Jestem nauczycielką. Chciałam opowiedzieć wam historie pewnej kobiety i jej syna, która poruszyła mnie do głębi...
Kiedy spotkałam ją po raz pierwszy, pomyślałam: „Jaka krucha, delikatna kobieta! Aż dziw, że jest w stanie dźwigać takie brzemię…”. Jedyną jej siłą wydawał się głos: mocny, niski i stanowczy. Gdybym zamknęła oczy i próbowała sobie wyobrazić jego właścicielkę, ujrzałabym postawną, wysoką kobietę. Ona jest niziutka, zaledwie 156 cm wzrostu. Zaplecione w warkocz ciemne włosy, sportowe, wygodne ubranie i oczy – duże, jasnoniebieskie, które przewiercały rozmówcę na wylot.
– Najpierw wywalczyłam leczenie dla syna – mówi, uśmiechając się przepraszająco, jakby wciąż nie mogła uwierzyć, że ta siła pochodzi od niej samej. – Nie było to łatwe, bo zaoferowano mu tylko dwa państwowe sanatoria. Nie narzekam, nie były złe, tylko że po pobycie w nich miał tak po prostu zostać wypisany do domu, z rehabilitacją raz na pół roku, a przecież przez tyle lat płaciłam składki.
Jest dla niej całym światem
Słysząc jej leciutkie westchnienie, już wiem, że tę opowieść powinnam zacząć znacznie wcześniej. Od chwili, kiedy narodził się Adaś, jej jedynak.
– Adaś jest całym moim życiem. Pani pewnie nie uwierzy, ale nawet nie czułam bólu, taka byłam szczęśliwa! – śmieje się. – A kiedy wzięłam go w ramiona, te moją kochaną kruszynkę, wszystko inne przestało się liczyć. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że jestem w stanie zrobić wszystko dla tej istotki. Naprawdę wszystko.
Ojciec Adasia to trudny temat. Zniknął jeszcze przed narodzinami syna, a Beata była zbyt honorowa, żeby go szukać i walczyć o alimenty. Nawet nie uznał dziecka. Ot, wakacyjna, niezobowiązująca miłość.
– Pewnie bym się rozsypała, gdyby nie Adaś – wspomina Beata. – W mojej rodzinie panna z dzieckiem to hańba. Ojciec odsunął się ode mnie, zasugerował nawet aborcję. On! Taki katolik! Ale mama wspierała mnie po kryjomu, podsyłała pieniądze, choć poprosiła, żebym się przeprowadziła do innego miasta.
Zgodziła się, bo i jej nie żyło się łatwo w miejscowości, gdzie wszyscy znali i poważali jej rodziców, i nie mogli wybaczyć, że córka wielce szanowanego adwokata od studiów wolała macierzyństwo.
– A ja się w ogóle nie wstydziłam – uśmiecha się Beata. – Bo za co miałabym przepraszać? Za Adasia? Niech pani spojrzy, jaki śliczny z niego chłopak – otwiera album i z dumą pokazuje mi zdjęcia swojego syna.
Adaś rozkoszny niemowlak, Adaś w przedszkolu, w szkole, wśród kolegów z drużyny koszykówki… Wysoki, szczupły i nad wyraz zwinny chłopak świetnie się sprawdzał na boisku. Wróżono mu karierę. Mówiono, że zostanie drugim Gortatem, bo tak wielki ma talent.
– Tamtego popołudnia też pędził na trening – Beata się na chwilę zamyśla. – Wpadł do domu odgrzać sobie obiad, który przygotowałam mu dzień wcześniej… Trener mówił, że bardzo się denerwował spóźnieniem Adama. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej. Cóż, zakochał się i zbyt długo odprowadzał swoją sympatię po szkole. Może dlatego, spiesząc się, wpadł na jezdnię i nie zauważył nadjeżdżającego samochodu? Nigdy się nie dowiem, jak było naprawdę, bo Adaś niczego nie pamięta z wypadku…
Pewne jest, że przerażony kierowca próbował hamować i wbił chłopca w latarnię. To tamten człowiek wezwał pogotowie. Był w takim szoku, że cały czas płakał i przepraszał, chociaż niczemu nie był winny.
