Dopiero tragedia zmobilizowała urzędników do działania. Znalazły się pieniądze i dla mnie na psychologa, i na jakichś asystentów dla dzieci.
Tylko co z tego? Teraz?
Przyjechali o świcie. Radiowozem i dwoma wysłużonymi cywilnymi samochodami. Zaparkowali tak, żebym nie mogła ich zobaczyć. Zadzwonili do drzwi. Na pytanie, kto to, kobiecy głos odpowiedział lakonicznie: „My w sprawie dzieci” – więc otworzyłam. Nie miałam wyjścia. Znałam wyrok sądu, ale łudziłam się, że najpierw porozmawiamy, i jakoś przygotujemy się do tego rozstania. Poznamy miejsca, dokąd wywiozą troje moich dzieci, i ludzi, którzy się nimi zajmą. Liczyłam na to, że jeśli nie sąd, to chociaż dobry Bóg zmiłuje się nad nami i ocali od najgorszego…
Niestety, Bóg chyba o nas zapomniał tamtego koszmarnego dnia, kiedy o świcie pracownicy socjalni i policjanci wyrywali moją córeczkę i synków z łóżek, a potem, nie zważając na ich płacz, wsadzali do aut w ramiona obcych ludzi. Ledwie zdążyłam narzucić im kurtki na ramiona, pogłaskać, ucałować.
– Później będzie na to czas, teraz musimy zabezpieczyć dzieci – jakaś kobieta ostro przywołała mnie do porządku. – Jeśli chce pani je zobaczyć, proszę stawić się do pogotowia opiekuńczego, tu ma pani adres – wręczyła mi jakiś dokument i zatrzasnęła drzwi mieszkania.
– Co pani robi! Jak możecie tak postępować?! Zostawcie moje rodzeństwo! Alinka! Kochanie! Szymek, zrób coś… – moja najstarsza, 19-letnia córka pierwsza oprzytomniała i ruszyła pędem po schodach, chcąc dogonić ludzi uprowadzających jej rodzeństwo.
– Iza, poczekaj! – wybiegłam przed dom, wołałam córkę. – Nie mogłyby chociaż się ubrać? Zjeść śniadania? Nie wolno mi ich przygotować? – uczepiłam się ramienia kobiety, ale strzepnęła moją rękę niczym natrętną muchę.
– Miała pani na to dość czasu – warknęła złym głosem.
– Alinka... Dawid… – wyszeptałam, starając się nie stracić głowy.
Moja najmłodsza 4-letnia córeczka, usmarkana i zapłakana przywarła do szyby samochodu i nie dała się odkleić siedzącej za nią kobiecie, wciąż tylko krzyczała:
– Mamo! Ja chcę do mamy!
Siedzący obok 7-letni Dawid starał się ją jakoś uspokoić. Zerkając nerwowo to na siostrzyczkę, to na mnie stojącą na progu domu, powtarzał jak modlitwę, że nic złego im nie będzie. Tylko 14-letni Szymek zamknięty w drugim samochodzie patrzył tępo przed siebie. Na głowę naciągnął kaptur, udając, że nic go nie obchodzi. Ale ja dobrze znałam swojego syna, wiedziałam, że w głębi duszy jest przerażony. Gdyby tylko mógł, gdyby ci ludzie i jego męska duma pozwoliłyby mu zachować się jak dziecku, przywarłby do mnie silniej niż pozostała dwójka.
Psychiatra kiwa głową i daje mi kolejne recepty
– Alinka! Szymek! Dawid ma rację, nic złego wam nie będzie! Nie bójcie się, mama was stamtąd wyciągnie! – krzyknęłam, lecz zagłuszył mnie ryk włączanych silników.
– Nieee, błagam, nieee… Alinka! Dawidek! – Iza rzuciła się pędem za znikającymi pojazdami.
Po chwili wróciła, wlokąc się noga za nogą, rozczochrana, blada, w pomiętej piżamie.
– Jak mogłaś ich puścić?! – krzyknęła. – Dlaczego pozwoliłaś tym potworom zabrać swoje dzieci?!
Nie byłam w stanie wykrztusić słowa, więc tylko przytuliłam córkę do siebie i rozpłakałam się. Nie jestem złą matką. Nigdy nią nie byłam. Teraz o tym wiem. Zrozumiałam to, kiedy stało się najgorsze, i z pomocą przyszli nam dobrzy ludzie, specjaliści oraz ci sami urzędnicy, którzy doprowadzili nas do nieszczęścia.
