– Mówiłam ci, że trzeba policzyć dwadzieścia procent drożej, jak widzisz, że klientkę stać – właścicielka salonu, w którym pracowałam, siedziała przy biurku i analizowała paragony z tego dnia. – Albo i trzydzieści. W ogóle nie obchodzi cię, ile zarabiamy.
– Pani Jolu… – jęknęłam. – Nie mogę doliczyć takiej kwoty znikąd, mówiłam już. Cennik wisi na ścianie. Przecież klientki nie są głupie.
– Wszystko drożeje, usługi fryzjerskie też – wzruszyła ramionami. – Jak kogoś nie stać, to niech kupi farbę w drogerii i sam sobie pędzelkiem maluje włosy. Już nie wiem, jak do ciebie przemówić. Mam ci obciąć premię?
Tak czy siak, obcinała. Co miesiąc nie mogłam się doliczyć paru stówek. Układ był prosty: minimalna krajowa i premia, dwadzieścia procent od moich klientek. Zawsze jednak gdzieś coś magicznie stopniało.
Tłumaczenia? Podawane urażonym tonem, tak naprawdę to mnie obrażały. Bo chyba coś mi się pomyliło. Bo zaniżałam kwoty na paragonach. Bo zniknęły jakieś drogie kosmetyki.
Nie dość, że głupia, to złodziejka
Miałam tego dość, ale… nie potrafiłam odejść. Pracę u pani Joli załatwiła mi mama. To była jakaś kuzynka jej znajomej; ona miała elegancki salon fryzjerski, a ja byłam gówniarą po zawodówce. Na tyle głupią, żeby nie dostać się do liceum, a tym samym nie pójść na studia. Wybrałam więc fryzjerstwo, licząc, że w tym zawodzie pracy nie powinno mi zabraknąć.
Przez pierwsze trzy miesiące nie dostawałam ani grosza, bo pani Jola przyuczała mnie do zawodu. Głównie sprzątałam i myłam włosy klientkom, a potem słuchałam teorii, którą już znałam. Zresztą, w praktycznych zajęciach też byłam niezła. Mówiąc nieskromnie, najlepsza z całej klasy. Ale musiałam cierpliwie czekać na to, aż pani Jola pozwoli mi dotknąć nożyczek (a co, jak stracę klientkę, którą źle ostrzyżesz?) albo farby (to drogie, jak zmarnujesz, to kto mi odda?).
Dzień próby nadszedł, gdy pani Jola utknęła w windzie, a umówiona klientka niecierpliwiła się w salonie. Miałam ją przeprosić i powiedzieć, że szefowa nie dotrze na czas, więc wizytę trzeba przełożyć.
– Ale ty tu jesteś – zauważyła kobieta.
– No tak… – chciałam jej wytłumaczyć, że wciąż jestem uczennicą, lecz nie pozwoliła mi dokończyć.
– No to do dzieła! Na moją odpowiedzialność. Naprawdę muszę dziś odświeżyć włosy. Mam ważne spotkanie.
Bałam się jak cholera
Co będzie, jeśli podetnę włosy krzywo albo za bardzo? Co się stanie, jeśli wymieszam farbę niewłaściwie? Pani Jola się wścieknie, nawet jeśli klientka niby bierze odpowiedzialność na siebie. Tak się tylko mówi.
Kiedy jednak wzięłam do ręki nożyczki, jakbym znalazła się w innym wymiarze. Moje dłonie doskonale wiedziały, co robić. Kończyłam modelować włosy klientki na szczotce, gdy do salonu wbiegła pani Jola.
– Boże, Edyta, co ty wyprawiasz?! – zawołała od progu. – Ja bardzo panią przepraszam, pani Sylwio, to jest tylko uczennica, ona nie…
– Bardzo zdolna ta pani uczennica! – ucięła klientka. – Masz, dziewczyno, talent, ten blond wyszedł rewelacyjny!
Od tamtej pory pani Jola pozwalała mi już strzyc i robić koloryzacje. Klientki mnie chwaliły, coraz więcej osób zapisywało się bezpośrednio do mnie, musiałam więc dostawać wypłatę, choć nigdy nie było jej tyle, na ile się umawiałyśmy. Szlag mnie trafiał, ale nie umiałam się postawić.