Beata o wypadku dowiedziała się od sąsiadów, którzy zadzwonili do niej do pracy. Kiedy przybiegła na miejsce, sanitariusze już wnosili jej syna do karetki. Powiedzieli, żeby znalazła jakiegoś kierowcę i jechała tuż za nimi i nie wyłączała telefonu, bo Adaś w krytycznym stanie mógł odejść w każdej chwili.
– Przez całą drogę do szpitala modliłam się, żeby tylko ten telefon nie zadzwonił – wspomina Beata.
Zdążyli do szpitala na czas. Matka podpisała zgodę na operację i opadła na krzesło w holu przed blokiem operacyjnym. Sześć godzin czekała na wynik.
Adasia udało się uratować, ale z powodu rozległych obrażeń czaszki, usuniętej śledziony i lewego płuca, pękniętego kręgosłupa, pękniętej miednicy i złamanych w kilku miejscach nóg nie wróżono mu powrotu do zdrowia. Lekarze z oddziału intensywnej opieki nie wiedzieli, jak będzie się zachowywał ich 12-letni pacjent, gdy go wybudzą z farmakologicznej śpiączki.
Obawiali się najgorszego. Bali się, że chłopiec na zawsze pozostanie zdany na łaskę innych, nie mogąc samodzielnie chodzić, jeść czy mówić. Jednak Adaś okazał się silny jak jego mama. Po miesiącu, ledwie składając słowa, sam domagał się ćwiczeń. Jeszcze nie był w stanie chodzić, a już wyobrażał sobie, jak wraca na boisko. Zdaniem fizjoterapeutów taka jego postawa bardzo przyspieszyła powrót do zdrowia, bo chociaż cierpiał, to codziennie ćwiczył.
Chcieli umieścić go w szkole specjalnej
Męczył się, zlany potem padał na łóżko, wypijał butelkę wody podawaną przez mamę łyżeczkami, a po dwóch godzinach domagał się ponownego spotkania z fizjoterapeutą.
– Dał im naprawdę nieźle w kość – żartuje Beata.
Pół roku później pojechał do pierwszego z dwóch sanatoriów. Przez następne dwanaście miesięcy, pod czujnym okiem specjalistów, uczył się chodzić, mówić i na nowo wykorzystywać swój mózg, bo ten zaraz po kręgosłupie najbardziej ucierpiał w wypadku. Chłopiec wrócił do domu, chociaż trudno go było uznać za w pełni zdrowego.
– Płakałam, kiedy podjeżdżaliśmy pod nasz blok – opowiada Beata. – Sąsiedzi wyszli go zobaczyć, przyszli nawet koledzy z drużyny Adasia, a on wysiadł z pomocą mojego brata i podpierając się kulami, drżąc z wysiłku, powolutku ruszył w kierunku naszej klatki. Chciałam mu pomóc, ale poprosił: „Mamuś, nie”.
Zrozumiała, że się wstydzi swojej ułomności, więc razem z bratem szła tuż za nim, gotowa go chwycić w każdej chwili. Na rehabilitację Adasia składało się całe miasteczko, bo tej dofinansowywanej przez NFZ starczało jedynie dwa razy do roku. Przez pozostałe miesiące Adaś byłby zdany tylko na swoją mamę, która poświęciwszy się synowi, odeszła z pracy. Utrzymywała się z opieki społecznej, skandalicznie niskiego dodatku opiekuńczego i tego, co podesłała jej babcia Adasia.
– Nigdy nas nie odwiedziła, ale nie mam do niej żalu, bo gdyby nie jej pieniądze, pewnie byśmy nie przeżyli – wzdycha.
