„Butelka była moją jedyną przyjaciółką i lekarstwem na smutki. W porę zrozumiałam, że staczam się na samo dno"

Kobieta z nałogiem fot. Adobe Stock, fizkes
„Pozornie funkcjonowałam całkiem nieźle: miałam dobrą pracę, pieniądze, miłych znajomych, powodzenie u mężczyzn. Nie miałam za to poczucia, że dokądś zmierzam. Nie miałam też prawdziwych przyjaciół, którzy dostrzegliby, co się ze mną dzieje, ani nikogo do kochania. Byłam sama”.
/ 27.06.2022 21:00
Kobieta z nałogiem fot. Adobe Stock, fizkes

Jedzenie zawsze było moim najlepszym przyjacielem… i zarazem najgorszym wrogiem. Od kiedy pamiętam, pełniło trojaką rolę: zajadałam stres, nagradzałam się jedzeniem i pocieszałam się nim.

Pieniądze nigdy nie zastąpią miłości

Nerwy przed klasówką? Pomoże czekolada, tabliczka, lepiej dwie. Dostałam wyróżnienie w konkursie plastycznym? Szłam na lody z bitą śmietaną, żeby to uczcić. Chłopak, w którym się kochałam, zaprosił na szkolną dyskotekę moją koleżankę, a nie mnie? Koiłam smutek pizzą i ciastkami.

Jakim cudem rodzice nie zauważyli, że za dużo i niezdrowo jem? To proste: nic nie widzieli, bo nie zwracali na mnie uwagi. Chociaż miałam modne ciuchy, drogie zabawki i chodziłam na płatne zajęcia pozalekcyjne, to w gruncie rzeczy byłam zaniedbanym i nieszczęśliwym dzieckiem.

Ani matka, ani ojciec nie zwykli mnie przytulać ani całować. Po co w ogóle mnie spłodzili? Nie mam pojęcia. Najwyraźniej byłam wpadką, za którą wzięli odpowiedzialność, ale nic ponad to.

Ich obojętność oznaczała również, że nigdy mnie nie uderzyli, nie upokorzyli, nie zachowali się wobec mnie okrutnie, złośliwie czy podle. A ja i tak zazdrościłam koleżankom ich rodziców, nawet takich, którzy krzyczą, klną, piją i biją.

Bo za gniewem może kryć się troska. Bo gdy trzeźwieli, czasem okazywali swoim dzieciom zainteresowanie i czułość. Ja tego nie doświadczałam. Dorastałam w przekonaniu, że jestem niekochana i niepotrzebna. Zapełniałam więc emocjonalną pustkę jedzeniem.

Alkohol dawał mi poczucie wolności

Dość szybko się zorientowałam, że jem inaczej niż moje rówieśniczki, i nauczyłam się to starannie ukrywać. Kiedy miałam piętnaście lat, wyraźnie zaokrągliły mi się biodra oraz uda i pojawiły się na nich rozstępy.

To wtedy zaczęłam się panicznie bać, że będę gruba. By temu zapobiec, narzuciłam sobie treningi, które przynosiły rezultaty – mimo że objadałam się łakociami średnio kilka razy w tygodniu, miałam szczupłą, a zarazem umięśnioną sylwetkę. 

Patrząc na mnie z boku, nikt nie zgadłby, że mam jakiekolwiek zaburzenia odżywiania. Wmówiłam więc sobie, że „sporadyczne” objadanie się wcale mi nie szkodzi. A potem do problemu z jedzeniem dołączył jeszcze alkohol…

Już po pierwszej puszce piwa, wypitej na imprezie u koleżanki, pokochałam bycie na rauszu. Kiedy piłam, czułam się wolna i szczęśliwa, odważna i beztroska – piłam więc, kiedy tylko nadarzyła się okazja, i prawie zawsze aż do utraty świadomości.