Uważałam, że nadal mam za mało doświadczenia, by szukać pracy gdzie indziej. No i czułabym się głupio przed mamą, która załatwiła mi tę pracę. Zaciskałam więc zęby i udawałam, że nie zauważam braku tych kilku stówek co miesiąc. Jeszcze trochę i poszukam innej pracy, obiecywałem sobie, ale muszę nauczyć się więcej.
Wszystko umówione było „na gębę”
No ale póty dzban wodę nosi, póki mu się ucho nie urwie. Moim umiejętnościom właścicielka salonu nie mogła nic zarzucić. Nie miała też żadnego „ale” do mojej obsługi klientek. Więc czepiła się tego, że nie wyciągam od nich więcej pieniędzy, niż się należało. Nie umiałam tak robić. Może byłam głupią Edytką bez matury, ale byłam uczciwa. Zwłaszcza że stałe klientki by się zorientowały, że je naciągam. Więc to ja dostawałam po premii, za karę za uczciwość i dobrą robotę. Wytrzymałam rok, drugi, trzeci…
– Że też nie założysz własnego salonu, naprawdę cię nie rozumiem – wzdychała Magda, moja przyjaciółka.
Szykowała się do zamążpójścia i przyjechała do mnie, żebym pomogła jej wybrać ślubną fryzurę. Upinałam jej długie, ciemne pasma w kok, potem robiłam dobierany warkocz, na koniec próbowałyśmy delikatnych fal.
– Kochana, żeby założyć salon, trzeba mieć kupę pieniędzy. Są teraz te programy dla osób, które zakładają firmy, ale ja przecież pracuję, a trzeba być bezrobotnym.
– Co ty powiesz? – zakpiła. – A masz umowę o pracę?
Wtedy dotarło do mnie, że… nie mam. Wszystko umówione było „na gębę”, a ja pracowałam na czarno. Dlatego szefowa mogła mi obcinać z wypłaty, ile chciała. Bo kto to sprawdzi poza mną? Czyli nie tylko pomagałam jej oszukiwać państwo, nie płacąc podatków, ale też nie miałam prawa do zasiłku chorobowego, a gdybym zaszła w ciążę, to zamiast normalnego macierzyńskiego dostałabym jakieś grosze.
– Spodziewamy się, że wpadnie nam trochę gotówki po weselu. Moglibyśmy z Tomkiem zainwestować w twój salon. Zapisuj się do programu, my dołożymy i będziesz zarabiać. Na siebie, uczciwie i bez łaski.
Bałam się, że jak sprawa wyjdzie na jaw, to moja mama będzie zawiedziona, a pani Jola wściekła. Ale ja byłam zła i rozczarowana na okrągło. Postanowiłam przekuć tę złość w coś pozytywnego. A wiara, którą pokładała we mnie przyjaciółka, dała mi porządnego kopa do działania.
Okazało się, że kwalifikuję się do programu, niestety, konieczne formalności mogły potrwać nawet kilka miesięcy. Szukałam więc odpowiedniego lokalu, liczyłam, sprawdzałam, na co będzie mnie stać, co muszę mieć, co mogłabym mieć, a co było na razie poza moim zasięgiem. Jednocześnie ciągle pracowałam u pani Joli. Z czegoś żyć musiałam.
Nadszedł wielki dzień
Podpisałam dokumenty z urzędem pracy, dostałam przelew na swoje konto… i mogłam działać. Wynajęłam niewielki lokal w centrum miasta, gdzie łatwo było dojechać. Tomek zaczął go remontować, ponieważ miał firmę wykończeniową. Wspierał w ten sposób swoją własną inwestycję, bo razem z Magdą pożyczyli mi pieniądze, które dostali w prezencie ślubnym. Miałam im to zwrócić z procentem, tak się umówiliśmy.