Po kolejnym roku rehabilitacji z pomocą specjalistów i mamy chłopiec mógł wrócić do szkoły. Jednak mimo że powinien już chodzić do ósmej klasy, pojawił się problem. Chociaż pod okiem mamy i nauczycieli nadrabiał zaległości, to dyrektor szkoły uznał, że Adaś nie ma wystarczającej wiedzy i nie poradzi sobie w starszej klasie. Chłopiec musiał wrócić do szóstej klasy, ale i tam miał problemy. Sprawdzająca jego umiejętności pani psycholog stwierdziła, że Adaś powinien uczyć się w szkole specjalnej.
– Jej zdaniem mój syn myślał zbyt wolno jak na swój wiek – mówi Beata z goryczą. – Nieważne, że dochodził do słusznych wniosków. Dla niej liczyło się tylko to, że nie odpowiada równie szybko jak rówieśnicy.
– I co pani zrobiła? – pytam.
– Wściekłam się! – Beata parska śmiechem. – Urządziłam jej karczemną awanturę, zagroziłam, że złożę skargę w kuratorium, podałam numer telefonu do sanatoryjnego pedagoga, który nadzorował postępy w nauce Adasia. Obiecała, że zadzwoni, pinda jedna! Wiedziałam, że mnie zbywa, więc przy niej, z jej służbowego telefonu, wystukałam numer do sanatorium. Tamtejsza pani pedagog stanęła po mojej stronie. Nie mam nic przeciwko szkołom specjalnym, ale Adaś zbyt ciężko pracował i przeszedł zbyt długą drogę, żeby nie mógł się uczyć wśród zdrowych dzieciaków. Przecież on jest w normie intelektualnej, tylko troszeczkę wolniejszy od rówieśników!
Szkolna pani psycholog pozostała jednak nieugięta. Dopiero interwencja u dyrektora szkoły i burmistrza, który sam otwierał festyn dla Adasia, przekonała specjalistkę, że warto dać chłopcu szansę.
– Pani się dziwi mojej odwadze – zauważa Beata. – Ale matka dla swojego dziecka zrobi wszystko, co można, i to, czego nie można. Każda pani to powie, nie jestem wyjątkowa.
Kiedy Adaś wrócił do szkoły, Beata poszukała pracy. Z jednego etatu trudno jej było utrzymać siebie i syna. Adaś wciąż wymagał opieki, a raz do roku wyjazdu do dobrego ośrodka rehabilitacyjnego. Niby Narodowy Fundusz Zdrowia dofinansowuje pobyt w jednym z nich, jednak za te lepsze, z nowoczesnym sprzętem, trzeba płacić.
– Po pięć, a nawet siedem tysięcy, a skąd miałabym brać takie pieniądze? Dlatego oprócz pracy na kasie w markecie poszukałam jeszcze dorywczego zajęcia i w weekendy sprzątałam biura. Jestem szybka i skrupulatna, wystarczyły mi więc dwie, trzy godziny i wnętrza lśniły czystością. Ale pan prokurator uważał, że przez tę dodatkową pracę nie mogę być dobrą matką, i postanowił odebrać mi dziecko!
Nie przeciwstawił się agresji, nie umiał
Problemy zaczęły się, kiedy Adaś zdał do liceum. Dla fizjoterapeutów i logopedy chłopiec robił szalone postępy: oceniali, że jeśli nadal będzie tak pracował, to za rok dogoni klasę. Tylko że dla piętnastolatka rok to wieczność. A nowi, młodsi koledzy za nic mieli jego historię. Dla nich nie był bohaterem, tylko kimś ułomnym, odstającym od reszty.