A ponieważ wielu moich rówieśników piło w podobny, zachłanny sposób, nie widziałam w tym nic złego. Jednak z czasem oni nauczyli się pić z umiarem, tylko ja jedna nie. Jak imprezowałam, to zawsze kończyło się urwanym filmem. Nie uważałam się jednak za alkoholiczkę, bo „szłam w tango” stosunkowo rzadko – raz na dwa tygodnie, raz na miesiąc. Traktowałam to jak reset, okupowany kacem gigantem.

Miałam idealne warunki do hodowania alkoholizmu

Pijaczka to skrajność, a ja byłam przecież dobrą studentką, lubianą koleżanką i laską z powodzeniem u chłopaków. Poza tym nie byłam agresywna, nie szłam do łóżka z byle kim i nie wpadłam przez picie w żadne poważne kłopoty.

Tylko język mi się plątał, śmiałam się lub płakałam bez powodu, a na koniec traciłam świadomość. Dla bezpieczeństwa zawsze imprezowałam ze znajomymi, którzy się o mnie troszczyli, gdy odpływałam, i niespecjalnie mi to wypominali. Miałam idealne warunki do hodowania alkoholizmu, przy jednoczesnym wmawianiu sobie, że nie mam żadnego problemu.

Spadłam z pieca na łeb, gdy dopadły mnie jednocześnie oba nałogi. To było pod koniec studiów, na weselu mojej koleżanki z grupy. Byłam wstawiona już podczas obiadu, a kiedy zaczęły się tańce, dosłownie ledwo trzymałam się na nogach. Ktoś odprowadził mnie do pokoju, gdzie przespałam kilka godzin, ale potem wstałam, wróciłam na salę weselną i dorwałam się do stołu…

Mój ówczesny chłopak opowiadał mi nazajutrz, że pożarłam sama połowę weselnego tortu, używając do tego obu rąk! To musiał być potwornie żałosny widok, gdy nabierałam pełne garście kremu i łapczywie pchałam go do ust.

Nic nie pamiętałam, czułam się upokorzona

Było mi tak głupio, że nawet nie przeprosiłam koleżanki, której zafundowałam takie niesmaczne wspomnienie z wesela. A chłopak zerwał ze mną parę tygodni później. Niby nie powiedział tego wprost, ale incydent z tortem na pewno zaważył na jego decyzji.

Pomyślałam wtedy, że muszę wziąć się w garść. Będę mniej pić i nie będę się tak objadać. Łatwo powiedzieć… Żeby żyć, trzeba jeść i pić. Może nie słodycze i nie alkohol, ale dla mnie właśnie te dwie substancje były jak esencja życia.

Przez długie trzy tygodnie utrzymywałam całkowitą abstynencję alkoholową i cukrową, lecz z każdym dniem odwyku odczuwałam coraz większe napięcie i frustrację. Aż pękłam i kupiłam sobie butelkę likieru czekoladowego. Wypiłam ją całą niemal duszkiem, a potem poszłam do sklepu po drugą.

– To żaden grzech. Do diabła! Mam prawo do odrobiny przyjemności, jak każdy człowiek – bełkotałam w poduszkę pokonana przez swoją słabość.

Paradoksalnie byłam wtedy zarówno smutna, bo uległam swoim słabościom, jak i szczęśliwa, bo znieczulona i otumaniona cukrem oraz alkoholem. Od tamtej pory darowałam sobie męczącą abstynencją; pilnowałam tylko, żeby nie łączyć tych nałogów i żeby nigdy, przenigdy nie folgować apetytowi czy pijaństwu przy innych ludziach.

Skończyłam z imprezowym upijaniem się

Na spotkaniach ze znajomymi wypijałam najwyżej dwa piwa albo dwa kieliszki wina – nie więcej, by nie stracić kontroli – co oczywiście komentowano.

– Oj, Kaśka, zestarzałaś się chyba. Gdzie twoja imprezowa fantazja?