Tymczasem szalałam na zakupach w sklepach z wyposażeniem salonów fryzjersko-kosmetycznych. No, raczej powstrzymywałam się przed kupowaniem, niż kupowałam, ale zawsze. Zaplanowałam otwarcie salonu, odebrałam wizytówki… Magda namawiała mnie, bym ukradkiem rozdawała je moim stałym klientkom, ale nie mogłam, to nie byłoby w porządku, tak pod nosem pani Joli…
Wreszcie byłam gotowa, by przed nią stanąć i powiedzieć, że za dwa tygodnie odchodzę z pracy. Jak obsłużę wszystkie umówione klientki z mojego grafiku.
– Nie możesz odejść! Zainwestowałam w ciebie i jeszcze mi się to nie zwróciło!
– Otwieram własny salon – wyznałam. – Dlatego nie mogę dłużej tu pracować. Startuję pierwszego.
– Ale ja się nie zgadzam, nie odejdziesz tak łatwo!
– Czyżby trzymała mnie tu jakaś umowa? – spytałam. Nie lubiłam konfrontacji, ale pani Jola nie dała mi wyboru.
Spurpurowiała, złapana w swoje własne sidła
– W takim razie pakuj się już dziś i wynocha! Nie zamierzam cię tu trzymać, niewdzięcznico, i jeszcze ci płacić!
Zabrałam swoje przybory, które kupiłam, by w ogóle rozpocząć pracę. Nie chciałam ich tam zostawiać. Było mi szkoda dwutygodniowej pensji, ale co tam, przynajmniej dopilnuję ostatnich prac w lokalu. Sprawdzę, czy mam wszystkie potrzebne szampony, odżywki, farby i tak dalej.
Nie próżnowałam w te wolne dni, a Magda, która zaszła w ciążę i nabrała władczych tonów, dyrygowała ekipą remontową. Dzień przed otwarciem spotkaliśmy się we trójkę w salonie, a ja przyniosłam ze sobą szampana. Ze względu na Magdę, bezalkoholowego.
– Dziękuję wam. Bez was nigdy bym tego nie zrobiła, ba, w ogóle bym nie pomyślała, że mogę otworzyć własny salon. Nie odważyłabym się. Mam nadzieję, że wasza inwestycja zwróci się szybko, trzymajcie za to kciuki.
– Wierzę w ciebie, Edytka… – Magda przytuliła mnie mocno. – Masz talent w rękach. Tego cię na żadnych studiach nie nauczą. I zobacz, ledwie skończyłaś dwudziestkę, a masz własny salon! Teraz bierz się do roboty i zarób kupę forsy!
W dniu otwarcia zjawiłam się w moim własnym salonie, cała podekscytowana, dwie godziny przed otwarciem. Przygotowałam ciasteczka i cukierki, którymi chciałam częstować klientki. Tyle że… przez pół dnia nikt nie przyszedł, nikt nie zadzwonił. Chciało mi się płakać. Już snułam czarne wizje, jak to zamykam lokal tuż po otwarciu i pokornie szukam pracy u kogoś. Byle nie u pani Joli!
Wtedy zadzwonił telefon.
Zdjęła czapkę, a ja aż jęknęłam
– Pani Edytko, niech mnie pani ratuje! – poznałam głos pani Sylwii, mojej pierwszej klientki, która potem przychodziła do mnie regularnie.
Nie wiedziałam, jak mnie znalazła, ale uśmiechnęłam się, słysząc jej głos, choć ewidentnie brzmiały w niej nutki paniki. Zaprosiłam ją do salonu, a ona wpadła jak burza pół godziny później. W czapce na głowie.
– Niech pani zobaczy, co mi zrobiła ta nowa dziewczyna, co to niby miała panią godnie zastąpić…
Zdjęła czapkę, a ja aż jęknęłam. Zwykle zadbane blond pasma były po prostu spalone. Został nałożony niewłaściwy preparat do rozjaśnienia albo był trzymany o wiele za długo.
– Możemy nakładać na nie różne cuda i trochę poprawić ich wygląd, ale to nie przywróci im stanu sprzed tej katastrofy – orzekałam szczerze. – Przykro mi.
– To co robimy?
