„Szef wydziału narkotykowego był jednocześnie głową szajki dilerów. Teraz w niebezpieczeństwie była jego córka”

Policjant kierował szajką dilerów fot. Adobe Stock, Aldeca Productions
„Zaczął kląć pod nosem. Dla niego to był koniec nie tylko kariery w policji, ale też życia na wolności. A w więzieniu czekał go szereg atrakcji, jeśli współwięźniowie się dowiedzą, że goszczą pod swoim dachem glinę. Jakoś nie było mi go szkoda”.
/ 24.04.2022 08:09
Policjant kierował szajką dilerów fot. Adobe Stock, Aldeca Productions

Szpulę znałem dość dobrze. Jako glina, aresztowałem go kilka razy. Miałem do niego słabość. Dlatego chciałem mu pomóc.

– Musisz ją znaleźć – wybełkotał niewyraźnie.

– Kogo? – spytałem.

– Musisz ją znaleźć… Anię…

Wyglądał koszmarnie, cały w tymczasowych opatrunkach, zakrwawiony, ze zmasakrowaną twarzą. Wpuszczono mnie do sali na oddziale intensywnej terapii tylko dlatego, że ten człowiek stanowczo się przy tym upierał.

Twierdził, że to sprawa życia i śmierci

Za chwilę czekała go operacja. Miał połamane ręce i nogi oraz szereg obrażeń wewnętrznych.

– Kim jest Ania? – spytałem niecierpliwie.

– To… moja córka. Znajdź ją… Oni ją… zabiją… Jak tylko im odda… zabiją, rozumiesz?

– Trzeba zawiadomić policję – powiedziałem.

– Nie – nagle zaczął mówić wyraźniej.

Zobaczyłem teraz, że nie ma przynajmniej połowy zębów.

– Ty ją znajdź, błagam. Zanim ją zabiją… Jak tylko im odda…

– Co im odda?! Człowieku, muszę coś wiedzieć, jeśli mam jej szukać.

– Znajdź Lewego… On będzie wiedział… Żadnej policji, proszę…

Stracił przytomność, a pielęgniarka wyrzuciła mnie z sali. Po chwili przejechał wózek z nieprzytomnym nieszczęśnikiem.

– Pan jest z rodziny? – podszedł do mnie gość w białym kitlu.

– Można tak powiedzieć – mruknąłem.

W końcu aresztowałem poszkodowanego z dziesięć razy, kiedy jeszcze pracowałem w policji. Był poniekąd jak rodzina.

– Co mu się stało?

– Ciężkie pobicie. Bestialskie wręcz. Do tego postrzał, ale na szczęście ominął arterie.

Nie pytałem, jakie są rokowania. W tej chwili tylko Duch Święty mógłby na to odpowiedzieć.

– Zawiadomiliśmy policję oczywiście – powiedział medyk. – Są już na dole i pewnie będą chcieli z panem rozmawiać.

– Dobrze – skinąłem głową. – Zaczekam na nich przed oddziałem. Tutaj byśmy przeszkadzali.

Narażałem się, ale musiałem to zrobić

Natychmiast po wyjściu za drzwi zerwałem z siebie fartuch i ochraniacze z butów. Ruszyłem w stronę gastrologii, znajdującej się po przeciwnej stronie długiego korytarza. Zanim zdążyłem tam dotrzeć, z bocznego wejścia wyszli dwaj policjanci w cywilu. Wiedziałem, że to gliny, bo znałem jednego z nich. I nie była to dobra znajomość. Minęliśmy się, a ja liczyłem, że koleżka mnie nie skojarzy. Skojarzył!

– Marek? – zatrzymał mnie. – Co tu robisz?

– Odwiedzam ciotkę – ruchem brody wskazałem oddział gastrologiczny. – Wrzody żołądka, takie tam przykre sprawy.

– Na pewno? – łypnął podejrzliwie.

– Na pewno – odparłem. – A ty chyba pomyliłeś piętra. Psychiatria jest na piątym.

Poczerwieniał lekko i przysiągłbym, że zgrzytnął zębami.

– Nadal ma ksywę Świr? – spytałem jego towarzysza.

Drugi glina nie odpowiedział, ale widziałem, że ledwie powstrzymuje uśmiech.

– Uważaj no! – warknął mój dawny, nazwijmy to, kolega. – A w ogóle masz tu czekać na nas. Chcę ci zadać parę pytań. Coś nie wierzę w tę historyjkę o ciotce.

