„Szef zabronił mi spędzić święta z rodziną, bo spóźniłem się z pracą. Nie interesowało go, że ratowałem życie”

Bałem się, że po więzieniu nigdy nie znajdę kobiety fot. Adobe Stock, murika
„Pamiętam, o czym wtedy myślałem. O punktach. O tym, że właśnie żegnam się z tym ostatnim brakującym i nie spędzę świąt z rodziną. O tym, że moi siostrzeńcy nie zobaczą ani >>prawdziwego<< Mikołaja, ani swojego wujka. I że mama pewnie będzie płakać, chociaż się do tego nie przyzna”.
/ 28.12.2022 18:30
Bałem się, że po więzieniu nigdy nie znajdę kobiety fot. Adobe Stock, murika

Jechałem szóstą godzinę. Wtedy przepisy to dopuszczały, a ja starałem się robić przerwy najrzadziej jak się da, żeby wyrabiać się na czas i dostawać punkty. Punkty szefostwo przyznawało nieoficjalnie, ale nie było żadnego naciągania ani kantowania – każdy wiedział dokładnie, ile punktów ma na koniec miesiąca. Dostawało się je za brak spóźnień, oszczędność na paliwie… Oczywiście nic się nie działo, jeśli człowiek dowiózł towar później albo spalił więcej niż przewidywały normy.

Nie karali nas za to

Ale wiadomo: każdy chce mieć dobry grafik i lepsze trasy, a to przyznawali nam właśnie za punkty. Mnie akurat brakowało ostatniego do tego, żebym mógł wziąć wolne na święta. Każdy tego chciał, ale nie ma bata – wiadomo, że sklepy, apteki czy magazyny muszą być zatowarowane każdego dnia. A żeby były, to kierowcy ciężarówek muszą jeździć codziennie, w święta też. Ten jeden punkt dzielił mnie od świąt z mamą i przyrodnią siostrą. Bardzo chciałem spędzić z nimi Boże Narodzenie, bo nie widziałem ich od kiedy wsiadłem za kółko. A siostry dzieciaków to nawet dłużej, bo ostatnio byłem u nich tuż po tym, jak wyszedłem z zetki, czyli zakładu karnego. Okropnie tęskniłem za tą dwójką, za siostrą i mamą rzecz jasna też. Właśnie dlatego nic nie piłem od trzech godzin. Żeby nie musieć zatrzymywać się na siku. Żeby dostać ten ostatni, upragniony punkt, musiałem być na miejscu przed pierwszą w nocy. A nawigacja pokazywała, że będę o pierwszej osiemnaście. Musiałem nadgonić czas stracony na włoskiej autostradzie. Mimo że prawie nie piłem, pęcherz już mnie cisnął. Żeby o tym nie myśleć, postanowiłem zadzwonić do Agniechy.

– Gdzie jesteś? – zawsze tak zaczynała rozmowę.

– Już w kraju – odpowiedziałem.

– Cisnę, żeby zdążyć. A co u was?

Nie ciśnij, bo stracisz punkty! – pouczyła mnie, co było zabawne, bo sam jej opowiedziałem o tym całym systemie. – A wiesz, że Klaudia i Leoś nie darują ci, jak nie przyjedziesz do mamy na święta!

– Przyjadę – powiedziałem z całkowitą pewnością. – Brakuje mi tylko jednego, i zaraz go zarobię. Nie martw się, będę świętym Mikołajem!

Tak się umówiliśmy, że się przebiorę. Dzieci siostry miały cztery i sześć lat – ciągle wierzyły w Mikołaja. Cieszyłem się na te przebieranki i rozdawanie im prezentów zza białej brody, jakbym sam był dzieciakiem. Chwilę jeszcze pogadaliśmy, a potem Agnieszka poszła dać dzieciakom kolację, a ja wróciłem do słuchania jazzu. Serio, słucham jazzu, chociaż wyglądam jak gangster, mam tatuaże, brodę i odsiedziałem półtora roku, chociaż w życiu nikogo nie skrzywdziłem. Ale i tak ludzie myślą, że taki typ jak ja nie ma prawa znać się na dobrej muzyce.

Lubią osądzać po pozorach

W końcu musiałem zrobić przepisowy postój, inaczej – a jakże – straciłbym punkt. Miałem trzydzieści minut, a na stacji, na którą zajechałem nie było nic poza dystrybutorami, obskurną toaletą i słabo zaopatrzonym sklepem. Uznałem więc, że trochę się poruszam, żeby nie dostać skurczów łydek w dalszej drodze, i wybrałem się poboczem drogi na krótki spacer. Nawet nie wiem, co zobaczyłem jako pierwsze – cień przebiegający szosę czy światła auta wyskakującego zza wzniesienia. Ale skowyt, jaki poniósł się pod zimnym, nocnym niebem, nie pozostawiał złudzeń – cień i światła się spotkały, i to w najgorszych możliwych okolicznościach. Kiedy dobiegłem do samochodu stojącego już na awaryjnych, właśnie wysiadał z niego korpulentny gość klnący na czym świat stoi. Okno od strony pasażera się otworzyło i usłyszałem damski, przejęty głos:

– I co, Robert? Coś się stało?

Facet obszedł auto i poświecił sobie telefonem na zderzak. Kucnął i dotknął palcem reflektora. A potem odkrzyknął:

– Na szczęście nic! Jedziemy!

W tym czasie ja rozglądałem się po szosie, szukając cienia. Samochód uderzył w jakieś zwierzę, widziałem je, zanim wpadło pod koła. Chciałem zobaczyć, co się z nim stało.

– Ej, kolego! – zawołałem. – Zdaje się, że w coś uderzyłeś. Trzeba znaleźć to zwierzę!

