„Szefowa na siłę chciała wysłać mnie na emeryturę. Nieważne, że byłam pełna sił, miałam >>dać się wykazać< młodszym”

Kobieta na emeryturze fot. Adobe Stock, Daisy Daisy
„Czułam jednak, że nie tylko w pracy chcą się mnie pozbyć, a opinia tych kobiet z autobusu nie jest odosobniona. Nawet moi rówieśnicy wyrażali zdumienie, że wciąż jeszcze chce mi się pracować. I nie było w tym zdziwieniu podziwu, raczej lekka przygana”.
/ 20.01.2023 19:15
Kobieta na emeryturze fot. Adobe Stock, Daisy Daisy

Urodziny w tym roku wyprawiła mi moja starsza córka. Nie chciałam się zgodzić, ale i tak wydała obiad na moją cześć i podała tort. Dobrze, że nie umieściła na nim sześćdziesięciu pięciu świeczek… Nie mam problemu z upływem czasu, po prostu wszyscy dookoła uważają, że w tym wieku powinnam przejść na emeryturę. A ja się z tym nie zgadzam.

Wciąż mam nie tylko siły, ale i entuzjazm, żeby pracować! Uwielbiam szkołę, uczniów, wyzwanie, jakim jest przygotowanie ich do matury, i przede wszystkim kocham matematykę.

Po prostu kocham swoją pracę

– Jagoda, skąd ty wzięłaś ten wynik? – zapytałam uczennicę pierwszej klasy tuż przed dzwonkiem. – Dotąd obliczenia są dobre – przesunęłam palcem po kartce w jej zeszycie – ale tu zaczynasz kombinować. Zrób to w domu jeszcze raz, a jeśli ci się nie uda, przyjdź do mnie w poniedziałek przed lekcjami, to ci wytłumaczę.

Chwilę potem dzwonek obwieścił koniec lekcji i zarazem koniec tygodnia szkolnego. Młodzież zaczęła przepychać się do szatni, a ja zostałam, żeby uzupełnić dziennik. Chwilę potem do sali zajrzała sekretarka.

– Lucyna? – zwróciła się do mnie. – Możesz podejść do dyrekcji? Teraz.

Westchnęłam i wzięłam ze stołu klucz. Jeśli dyrektorka wysłała panią Czesię aż na drugie piętro, oznaczało to, że nie chce czekać. Żaden dobry menedżer nie lubi tracić czasu, a nasza szefowa właśnie nim była. Pani dyrektor ma 33 lata i zawsze nosi ciemne garsonki. Chyba stara się robić wrażenie starszej, niż jest. Musi być jej trudno szefować osobom nieraz dwukrotnie od niej starszym. Teraz czekała na mnie z ciasteczkami i wyrazem lekkiego napięcia na twarzy.

– Pani Lucyno, chciałam pogratulować świetnego przygotowania uczniów do konkursu matematycznego – zaczęła, a ja wiedziałam, że do czegoś zmierza. – Dwoje dostało punktowane miejsca, a czworo wyróżnienia. To doskonały wynik dla szkoły.

Chwilę pogawędziłyśmy o konkursach, uczniach i maturach, które właśnie się skończyły.

– Cieszę się, że doprowadziła pani trzecią A do matury – uśmiechnęła się pani dyrektor. - Uczniowie i rodzice doskonale panią ocenili jako wychowawczynię i matematyczkę. No więc matury zdane, teraz będzie pani mogła odpocząć! – dodała jakoś tak znacząco.

– Aż do września – przytaknęłam. – Potem chętnie bym wzięła wychowawstwo kolejnej pierwszej klasy.

I tu nastąpiło nagłe ochłodzenie atmosfery. Dyrektorka nieco się zmieszała, a potem wyjaśniła, że w przyszłym roku szkolnym nie zamierza powierzać mi wychowawstwa. Chciała „dać się wykazać” innym profesorom. Powiedziałam, że rozumiem tę decyzję. Nie rozumiałam natomiast, po co jeszcze tam siedzę. Moja rozmówczyni wyraźnie kluczyła wokół jakiegoś tematu, pytała mnie o moje plany na przyszły rok, chciała wiedzieć, czy nie jestem zmęczona pracą. W końcu zapytałam otwarcie, choć ze śmiechem:

– Pani dyrektor, czy pani mnie wysyła na emeryturę?

– Och, nie mogłabym tego sugerować! – zaczerwieniła się gwałtownie. – Ale skoro sama pani o tym wspomina… Myślała pani o tym?

– Tak, miałam taką myśl – odparłam zgodnie z prawdą. – Ale uznałam, że mogę jeszcze wiele nauczyć naszą młodzież. Na razie zrezygnowałam z pobierania emerytury. Dobrze mi w szkole i lubię swoją pracę.