– To nie jest kwestia wiary – odparłem. – Ale dobrze, zaczekam, skoro pan władza każe.

Oczywiście „czekałem”. Ledwie się oddalili, skręciłem do windy. Skoro w sprawę został zaangażowany Krzysiek, sprawa wyglądała kiepsko. Bo to znaczyło, że albo poszkodowany, albo jego córka są zamieszani w narkotyki. Ten drugi gliniarz pewnie był z kryminalnego, bo nie wyglądali na zaprzyjaźnionych.

Wyraźnie cieszyło go, że dogryzałem Świrowi.

Sprawa wyglądała rzeczywiście na pilną

Ale co w niej robiła córka złodzieja? I on sam? Nigdy nie parał się przecież prochami, miałem wrażenie, że się tego wręcz brzydził. Miał na swoim koncie zwykłe włamania, jeden nieudany skok na bank, parę większych kradzieży, to wszystko. Taki sobie zwykły przestępca. Ale przecież za coś go tak pokiereszowali, musiał wejść w drogę naprawdę nieprzyjemnym typom. Wiedziałem, że angażując się w tę sprawę, sam narażam się na poważne niebezpieczeństwo, ale czułem się zobowiązany wobec tego faceta.

To może dziwne, ale kiedy się kogoś tyle razy wsadzi do pudła, kiedy spędzi się z nim długie godziny na przesłuchaniach, rodzi się pewna zaskakująca więź. Można się znienawidzić, a może też zaistnieć nić pewnej nieco perwersyjnej przyjaźni. W przypadku Szpuli miałem do czynienia z tą drugą ewentualnością. Był złoczyńcą, ale nigdy nie stawiał się, nie obrażał policjantów. Jeśli wpadł, traktował to, jakby przegrał w sportowym współzawodnictwie. Cóż, musiałem odnaleźć Lewego, a z doświadczenia wiedziałem, że nie będzie to łatwe, nachodzę się i pewnie zostawię parę złotych tu i tam.

Nawet się nie zastanawiałem, czy brać tę sprawę. Nie miałem wyjścia, skoro na szali leżało życie młodej dziewczyny. W końcu nie wytrzymałem i pacnąłem otwartą dłonią w bezczelną gębę Korby. A dokładnie wypłaciłem mu „blachę” w czoło. Mój informator, ciągnący soki z organów ścigania i prywatnych łapsów był arogancki, ale zawsze doskonale poinformowany.

– Ile chcesz dostać, baranie? – spytałem. – Jak dwie stówy to mało, oddawaj szmal, jakoś sobie poradzę. Wiesz dobrze, że gdyby mi się nie paliło, dostałbyś najwyżej połowę tego.

Wreszcie do niego dotarło, że na więcej nie ma co liczyć. Nie wiedział, gdzie znajdę Lewego, ale miał pojęcie, kto może mi takiej informacji dostarczyć. Uprzedził tylko, że to nie będzie łatwa rozmowa. I nie była. Pół godziny później rozmawiałem z niepozornym facecikiem o barwnej ksywie „Bazyliszek”. Słyszałem o nim, ale nigdy nie spotkałem osobiście. W pierwszej chwili rozbawiło mnie nawet to pseudo w zestawieniu z marną posturą mężczyzny, ale kiedy spojrzałem mu w oczy, zrozumiałem, dlaczego przezwano go właśnie tak.

Miał okrutne, zimne spojrzenie, którym zdawał się hipnotyzować, a w każdym razie budziło niepokój. Tyle że nie miałem czasu zastanawiać się nad tym.

– Lewego szukasz – powiedział leniwie.

Głos też miał zaskakujący, bardzo niski i głęboki, sprawiało to wrażenie, że tylko porusza ustami, a mówi za niego ktoś inny.

– Po co ci Lewy, prywaciarzu?

– Muszę go tylko o coś zapytać. Nie mam na niego zlecenia, nie jestem zagrożeniem. Potrzebuję jedynie informacji, które mogą pomóc komuś, dla kogo pracuję. Sprawa jest naprawdę pilna, mam wrażenie, że każda minuta może się liczyć.

– Masz wrażenie? – Bazyliszek zmierzył mnie lodowatym spojrzeniem. – Czyli niewiele wiesz?

– Tyle, ile powiedział mi skatowany ojciec, prosząc, żebym ocalił jego dziecko – powiedziałem szczerze.

