gdybym została tu przyłapana i spisana przez policję. Ale wahanie szybko minęło, zaczęłam się wdrapywać.

Spojrzałam na wszystko z innej perspektywy

Sama wspinaczka okazała się istną mordęgą – do gigantycznego wysiłku fizycznego doszła jeszcze sztywność karku, odciski na dłoniach i wzmagający się z każdym metrem zimny wiatr, który wślizgiwał się pod ubranie i mroził aż do szpiku kości. Więcej niż raz, uśpiona monotonią ruchów, nie trafiłam w następny szczebel i serce przeskoczyło mi o kilka uderzeń.

Był również taki moment, że ogarnął mnie kompletny paraliż. Zatrzymałam się gdzieś w trzech czwartych wysokości komina, dysząc ciężko, czując ogień zmęczenia w łydkach, niezdolność do ruchu. Zebrałam się jednak w sobie i podjęłam wspinaczkę na nowo. Aż w końcu po czasie, który wydawał mi się prawdziwą wiecznością, dopięłam swego i dotarłam na szczyt.

Z metalowego balkoniku zamontowanego u wylotu komina spoglądałam na miasto pod sobą. Noc zaczęła z wolna ustępować światłu dnia. Niebo rozjaśniło się pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Oddychałam pełną piersią, wiedząc, że wkrótce będę musiała zejść i zmierzyć się z życiem – nie tylko z ochroną, która może wypatrzyć mnie na dole, ale też z własnymi obowiązkami i przede wszystkim z nowym etapem mojego życia. Ale teraz, gdy już dokonałam tej jednej rzeczy, która wydawała mi się niemożliwa, wiedziałam, że dam sobie radę ze wszystkim. Moje życie nie dobiegało kresu. Gdzie tam! Miałam przed sobą lata szczęścia z mężem, spełnienie w pracy, może wnuki…

Udało mi się wrócić do domu, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Wciąż jeszcze mam zakwasy, ale od tej pory inaczej patrzę na świat. Czasem warto jest podjąć ryzyko i spojrzeć na wszystko z zupełnie innej perspektywy. Każdy z nas potrzebuje takiego przebudzenia. A potem wystarczy zachować w sercu maleńki promyk oglądanego z wysokości słońca, by sycić się nim, gdy znowu nas głód ogarnie…

Czytaj także:
„Mąż mojej ukochanej wyprzedał jej najcenniejsze rodzinne pamiątki, żeby spłacić swoje długi. Jak można być taką hieną?”
„Zdzierałem łokcie na emigracji, by żonie i dziecku nie zabrakło ptasiego mleczka. Co za to dostałem? Pozew o rozwód”
„Doniosłam na męża, bo jeździ autem po alkoholu. Zniszczyłam moje małżeństwo, a teściowa najchętniej spaliłaby mnie na stosie"

Redakcja poleca

REKLAMA