Żartownisie nie mieli pojęcia, że tak naprawdę piłam coraz więcej, ale w samotności. Dwa, trzy razy w tygodniu. Objadałam się z podobną częstotliwością. Tak więc dni, kiedy byłam „czysta”, robiło się coraz mniej…

Pomimo tak fatalnego trybu życia wciąż zachowywałam szczupłą figurę. Niestety nie zawdzięczałam jej już treningom, na które zwyczajnie nie miałam siły, lecz problemom żołądkowym. Trudno przytyć, kiedy wymiotuje się przez pół nocy; trudno mieć nadwagę, cierpiąc na chroniczne biegunki.

Byłam szczupła, lecz w fatalnej kondycji. Popsuła mi się cera, wypadały włosy i nic mi się nie chciało. Apatia, zmęczenie i znużenie stały się moją codziennością i nie pomagały na to żadne magiczne suplementy.

Pozornie funkcjonowałam całkiem nieźle: miałam dobrą pracę, pieniądze, miłych znajomych, powodzenie u mężczyzn. Nie miałam za to poczucia, że dokądś zmierzam. Nie miałam też prawdziwych przyjaciół, którzy dostrzegliby, co się ze mną dzieje, ani nikogo do kochania.

Moje relacje z mężczyznami były krótkie i powierzchowne. Zrywałam znajomość, gdy tylko któryś z moich kochanków próbował się naprawdę do mnie zbliżyć, bo bałam się, że kiedy pozna prawdę, przestraszy się i odejdzie, a ja będę cierpieć.

Wolałam więc to uprzedzić i być tą, która porzuca pierwsza. Równocześnie miałam pretensje do losu, że nie zsyła mi bajkowego księcia na białym koniu, który uratuje mnie przede mną samą.

To był moment przełomowy

Nie wiem, jak długo żyłabym w ten sposób, gdyby nie wypadek, który mnie przeraził i wyrwał z zaklętego kręgu. Któregoś wieczoru dostałam ataku potwornego bólu brzucha. Dosłownie zwijałam się w męce, czując się tak, jakby płonęły mi wnętrzności.

Wezwałam taksówkę i pojechałam do szpitala. Lekarz podejrzewał zapalenie wyrostka robaczkowego, lecz okazało się, że to „tylko” ostre podrażnienie układu pokarmowego.

Zrobiono mi różne badania, których wyniki nie napawały optymizmem: morfologia była kiepska, ale najgorzej wyglądały próby wątrobowe.

– Pije pani już od lat, prawda? – zapytała mnie wprost lekarka. W jej głosie nie było potępienia, tylko współczucie.

Niespodziewanie dla samej siebie rozkleiłam się i rozpłakałam jak dziecko.

– Od ponad dziesięciu lat – wychlipałam. – I do tego mam chyba bulimię!

Powiedzenie tego na głos, do kogoś, a nie do lustra, okazało się dla mnie momentem przełomowym. Ulżyło mi. Zrozumiałam, że nie muszę borykać się z uzależnieniem sama, że mogę prosić o pomoc, i co więcej – dostać ją.

Dzisiaj mijają dwa lata od tamtego dnia, a ja jestem w trakcie leczenia. Od ponad roku nie miałam w ustach kropli alkoholu, a od dziesięciu miesięcy nie objadam się. Przede mną jeszcze długa droga, lecz najgorsze już chyba za mną. Teraz tylko wyglądam jakiegoś dziarskiego księcia, którego nie odstraszy księżniczka z trudną przeszłością i dwoma nałogami na koncie.

Czytaj także:
„Bratowa zamiast zająć się zdrowiem córki, wpędzała ją w kompleksy. Wmawiała jej, że przez duży nos, nigdy nie znajdzie faceta"
„Syn męża z pierwszego małżeństwa zniszczył moje relacje z ukochanym. Zawsze stawał po stronie tego gówniarza”
„Po ślubie mąż pokazał prawdziwe oblicze. Pił bez umiaru, nie powstrzymał się, nawet gdy nosiłam pod sercem jego dziecko”

Redakcja poleca

REKLAMA