Koleś rzucił, że on nie ma na to czasu, po czym wsiadł do auta i wymijając mnie powoli, odjechał. Zdążyłem jedynie z wściekłością walnąć mu w klapę bagażnika i posłać za nim słowo „bydlak”. Psa nie szukałem długo. Leżał po drugiej stronie szosy, z taką siłą uderzył go samochód. Był nieprzytomny, ale oddychał. Dosyć duży, w typie groźnego amstaffa, ale ze słodkimi oklapłymi uszami. Raczej na pewno jakiś kundelek z jednej z okolicznych wsi. Lewą tylną łapę miał całkowicie zmasakrowaną, na boku sporą ranę, no i lał się przez ręce, kiedy go owinąłem w swoją kurtkę i niosłem do ciężarówki. Pamiętam, o czym wtedy myślałem. O punktach. O tym, że właśnie żegnam się z tym ostatnim brakującym i nie spędzę świąt z rodziną. O tym, że moi siostrzeńcy nie zobaczą ani „prawdziwego” Mikołaja, ani swojego wujka. I że mama pewnie będzie płakać, chociaż się do tego nie przyzna.

Ale nie miałem wątpliwości, co robić. Trzeba było ratować tego psiaka i tyle. Każdym kosztem. Sądzę, że widok TIR–a blokującego cały pas przed kliniką weterynaryjną nie jest zbyt częsty, ale to właśnie mogli zobaczyć mieszkańcy miasta, do którego miałem najbliżej. Pani doktor, do której zadzwoniłem z trasy, już czekała z całym sprzętem do ratowania, składania, szycia i naprawiania rannych psów.

– Niech pan go zostawi i odjedzie stąd tym TIR–em, bo zaraz ktoś zadzwoni po policję – poradziła. – Psiak i tak musi tu zostać przynajmniej do jutra. Zadzwonię do pana i dam znać, co z nim. Ale wygląda na to, że z tego wyjdzie, chociaż nie mam pewności, czy uratujemy mu łapkę…

Zostawiłem jej pieniądze i wsiadłem do ciężarówki

Nie miałem szans być na czas, ale też nie mogłem sobie pozwolić na zbyt duże spóźnienie. Wątpiłem, żeby szefowie byli zadowoleni z mojego tłumaczenia, że ratowałem potrąconego psa w godzinach pracy. Nim dojechałem do miejsca rozładunku, pogadałem z kolegami z firmy. Wszystko to są twarde chłopy przyzwyczajone do mijania śmiertelnych wypadków, ale normalnie każdy z nich się rozkleił, jak mówiłem o psie. Jeden opowiadał o swojej suce, która z nim jeździła, aż ktoś ją otruł na postoju, inny wspominał kundelka, którego dał synowi, a syn nazwał go jego własnym imieniem, bo „tatusia nigdy nie ma”. Szefowie jednak nie byli tak wyrozumiali. Nie zarobiłem ostatniego punktu i musiałem się pożegnać z pierwszeństwem wyboru grafika na grudzień. Zazdrościłem Wikingowi, który był zaraz po mnie w rankingu i dostał główną nagrodę. Ale i tak nie żałowałem, że uratowałem psa. Pani doktor zadzwoniła następnego dnia.

– Mam niedobre wieści – zaczęła i na moment serce mi stanęło.

Już uwierzyłem, że maluch z tego wyjdzie, że jednak go uratowałem.

Nie przeżył? – zapytałem słabo.

– Przeżył! Dochodzi do siebie po operacji. Ale niestety musieliśmy amputować mu tę łapkę. Przykro mi.

To głupie, ale odetchnąłem z ulgą. Pies bez łapy też może żyć, no nie? Zamierzałem zapłacić za jego leczenie i zawieźć go do Agnieszki. Coś czułem, że ludzie nie będą się pchali do adopcji kundla na trzech łapach. Jazza, bo tak zdalnie nazwałem psa, przywiózł mi kumpel, który robił tę samą trasę co ja, tylko trzy dni później. A właściwie to nie mnie, tylko Agnieszce, która najpierw się wściekła, że robię jej takie numery, a potem wzięła Jazza i traktowała go przez miesiąc jak swoje trzecie dziecko. Czemu przez miesiąc? Ano temu, że po tym czasie nie dało się dłużej ignorować alergii Leosia, a moja znajoma pani doktor wyraziła zgodę, żeby Jazz zaczął jeździć ze mną w trasy.

Oczywiście dzieciaki chciały zatrzymać Jazza za wszelką cenę, więc obiecałem im innego psa, takiego, którego sierść nie uczula. A koleżka na trzech łapach i z oklapłymi uszami wsiadł ze mną do kabiny i ruszył w trasę do Hiszpanii. Nie spędziłem tamtych świąt z rodziną. Wiem, że Wiking strasznie się cieszył, bo tuż przed wigilią żona powiedziała mu, że jest w ciąży.

Twój pies ma u mnie smakołyki do końca życia – zażartował.

Ale Jazz nie może zjadać wszystkich smakołyków, którymi obdarowują go koledzy i koleżanki, moja rodzina, a także obcy ludzie na parkingach w całej Europie. Nie może, bo zwyczajnie by eksplodował! Ma więc swoją karmę, razem z miską i posłaniem w kabinie. Jeździmy razem na trasach międzynarodowych i ludzie ciągle się dziwią na nasz widok. No bo jak to: brodaty, wytatuowany gość kierujący szesnastokołową ciężarówką, jeździ z jakimś kundelkiem bez jednej łapy i uszami jak pierogi? No co, pozory lubią mylić, no nie?

Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”

Redakcja poleca

REKLAMA