– Dopiero później, gdy wszystko wyszło na jaw, syn opowiedział mi, jak był przez nich szykanowany – wspomina Beata. – Wyzywali go od głupków i debili… Musiał codziennie płacić im haracz i wykonywać różne wymyślone i wyznaczone przez nich zadania. Jednym z nich była właśnie ta przeklęta kradzież…
Na rozkaz herszta szkolnej bandy Adaś musiał ukraść markowe buty sportowe z jednego ze sklepów. W rozmiarze odpowiadającym wielkości stopy szefa oprawców. W pierwszej chwili próbował protestować, bo nie tak wychowała go mama, lecz bolesny cios w brzuch uzmysłowił mu, kto tu rządzi.
– Ale ja nie jestem złodziejem! – opowiadał później, przerażony i zapłakany, policjantom.
I miał rację, bo go szybko przyłapali. Kierownik sklepu wezwał policję, sprawa trafiła do sądu dla nieletnich. Rozeszło się po kościach, ale Adasiowi przydzielono kuratora.
– Myślałam, że ten człowiek ochroni mojego syna, może nawet stanie się dla niego wzorem mężczyzny, zamiast ojca, którego Adaś nigdy nie miał. Ale on nie był wcale lepszy od prześladujących Adasia chłopaków – mówi Beata.
Zaczęła szukać pomocy, kiedy kurator wystąpił do sądu rodzinnego, żeby ograniczyć Beacie opiekę nad synem, a jego samego umieścić w domu dziecka.
– Niech się pani cieszy, że nie w zakładzie poprawczym – powiedział, gdy przyszła do niego zapytać, dlaczego zamiast wesprzeć ją i otoczyć syna opieką, chce ich ukarać. – Bo sobie pani zwyczajnie nie radzi! Ciągle nie ma pani w domu, a syn chodzi, gdzie chce, samopas.
– A ja wiem, że lekcja z kradzieżą wiele go nauczyła – upiera się Beata. – Wystraszył się, tylko że jest bezbronny wobec swoich prześladowców. Jednak tego już pan prokurator nie widzi! Uwziął się na nas. Nie wiem, czemu chce udowodnić, że jestem złą samotną matką.
Beata wnioskowała o zmianę kuratora – jej prośba została odrzucona. Ma już za sobą pierwszą rozprawę. Jak mówi, pani sędzia nie chciała jej słuchać; bardziej interesowała ją opinia kuratora i wydarzenie sprzed kilku miesięcy niż rzeczywista sytuacja. Jednak wyroku jeszcze nie wydała.
Beata boi się, że straci syna. Nauczyciele twierdzą, że chłopiec po tym całym zdarzeniu jeszcze bardziej zaangażował się w naukę, ale milczy, gdy go pytają o kolegów. Raz tylko powiedział niewyraźnie, że kiedyś próbował się zwierzyć ze swoich problemów kuratorowi, lecz ten zamknął mu usta stwierdzeniem, że gdyby był prawdziwym facetem, toby sobie poradził. Tylko że są to słowa chłopca i nikt nie traktuje ich poważnie. Dyrektor szkoły nie chce rozprawić się z grupą rządzących w niej chłopaków, bo to źle świadczyłoby o placówce. Milczy, a tym samym rzuca cień na Adasia i jego mamę, i daje kolejny argument kuratorowi.
– Będę walczyć! – zapowiada Beata. – Nie mogę stracić syna! Nie po tym, co razem przeszliśmy! Adaś w domu dziecka nie stanie się lepszym człowiekiem. Chociaż coraz lepiej się czuje, potrzebuje mnie i specjalistów. A tam nikt o niego nie zadba tak jak ja.
Czytaj także:
„Mąż dosłownie oszalał na punkcie naszej córki. Bałam się, że przez nadopiekuńczość wychowa ją na bezwolne ciele”
„Butelka była moją jedyną przyjaciółką i lekarstwem na smutki. W porę zrozumiałam, że staczam się na samo dno"
„Nie chciałam gratów męża w mieszkaniu. Przesadził, gdy zrobił warsztat lutowniczy z mojej świeżo odremontowanej kuchni"