– Ja bym je obcięła. Wiem, że nie lubi pani krótkich, ale…
– Niech pani tnie! Ufam pani, niech pani robi, co uzna za stosowne. Przecież ja tak nie mogę iść do ludzi!
Po dwóch godzinach pani Sylwia miała na głowie stylowego boba w odcieniu „orzechowy blond”, w którym prezentowała się rewelacyjnie. Byłam z siebie dumna.
– Będą wyglądać dobrze na każdym etapie odrastania – obiecałam, a pani Sylwia mnie uściskała i dała spory napiwek. Choć nie musiała, bo… byłam tu szefową!
– Skąd pani wiedziała, gdzie mnie szukać?
– To jest dopiero heca! – zachichotała.
Okazało się, że pani Jola niechcący zrobiła mi świetną reklamę. Była tak wściekła, że ją zdradziłam – choć gdyby mnie należycie doceniała, to nadal bym u niej pracowała – że przed każdą klientką, która o mnie zapytała, narzekała, jaka to jestem niewdzięczna, samolubna i podła.
Nie tylko pani Sylwia usłyszała historię o „tej małej flądrze, która śmiała założyć salon na Kwiatowej”. Dzięki temu wszystkie moje stałe klientki dość szybko znalazły do mnie drogę, choć ja swoich zasad nie złamałam. I przyprowadzały ze sobą koleżanki, siostry i matki, a nawet narzeczonych i mężów.
Wracały, bo u mnie było miło, profesjonalnie i cena na przyzwoitym poziomie. Nie zamierzałam zdzierać z moich klientów. Owszem, zarabiałam na nich, taki był cel otworzenia własnego interesu, ale chciałam bazować na stałej klienteli, a nie przypadkowych osobach, które przyjdą dwa razy: pierwszy i ostatni.
Mama zobaczyła salon i wzruszyła się
Chwilowy przestój pierwszego dnia był… no właśnie, chwilowy. Momentami miałam aż za dużo pracy i wracałam do domu potwornie zmęczona, ale szczęśliwa jak nigdy. Owszem, musiałam martwić się o podatki, płacenie różnych składek, zastanawiać się, czy wystarczy mi na czynsz, czy nie powinnam podwyższyć cen, skoro hurtownia fryzjerska podnosiła już trzeci raz ceny kosmetyków…
Gdy się prowadzi własny biznes, spraw do ogarnięcia jest o wiele więcej niż wtedy, gdy jest się tylko szeregową pracownicą. Ale podobało mi się, to bycie sobie sterem, żeglarzem, okrętem. A kiedy widziałam błysk w oczach klientki, którą namówiłam na inny sposób cięcia włosów albo na zupełnie inny kolor niż pierwotnie chciała, i potem okazywało się, że miałam rację – to była ogromna satysfakcja.
Moja mama najpierw jęczała, że na własną prośbę straciłam pracę w takim dobrym miejscu, u takiej dobrej kobiety i wspaniałego fachowca… Ale kiedy zobaczyła mój niewielki salon, a potem wypełniony kalendarz, wzruszyła się. Wiedziałam to. Mimo że nie miałam matury i studiów, była ze mnie dumna.
Moja przyjaciółka szybko dostała zwrot tego, co we mnie zainwestowała. A ja, mimo upływu kilku lat, nie narzekam na brak klientek. Przeciwnie, musiałam zatrudnić pomoc, by ich nie odsyłać z kwitkiem. Odkryłam swoje powołanie. Uwielbiam zabawę kolorami, formami, nożyczkami. Kocham swój zawód. Banał? Nie sądzę. Tak naprawdę ile osób może to o sobie powiedzieć?
Czytaj także:
„Opieka społeczna zabrała mi dzieci, zamiast nam pomóc. A ja muszę na nie zarobić i wychować zupełnie sama, nie mając nikogo”
„Matka wydziedziczyła mnie, bo uwierzyła, że jestem synem kochanki ojca. To moja siostra wmówiła jej, że ktoś mnie podmienił”
„Całe życie poświęciłam pielęgnowaniu mamy i brata. Mam 70 lat, nigdy nie miałam przyjaciółki, męża ani żadnego hobby”