Uznałem, że jeśli zacznę kręcić, a on to wyczuje, odejdę z niczym. Tego faceta nie mogłem zmusić do mówienia jak byle kapusia. Nawet nie próbowałem mu oferować pieniędzy.

– Ocalił dziecko… – powtórzył. – Czyli sprawa rodzinna. A informacje, jakich potrzebujesz ma Lewy… Powiedz coś więcej.

Uczciwie przedstawiłem mu sprawę

Milczał przez dłuższą chwilę, a potem potrząsnął głową.

– Dobra. Ale jeśli się dowiem, że mnie podszedłeś, będę wściekły. A jak jestem wściekły, robię się cholernie nieprzyjemny i lepiej nie znajdować się w zasięgu mojej złości.

– Gdybym kręcił, wymyśliłbym coś bardziej wiarygodnego niż to, że prywatny detektyw pracuje dla złodzieja, żeby odnaleźć jego córkę i zadziera w tym celu z policją.

– Fakt – zgodził się. – To tak idiotyczne, że wydaje się prawdziwe. Ale też słyszałem co nieco o tobie, panie detektywie. Wiem, że czasem robisz takie głupie rzeczy, na których majątku nie zbijesz.

Powiedział mi, gdzie mogę odszukać Lewego. Jak się domyśliłem, pracował teraz dla Bazyliszka, który tworzył nową organizację przestępczą na gruzach rozbitej niedawno mafii śródmiejskiej. Potwierdziły to słowa, które powiedział na pożegnanie:

– Jeśli będzie trzeba, możesz go trochę poklepać. To strasznie uparty typek, ale za to pracowity. Nie mam pojęcia, co może wiedzieć o tej sprawie, bo ten twój Szpula to nie mój rewir, a nie chodzę za swoimi ludźmi do kibla, jak to się mówi. Tylko go nie uszkodź za bardzo! Jutro będzie mi potrzebny. Dam znać chłopakom w lokalu, żeby ci nie przeszkadzali.

Zdobycie potrzebnych informacji mnie kosztowało…

Lewy na mój widok zerwał się w panice od stolika, ale zaraz usiadł z wyluzowanym uśmiechem. Przypomniał sobie, że nie jestem już komisarzem wydziału kryminalnego, więc nie przyszedłem go aresztować. Prawdę mówiąc, nigdy w życiu nie szukałbym go w takim drogim lokalu, wyglądającym jak ekskluzywna restauracja z hollywoodzkiego filmu. Wiele się w jego życiu zmieniło, jak widać.

Ze zwykłego obszczymura, biorącego zlecenia od każdego i podejmującego się najbardziej cuchnących robótek awansował na cyngla nowej organizacji. Ale w głębi duszy był wciąż tym wiecznie zalęknionym, menelowatym rabusiem, którego poznałem wiele lat temu.

– Szpula, Szpula… – uniósł oczy do sufitu, jakby tam szukał natchnienia. – Nie znam takiego.

– Ale on ciebie zna – odparłem, zachowując resztki spokoju.

Zawsze mnie drażnił, a teraz w dodatku działałem pod presją czasu.

– To kwestia życia i śmierci jego córki.

– Gówno mnie to obchodzi. – Lewy wydął wargi. – Nie będę z tobą gadał, piesku.

Przesadził. Dlatego w następnej chwili leżał z twarzą przyciśniętą do stolika, a z rozbitego nosa sączyła się na śnieżnobiały obrus strużka krwi.

– Nie mam czasu, bydlaku! – wysyczałem mu prosto w ucho. – Gadaj, albo cię stąd wywlokę i spiorę przy śmietniku!

– Nie odważysz się, skur… – wyjęczał. – Tu są chłopaki od Bazyliszka, oni…

Puściłem go tak samo nagle, jak przygiąłem, wyprostowałem na krześle i chwyciłem za ucho.

– Jakoś nie śpieszą ci na ratunek – stwierdziłem.

Bazyliszek rzeczywiście spełnił obietnicę

Trzech barczystych karków w garniturach, siedzących przy stoliku niedaleko okna przyglądało się nam z umiarkowanym zainteresowaniem.

– Bazyliszek wprawdzie prosił, żebym cię zanadto nie uszkodził, ale wiesz, nie ma ludzi niezastąpionych, najwyżej go przeproszę, że mnie poniosło.

Lewy wytrzeszczył na mnie oczy, potem zerknął na kompanów, którzy wrócili o rozmowy. Dotarło do niego, że nikt nie stanie w jego obronie, a wiedział już z doświadczenia, że ze mną w pojedynkę sobie nie poradzi.