Nie była zadowolona i nie zdołał tego zamaskować nawet profesjonalny uśmiech, z jakim mi życzyła sukcesów w dalszej pracy. Wyszłam stamtąd w kiepskim nastroju. Czułam, że powoli staję się w szkole persona non grata. Inni nauczyciele byli w większości młodymi ludźmi, przychodzili do pracy zaraz po studiach.

Ze starej gwardii zostałam tylko ja, geograf i historyczka, ale i tak byli o dekadę młodsi ode mnie. A zdaniem społeczeństwa, osoby po sześćdziesiątce nie powinny już „zajmować miejsca młodym”. Dobrze pamiętałam rozmowę między dwiema młodymi kobietami, którą niechcący usłyszałam w autobusie.

– Dostałabym tę robotę jak nic, ale siedzi tam u nich takie stare babsko i chyba zamierza umrzeć przy tym biurku! – skarżyła się jedna. – Od dawna powinna być na emeryturze, a tylko młodym posadę zajmuje!

– Święta racja! – wtórowała jej koleżanka. – U nas też jest jedna księgowa, ma chyba ze sto lat i dalej się trzyma kurczowo stołka. Nie dziwne, że wśród młodych takie bezrobocie, skoro rząd nic z tym nie robi! Emeryci nie powinni mieć w ogóle prawa do dalszej pracy! – stwierdziła.

Czarna owca wśród kolegów

Strasznie mnie zabolały te słowa. Miałam ochotę powiedzieć tym dziewczynom, że emerytura jest przywilejem, a nie obowiązkiem, i każdy może samodzielnie decydować o swoim życiu. Ja na przykład chciałam dalej pracować, wykonywałam swoje obowiązki sumiennie i z korzyścią dla wszystkich, to niby dlaczego miałabym ustępować stanowiska komuś młodszemu? Bo w Polsce jest bezrobocie? A czy to naprawdę moja wina?

Czułam jednak, że nie tylko w pracy chcą się mnie pozbyć, a opinia tych kobiet z autobusu nie jest odosobniona. Nawet moi rówieśnicy wyrażali zdumienie, że wciąż jeszcze chce mi się pracować. I nie było w tym zdziwieniu podziwu, raczej lekka przygana.

– Ja tam wreszcie mam święty spokój po całym życiu harówki – powiedziała moja siostra bliźniaczka. – Nie rozumiem, po co jeszcze siedzisz w tej szkole. Boisz się samotności czy co?

– Nie – zaprzeczyłam. – Po prostu lubię to, co robię, i ciągle mam dużo energii. Ty miałaś nudną pracę i nigdy jej nie lubiłaś – też jej trochę przygadałam – a mnie nauczanie sprawia masę frajdy. Tak ciężko to zrozumieć?

Zosia jednak nie wyglądała na przekonaną. Jej zdaniem to, że nadal chciałam pracować, było jakąś dziwaczną fanaberią. Było podejrzane. Na szczęście znałam grupę ludzi, którzy nie chcieli, żebym zakończyła karierę. To byli moi uczniowie.

– Dzień dobry, pani profesor! – witało mnie kilkanaście młodych głosów, kiedy wychodziłam z kościoła.

Zawsze zatrzymywałam się, żeby z nimi chwilę pogawędzić, żartobliwie podpytać o pracę domową czy pochwalić ich przed rodzicami. Często spotykałam też swoich byłych uczniów i uczennice – wszyscy chętnie się witali i opowiadali, jak potoczyły się ich losy.

Może właśnie dlatego tak kochałam tę pracę: bo dawała mi mnóstwo satysfakcji! Każda piątka z matematyki na maturze była moim osobistym sukcesem, a kiedy spotykałam obecnych studentów politechniki czy już dyplomowanych inżynierów, których kiedyś uczyłam, rozsadzała mnie duma i radość.

W szkole jednak liczy się nie tylko uznanie uczniów. Ważne jest też wsparcie innych belfrów, a ja coraz bardziej odczuwałam jego brak. Młode nauczycielki przerywały rozmowy, kiedy wchodziłam do pokoju nauczycielskiego, na radach pedagogicznych nikt nigdy nie wspierał moich pomysłów, a moje opinie były w zasadzie ignorowane. Czułam, że młodsi koledzy i koleżanki nie zachowywaliby się tak, gdyby nie milcząca zgoda dyrekcji, ale co mogłam zrobić?

Nadszedł czerwiec, uczniowie nie mogli usiedzieć w ławkach. Przerobiliśmy cały materiał, więc w przedostatnim tygodniu kilka razy zgodziłam się, żeby wzięli zeszyty i wyszli na boisko. Równie dobrze mogli robić obliczenia na świeżym powietrzu – uznałam. Nie spodziewałam się, że wzbudzi to aż tak negatywną reakcję dyrekcji.