Potrafię już spokojnie opowiadać o tym, co się stało, choć psycholog twierdzi, że wciąż jestem w szoku i potrzebuję czasu, by wyciszyły się złe emocje. Jest jeszcze psychiatra. Ten tylko kiwa głową, wypisując kolejną receptę na leki, które mają stępić emocje, więc podarte, papierowe świstki lądują w koszu, bo ja niczego zagłuszać nie chcę. Psychiatrę olewam. Chodzę do niego dla świętego spokoju, tak jak do psychologa. Nie chcę, żeby ktokolwiek się czepiał, że nie wyrażam chęci współpracy.
– Ja sobie tutaj posiedzę i popłaczę – mówię do młodziutkiej, niepewnej siebie pani psycholog, i widzę wahanie w jej oczach.
Na korytarzu pewnie już podrygują nerwowo kolejni pacjenci. Wkrótce biedulka rozstanie się ze mną i z dziećmi, i nie pochwali się żadnymi sukcesami… Nie oswoiła nas z nową sytuacją, nie wyprowadziła żadnego z nas na prostą, nie nauczyła mnie przebojowości. Może tylko kilku psychologicznych gadek. Dobre i to. Zwłaszcza że to państwowy psycholog, opłacany przez NFZ i nie musi się starać. Zawsze znajdzie pacjentów, bo wokoło nie brakuje chętnych.
Mimo to widzę, że jej zależy
– Gdzie byliście, kiedy was potrzebowałam? – pytam ją i urzędników, którzy nagle stali się tacy pomocni.
Widzę, jak nerwowo wiercą się na swoich krzesłach, nie wiedząc, co począć z oczami. Pracownicy społeczni oglądali nas sobie jak małpki w zoo, odwiedzając nas trzy razy w roku. Do młodszego syna kurator wpadał jak po ogień, ganił za brak postępów w nauce, straszył poprawczakiem za nieobecności w szkole, po czym znikał, gderając, że nie radzę sobie z nastolatkiem. Powtarzał, że za bardzo skupiam się na dodatkowej pracy, a przecież powinnam budować więź z synem… Więź to teraz jedno z tych nowych, moich ulubionych słówek. Tylko że ja z tą więzią zawsze miałam kłopot. Wiem, sama jestem sobie winna. Źle zaczęłam swoje dorosłe życie, choć zawsze „mogłam jeszcze wszystko zmienić”, „wziąć los w swoje ręce”, „odbudować poczucie własnej wartości”, „odciąć się od toksycznych rodziców”. Jak ja lubię te psychologiczne gadki! Ale powiedzcie, jak tu skupić się na sobie, gdy zamroczony alkoholem ojciec bił matkę od świtu do nocy. Zostawić ją na pastwę jego pięści? Które dziecko tak potrafi? A ja, co dziwne w takich patologicznych alkoholowych rodzinach, byłam jedynaczką, więc tym bardziej czułam się odpowiedzialna za kobietę, która „nie chcąc odbierać mi tatusia”, nie odeszła od męża.
Irek szybko się mną znudził, po mnie była kolejna
W końcu jednak uciekłam, oczywiście w sposób typowy dla osób takich jak ja, czyli tracąc głowę dla jednego z tych kolesi, którzy wolą szkołę życia od państwowej edukacji. Irek imponował mi hardością i pewnością siebie. Zakochałam się, wpadłam, i chociaż bił mnie i zdradzał z każdą chętną, wciąż miałam nadzieję, że się zmieni. Jedyny plus był taki, że mnie przygarnął i wprowadził do swojego mieszkania, a właściwie do mieszkania swojej cichej i dobrej, samotnej matki. Nie, Irek jej nie bił, ale też nie darzył szacunkiem. Raczej traktował jak powietrze. Jak kogoś, kto niczym perfekcyjna służąca (kolejne nowe słowo!), ugotuje, posprząta, wypierze, zapełni lodówkę i ulotni się do swojego pokoju, starając się nie przeszkadzać.
Irek chyba nawet nie zapytał matki, czy mogę u nich mieszkać. Po prostu któregoś dnia otworzył drzwi mieszkania, rzucił moją torbę na kanapę ze słowami: „Rozgość się” – i wyszedł załatwiać swoje sprawy. Nigdy nie zapomnę tamtej dziwnej rozmowy z niedoszłą teściową. Ona też, jak jakaś uzależniona, nawet nie zaprotestowała, widząc mnie siedzącą w jej gościnnym pokoju przed jej telewizorem. Zapytała, czy coś zjem, a ja, zdziwiona, że w mieszkaniu jest ktoś jeszcze, bąknęłam „owszem”.
Gdy siorbałam zupę, odezwała się ponownie, pytając, który to już miesiąc. Nie miałam pojęcia. Wiedziałam tylko, że od dwóch miesięcy nie mam okresu, więc pani Teresa, bo tak ma na imię ta poczciwina, zapisała mnie do ginekologa.
– Nie bój się, pójdę z tobą – oznajmiła, widząc moją niepewną minę.
Zdziwiłam się.
Nigdy wcześniej nikt się mną nie opiekował
To ja byłam od pocieszania wiecznie zapłakanej matki, bronienia jej przed furią ojca, udawania przed innymi, że wszystko jest w porządku, i od opłacania rachunków. Przecież w tej emocjonalnej zawierusze, w jakiej żyliśmy, nikt z dorosłych nie miał głowy do tak przyziemnych spraw jak opłaty. I oto nagle spotkałam kobietę, która mimo swej kruchości wcale nie potrzebowała mojego silnego ramienia. Niedoszła teściowa i moje rosnące w brzuchu dziecko to jedyne osoby, które wtedy trzymały mnie przy życiu, bo nieraz miałam dość poniżania. Bałam się Irka, ponieważ on jak nikt inny potrafił mnie zgnoić i zastraszyć. Mój ojciec przy nim był zwykłym, bezmózgim mięśniakiem. Irek nie musiał nawet podnosić ręki, żebym drżała na samą myśl o jego powrocie do domu.
– Brzydzisz mnie! – powtarzał. – Nie mogę na ciebie patrzeć. Jak długo zamierzasz tutaj mieszkać, co? Zwykła puszczalska z ciebie, wiesz? – mówił, przyciskając mnie do ściany.
W takich momentach mama Irka ulatniała się jak kamfora. Wiedziała, że jej syn i tak wkrótce zastąpi mnie kolejną ofiarą, więc przyjęła taktykę niemieszania się w sprawy między nim a jego kobietami. Już miesiąc wcześniej w tajemnicy wręczyła mi swoje oszczędności i pomogła założyć konto w banku, na które chciała przelewać kilka złotych ze swojej emerytury.
– To takie zabezpieczenie dla ciebie i dziecka – powiedziała, dając mi 4 tysiące złotych.
Dlaczego Szymek nie wrodził się w swojego ojca?
Przyjęłam, ale jej nie uwierzyłam. „Może i mną gardził, może bił, ale przecież będziemy mieli dziecko. Nie zostawi nas samych sobie” – myślałam i bardzo się zdziwiłam, gdy miesiąc później Irek wprowadził do mieszkania swojej matki Lidkę.
Rzucając jej torbę na kanapę, kazał mi „wypie…”. Wyszłam więc, tak jak stałam, w szóstym miesiącu ciąży, z oszczędnościami jego mamy upchniętymi w torebce. Przez dwa miesiące tułałam się po koleżankach, nie chcąc wracać do swoich rodziców, i walcząc z Irkiem o alimenty…
– Musisz z nami zamieszkać, inaczej ci ją odbiorą – powiedziała mama, gdy odwiedziła mnie w szpitalu kilka godzin po narodzinach Izy. – Chyba że chcesz ją oddać.
– Nigdy w życiu! – przytuliłam do siebie malutką.
– Więc wróć…
Nie miałam dokąd pójść, więc zamieszkałam z nimi. Ojciec nawet przez chwilę przeżywał cudowną przemianę. Odstawił alkohol – poszedł się „zaszyć”, bo chciał mi pomagać przy małej. Wytrzymał pół roku. Któregoś dnia, idąc z receptą do apteki po leki dla Izy, spotkał dawnego kolegę. Do domu wrócił po tygodniu, z głęboką raną po wszywce alkoholowej na plecach.
Nie wytrzymałam awantur
Spakowałam się i uciekłam do domu ofiar przemocy w rodzinie. Dali mi maleńki zawilgocony pokój, więc nie czekając już na niczyją zachętę, złożyłam papiery o mieszkanie komunalne, postarałam się o pracę, a małą oddałam do żłobka, byleby jak najdalej od tego miejsca. Wszystko zmierzało ku dobremu, ale poznałam Jacka. Nie byłam naiwna, raczej spragniona uczucia i bardzo samotna, a on, choć brzydki i starszy ode mnie, wydawał się spokojnym człowiekiem. W dodatku miał mieszkanie, a ja właśnie dowiedziałam się w wydziale gospodarki komunalnej, że w najbliższym czasie nie mam szans na nic własnego. Przegrywałam z wielodzietnymi rodzinami, matkami niepełnosprawnych dzieci i opiekunami zastępczymi.
Na wynajęcie czegoś też nie było mnie stać, więc wprowadziłam się do Jacka.
– Może kiedyś mnie pokochasz – powiedział, pokazując mi urządzony już pokoik dla dziecka.
Mylił się, nie pokochałam go, a jednak lata z nim spędzone uważam za najszczęśliwsze i najspokojniejsze w moim życiu. Jacek dał mi poczucie bezpieczeństwa oraz troje cudownych dzieci. Kochał Izunię jak własną córkę. Może nie był zbyt wylewny, może nie potrafił pięknie opowiadać, ale dbał o nas wszystkich najlepiej jak umiał, nie oczekując w zamian zbyt wiele. Taki ojciec to skarb, szkoda tylko, że nasz najstarszy syn, Szymek, w niczym go nie przypominał.
Krnąbrny, pyskaty, zawsze stawiający na swoim leń…
Nie chciał chodzić do szkoły. Wolał kombinować niż się uczyć. Drwił z pracowitości ojca i naszego skromnego życia. Bałam się o niego, bo żadne z nas nie umiało nad nim zapanować. W czwartej klasie podstawówki zaczął podkradać kolegom słodycze, później znajdowałam u niego puste butelki po piwach. Tłumaczył, że wybiera je ze śmietników, żeby sprzedać z zyskiem. Po co? Bo lubił mieć swoje pieniądze. Kiedy wpadł na próbie włamania do czyjegoś samochodu, sąd dla nieletnich przydzielił mu kuratora, grożąc odesłaniem do poprawczaka. W sali Szymek drżał ze strachu, ale w domu kpił, że tam dopiero się rozwinie, więc błagałam przydzielonego mu urzędnika, żeby pomógł nam wyprowadzić syna na prostą. Ten, zamiast pomóc, umiał tylko się wywyższać.
Mówił, że gdyby on był ojcem Szymka, to dawno już przełożyłby go przez kolano. Tyle że my nigdy nie biliśmy dzieci… Muszę przyznać, że młodsze rodzeństwo nieco Szymka uspokoiło. Polubił braciszka i zakochał się w słodkiej siostrze. Starał się nawet mi pomagać, lubił spacerować z maluchami, bo jak mówił, dzięki temu punktował u lasek. Czułam, że zły los wreszcie się od nas odwraca…
I wtedy zaczął chorować Jacek. Długo nie mogłam namówić go na wizytę u lekarza, a gdy wreszcie poszedł, okazało się, że ma raka płuc. Trzecie nieoperowalne stadium. Pół roku później zmarł. Zostałam sama z czwórką dzieci i długami, bo wizyty z Jackiem u różnych znachorów nadszarpnęły nasz budżet. Iza chciała rzucić szkołę, ale jej zabroniłam.
Nigdy nie wybaczyłabym sobie, gdyby to zrobiła
Wystarczyło już mojego zmarnowanego życia i braku matury. Bez niej mogłam być jedynie sprzątaczką, a z tego rodzinę trudno utrzymać. Zaczęłam dorabiać na czarno, pucując wieczorami i w weekendy mieszkania obcych ludzi. Młodsze dzieci zostawiałam pod opieką starszych, wierząc, że tylko tak możemy wyjść z długów.
„Niewydolność wychowawcza” – taką łatę mi dali. Ktoś doniósł, że Dawid sam wraca ze szkoły i popołudniami szwenda się po podwórkach. Jakiegoś sąsiada drażnił zbyt częsty płacz najmłodszej córki i awantury między Izą a Szymkiem. Zainteresowała się nami opieka społeczna. Myślałam: „Dobrze, przyjdą, pomogą dzieciakom w nauce, zajrzą do nich, kiedy mnie nie ma”, ale dwie panie interesowało tylko, czy mamy odpowiednio posprzątane i czy dzieci nie chodzą głodne.
Wpadały trzy razy w roku na kwadrans, pisały coś i znikały, oficjalnie chwaląc Izę za oddanie, a w papierach zarzucając mi, że zbyt obciążam ją opieką nad rodzeństwem.
– Powinna się pani jakoś zorganizować – radziły mi paniusie z mężami i uczynnymi dziadkami.