– Co się stało z córką Szpuli? – ponowiłem pytanie, które zadałem na początku tej jakże miłej konwersacji.

– Skoro sam Bazyliszek pozwolił… – wybełkotał, przyciskając do krwawiącego nosa serwetkę. – Ale nie wiesz, z kim zadzierasz.

– Grunt, że nie z twoim szefem, prawda? – odparłem. – Gadaj wreszcie.

Kiedy mi powiedział, o co może chodzić, przez chwilę siedziałem nieruchomo, trawiąc wiadomość. Nie miałem już ani chwili do stracenia, trzeba było działać.

Podziemia dawnego domu towarowego stanowiły prawdziwy labirynt. Na górze nic się nie działo, ale tutaj zagnieździli się bezdomni, przychodził różny element. W każdym razie tak było jeszcze niedawno, bo teraz szedłem pustymi korytarzami, mijając pomieszczenia magazynowe.

Ktoś najwyraźniej przepłoszył całe towarzystwo, przynajmniej w tej części piwnic, ale tego właśnie powinienem się spodziewać. Menele przeszkadzali w pracy nowym gościom tego przybytku. Nie trafiłem tutaj od razu po rozmowie z Lewym. On też wszystkiego nie wiedział, więc musiałem po drodze przycisnąć jeszcze jednego kolesia.

Podwładny Bazyliszka potwierdził moje przypuszczenia, że chodzi o narkotyki, i to w niezłej skali.

W co ten Szpula wdepnął?

A raczej jego córka, bo jako się już rzekło, naprawdę nie podejrzewałem go o handel prochami. Dziewczyna pewnie wdała się w złe towarzystwo, w dodatku tak pechowo, że skończyła na widelcu u bandziorów.

Adaśko, dawniej drobny diler, a obecnie tak zwany przedsiębiorca i właściciel sklepu dla maluchów, siedział sobie teraz w magazynku własnej firmy, przykuty kajdankami do kaloryfera. Było już po dziewiętnastej, w sklepie żywego ducha, więc czekał albo na policję, albo, gdybym nie wrócił żywy z eskapady, rano znajdą go pracownicy. Którzy jak nic też wezwą policję. Chociażby po to, żeby mu zdjąć obrączki. Przyda mu się też mała wizyta u lekarza, który może zdoła nastawić mu nos. Adaśko lekkomyślnie próbował mnie zaprawić ciężkim fotelikiem samochodowym. Gdyby nie to, rozmowa miałaby o wiele łagodniejszy przebieg.

Jak słusznie podejrzewał, czy może nawet wiedział doskonale Szpula, sklep był nie tylko dochodowym interesem, ale stanowił też przykrywkę i skrzynkę kontaktową grupy przestępczej, specjalizującej się w narkotykach. Przypuszczałem, że córka Szpuli zaczęła dla nich pracować jako kurier i stało się coś, co sprawiło, że pracodawcy postanowili ją zlikwidować. I być może już to zrobili, bo co by mogło ich powstrzymać?

Już za chwilę miałem się tego dowiedzieć, ale musiałem zachować najdalej posuniętą ostrożność. Nie wiedziałem przecież, kogo spotkam u kresu drogi, a przede wszystkim, ilu tych ludzi będzie. Udało mi się podejść bezszelestnie do wartującego za kolejnym załomem osiłka. Nie miałem możliwości bawić się w delikatne rozwiązania, więc trzasnąłem go krótką teleskopową pałką w wielki, łysy łeb. Miałem wrażenie, że głuche uderzenie zaalarmuje wszystkich dookoła, ale na szczęście tak się nie stało. A to dlatego, że obecni w przestronnej sali mężczyźni właśnie dość głośno rozmawiali. Przy samym wejściu stał kolejny kark, ale tego na razie nie mogłem ruszyć, żeby się nie zdekonspirować. Jednak nawet stąd, gdzie się przyczaiłem, doskonale słyszałem, o czym mowa.

– Stres ją zakorkował, mówię ci – perorował jeden. – Trzeba było laski nie straszyć. Musiałeś gadać, że ją załatwimy, jak tylko odda towar?

– Przecież łyknęła środki przeczyszczające! – odparł drugi. – Powinny już dawno działać.

Głos tego drugiego wydawał mi się znajomy, ale nie potrafiłem w tej chwili napięcia przypasować do kogoś mi znanego.