– Pani Lucyno, dlaczego uporczywie narusza pani regulamin szkolny? – pani dyrektor wezwała mnie na dywanik po trzeciej „boiskowej lekcji”. – Zwalnia pani uczniów z lekcji bez porozumienia ze mną! Co mam o tym myśleć?

To uczniowie są tu najważniejsi

Próbowałam wytłumaczyć, że nikogo nie zwolniłam, bo klasy pracowały podczas lekcji, tyle że nie w ławkach. Wspomniałam też, że za kilka dni kończymy rok szkolny, jest już po klasyfikacji, a świadectwa już wypisane.

– A jednak zdaniem Ministerstwa Edukacji wciąż trwa rok szkolny, a pani zdaje się to podważać – z lodowatą miną stwierdziła pani dyrektor i zrozumiałam, że ani przez moment nie chodziło jej o realizację podstawy programowej – ona po prostu szukała na mnie „haka”.

Nie pomyliłam się. Dyrektorka miała już opracowany scenariusz tej rozmowy. Wyciągnęła kartki z wydrukowanymi przepisami oświatowymi i poinformowała mnie, że znacząco je naruszyłam, samowolnie i wielokrotnie zwalniając uczniów z lekcji. Za takie naruszenie groziło mi dyscyplinarne zwolnienie z pracy. Oczywiście jednak pani dyrektor wcale tego nie chciała. Zapewniła, że „możemy to załatwić polubownie”.

Przez dwa dni rozmyślałam, czy udałoby mi się wygrać w sądzie pracy, gdybym jednak pozwoliła jej na to zwolnienie dyscyplinarne. Pewnie tak, ale nie miałam ochoty włóczyć się po sądach. Dlatego, ku wyraźnej satysfakcji szefowej, złożyłam oświadczenie, że chcę przejść na emeryturę. Podpisała je, ale już w pierwszych dniach wakacji, więc nawet nie dano mi szansy pożegnać się z uczniami. O tym, że nie będę już uczyć, część z nich dowiedziała się pod kościołem.

– Niemożliwe! To straszne! Ale przecież my mamy za rok maturę! I jak my się przygotujemy bez pani? – ich komentarze były dla mnie dużym pocieszeniem; z każdym, kto o to prosił, wymieniałam się adresem mailowym.

– Piszcie do mnie, żeby się chwalić i żalić – zachęcałam ich, bo mnie też przykro byłoby stracić z nimi kontakt.

Utarłam jej nosa

We wrześniu napisało kilkanaścioro z nich. Dowiedziałam się, że na moje miejsce przyjęto nauczycielkę tuż po studiach. Miała dobre chęci, ale nie potrafiła jasno tłumaczyć, łatwo się też denerwowała i lekcje z nią zaczęły być dla uczniów wielkim stresem.

Padały jedynka za jedynką, kolejne testy wykazywały kompletny brak przygotowania klas. Rodzice zaczęli słać pisma do dyrekcji, żądając przywrócenia mnie do obowiązków. Wielu obawiało się o wyniki swoich dzieci na egzaminie maturalnym.
Dyrektorka jednak nie ustąpiła i nowa matematyczka nadal uczy w mojej dawnej szkole. No, „uczy” to za dużo powiedziane. Uczniowie widzą to inaczej. W skrzynce mailowej znajduję takie listy:

„Dzień dobry, czy byłaby możliwość przychodzenia do Pani na korepetycje? Ola z IIC”.

„Witam, Pani Profesor. Chciałbym zapytać, czy udziela pani indywidualnych lekcji matematyki? I czy mogę wysłać do Pani syna? Henryk S., ojciec Sebastiana z III A”.

W tej chwili, a jest wiosna, mam ośmioro uczniów, lecz już zapisują się następni. To śmieszne, ale niedługo będę zarabiać na „korkach” więcej niż na etacie w szkole. Mam też dużo lepszy kontakt z uczniami, bo przychodzą do mnie tylko ci najbardziej zmotywowani i najpilniejsi. Nie mogę więc narzekać, wręcz jestem zadowolona, że tak to się ułożyło.

Czytaj także:
„Baba w osiedlowym sklepie wzięła mnie za nieletnią gówniarę. Było mi wstyd, gdy alkohol dla męża kupował mi.... były uczeń”
„To miały być tylko korepetycje. Tymczasem mój przebiegły uczeń chciał mnie wyswatać ze swoim ojcem”
„W tajemnicy przed żoną zainwestowałem oszczędności w szemrany interes. Mój najlepszy przyjaciel zrobił ze mnie frajera”

Redakcja poleca

REKLAMA