A ja byłam sama. Moją matkę absorbował pijący ojciec, babcia Izy miała własne problemy z coraz bardziej agresywnym synem, a żyjący ojciec Jacka nigdy mnie nie zaakceptował. Nie miałam nikogo. Nikt nam nie oferował pomocy, a ja nie umiałam prosić. Nauczyciele w szkole zbyt zajęci byli testami, o istnieniu pedagoga szkolnego dowiedziałam się dopiero na rozprawie Szymka… Starałam się, jak mogłam, ale nie przewidziałam, że mój syn opacznie zrozumie reprymendy urzędników i sam postanowi zadbać o rodzinę. Złapano go, kiedy w towarzystwie dziwnych typów próbował okraść stację benzynową.
Jego wybór przesądził o losie naszej rodziny
Odebrano mi dzieci ze względu na niewydolność wychowawczą, a syna skierowano do zakładu poprawczego. Tamtego ranka zostałyśmy same z Izą.
– Jak mogłaś na to pozwolić? Tak się starałam! – córka nie mogła mi wybaczyć, że bardziej nie zawalczyłam o dzieci.
Pamiętam, że zaraz po wyroku sądu zaproponowała, abyśmy wszyscy uciekli. Uznałam jej słowa za głupi żart, ale ona nie wyobrażała sobie życia bez rodzeństwa. Jeszcze tego samego dnia, gdy ja krążyłam po mieszkaniu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, Iza poszła do sądu, odnalazła sędziego orzekającego w naszej sprawie, i poprosiła go, żeby ją uczynił rodziną zastępczą młodszych dzieci. Nie miała wykształcenia, pieniędzy ani kwalifikacji, ale kochała, i to według niej liczyło się najbardziej. Sędzia nawet nie chciał słuchać Izy.
Moja córka wróciła do domu, zamknęła się w swoim pokoju. Umarłaby, gdybym tego dnia poszła do pracy, ale wyszłam tylko do sklepu. Krążyłam bez celu między półkami, aż wreszcie coś (intuicja – mówi pani psycholog) kazało mi wracać. Myślałam, że to dzieci przyjechały, a znalazłam nieprzytomną Izę… Wciąż nie odzyskała przytomności i leży podłączona do respiratora. Zostawiła rozpaczliwy list, w którym napisała, że nie chce żyć bez rodzeństwa. Że jej mama jest dobrą kobietą, tylko zapracowaną.
Zabrałam ten list policji i zaniosłam do sądu, pokazałam sędziemu, kuratorowi syna, pracownikom ośrodka adopcyjnego i paniom z ośrodka pomocy społecznej. Już nie płakałam ani nie krzyczałam, nie byłam błagającą o litość i uwagę zagubioną matką. Stałam wściekła, gotowa roznieść w drobny mak wszystkie urzędy i ich pracowników.
– Moje dziecko gnije w szpitalu, bo nikt wcześniej nie chciał nam pomóc! – wrzeszczałam. – Jeszcze przeczytacie o sobie w gazetach i obejrzycie siebie w telewizji.
Nagle znalazły się pieniądze na psychologa dla mnie
Pan sędzia proponuje, abym odwoływała się od wyroku, a on ponownie przyjrzy się sprawie. Panie w urzędach obiecują asystenta rodziny, gdy tylko odzyskam dzieci. Pytanie tylko, kiedy to się stanie. W pogotowiu mogą być jedynie przez pół roku, a przebywają tam już miesiąc. Ludzie, do których trafiły, są mili, sami dziwią się, czemu maluchy są u nich, chociaż zawsze to lepiej niż w państwowym domu dziecka. Tak twierdzą wszyscy, którzy doprowadzili nas do nieszczęścia, jakby chcieli zatuszować swoje winy. Bo czy musiało do tego dojść? Czy Iza będzie zdrowa? Co mi po psychiatrach, psychologach i asystentach, skoro mogę ją stracić?
Lekarze mówią, że jeśli przeżyje, czego wcale nie są pewni, to może mieć mózg dziecka, bo leki, które połknęła, poczyniły spore spustoszenia. I co? Skąd wezmę pieniądze na utrzymanie ciężko chorego dziecka i pozostałej dwójki, skoro już ledwie sobie radziłam? A co z Szymkiem? Czy jego też ktoś pomoże mi odzyskać? W poprawczaku raczej nie wyjdzie na ludzi, a kto go tam ochroni przed przemocą? To naprawdę dobry chłopak, tylko pogubiony jak ja kiedyś, gdy byłam w jego wieku.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”