– Bo się boi! – rzekł pierwszy. – A trzeba się śpieszyć. Ukraińcy czekają na towar, a w tej dupie jest ostatnia partia. Jak nie dostaną prochów za dwie godziny, zaczną się wkurzać. A przecież trzeba to wszystko jeszcze wyczyścić i zapakować.

Skrzywiłem się odruchowo, wyobrażając sobie przebieg całej tej operacji. Mówiąc niezbyt ładnie, taka technika przemytu prochów to gówniana robota. Dziewczyna miała w żołądku kulki wypełnione kokainą albo inną cholerą i oddać je mogła tylko w jeden sposób...

– No i ten łaps – powiedział trzeci głos. – Ktoś u niego był?

– W biurze go nie ma – odparł ten znajomy. – W domu też. Pewnie węszy. Nie mam pojęcia, co mu Szpula zdążył powiedzieć. Tym bardziej trzeba się śpieszyć!

To, co dla nich stanowiło problem, jak na razie dziewczynie uratowało życie. Tylko że niebawem mogło się to zmienić. I właśnie się zmieniało.

– Trzeba dać jej w łeb, samarę rozkroić i wyjąć towar – oznajmił ten drugi. – Pobrudzimy się, ale zdążymy. A ona i tak miała iść do piachu.

– A umiesz tak zrobić kosą, żeby nie porozcinać woreczków, jak będziesz się babrał z nożem? – spytał gość ze znajomym głosem.

– Tylko to mnie powstrzymywało – padła odpowiedź. – Ale zaraz przestanie.

Usłyszałem stłumiony pisk. Zapewne zakneblowana ofiara próbowała protestować.

– No to do roboty! – huknął wesoło ten trzeci. – Na co czekacie?

Ja w każdym razie już czekać nie mogłem. Popędziłem naprzód. Goryl przy wejściu zaczął się dopiero odwracać, kiedy jego skroni sięgnęła kulka na końcu pałki. Wpadłem do środka. Zwalisty facet celował właśnie w głowę dziewczynie, drugi stanął nieco dalej, a trzeci siedział na jakimś taborecie i palił papierosa. Nie miałem czasu na ostrzeżenia, dlatego od razu przemówił pistolet. Najpierw padł ten, który chciał wykończyć dziewczynę.

Przestrzeliłem mu ramię i poprawiłem w udo. Pistolet poleciał pod okno. Ten na taborecie poderwał się, ale zaraz zwinął, przyciskając ręce do brzucha. Miałem ochotę posłać mu drugą kulkę, w łeb, ale przecież nie mogłem tak na zimno.

– Łapki, Świr! – warknąłem.

Ten trzeci, którego głos znałem, puścił kolbę pistoletu i uniósł ręce.

– No to sobie nagrabiłeś, łapsie – wywarczał wściekle. – Nieuzasadnione użycie broni, grożenie funkcjonariuszowi…

Zamilkł, kiedy strzeliłem mu nad głową. Byłem naprawdę zdziwiony, widząc go tutaj. Wiedziałem, że jest szubrawcem, że bierze łapówki, ale nie sądziłem, że aż tak się stoczył. Ciekawe, ilu jeszcze takich sukinkotów pracowało w jego wydziale?

– Posłuchaj no, funkcjonariuszu – powiedziałem. – Teraz grzecznie przykujesz się do kolegi. Za prawą rękę. Ale najpierw rzucisz mi pod nogi kluczyki do kajdanek. Bez numerów, bo będę musiał cię zneutralizować tak, jak ich!

Zdawał sobie sprawę, że nie rzucam słów na wiatr, podszedł więc do trzymającego się za udo bandyty.

– Jego też za prawą rękę!

– Nie będę mógł tamować krwi! – zaprotestował osiłek.

– Kumpel ci pomoże. Będziecie mieli przynajmniej zajęcie, zanim przyjedzie policja. Ale nie goście z twojej komendy – dodałem od razu, widząc ulgę na twarzy Świra. – Dzwonię do CBŚ, koleżko. Na pewno zainteresuje ich ta sprawa. A jeśli Szpula przeżyje, będzie miał sporo do dodania.

Świr oklapł i zaczął kląć pod nosem. Dla niego to był koniec nie tylko kariery w policji, ale też życia na wolności. A w więzieniu czekał go szereg atrakcji, jeśli współwięźniowie się dowiedzą, że goszczą pod swoim dachem glinę. Jakoś nie było mi go szkoda.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA