Czterdzieste urodziny urządzałem dwukrotnie. Pierwszy raz dla rodziny i najbliższych przyjaciół w przytulnej knajpce w centrum Gdańska. Ciepła atmosfera i pocieszające słowa bliskich pozwoliły mi wyjść z przygnębiającej świadomości, że się starzeję. Drugą imprezę musiałem urządzić dla ekipy z pracy. Nie miałem na to ochoty, wiedziałem jednak, że nie uda mi się wykręcić. W firmie huczne obchody takich rocznic to była niemal tradycja. Koledzy rozprawiali o tym już od początku roku.
Namówili mnie na zabawę wyjazdową
Szef miał akurat do wykorzystania fundusze na imprezę integracyjną i zaproponował połączenie z nią moich urodzin. Zgodziłem się, bo wyszło taniej. Płaciłem tylko za alkohol, napoje i poczęstunek, a opłaty za wynajem lokalu, noclegi i dojazd pokrywała moja firma. Znalazłem fajny lokal na Kaszubach, trzy kilometry za Kartuzami. Duża sala, zaplecze hotelowe, niedaleko jezioro. Zapowiadała się świetna zabawa w firmowym gronie. Początkowo ktoś nieśmiało proponował osoby towarzyszące, szef jednak postawił weto. Firma to firma, a rodzina to rodzina; nie łączymy ze sobą tych dwóch światów. Dzień przed imprezą okazało się, że będzie jeszcze dyrektor pionu sprzedaży z centrali w Warszawie. Przyjechał na jakąś konferencję, a ponieważ zabawa miała charakter firmowy, nie wypadało go nie zaprosić.
Początkowo nic nie zapowiadało problemów. Była sobota, na Kaszuby dojechaliśmy w komplecie i zakwaterowaliśmy się w przygotowanych pokojach. O siódmej odbyła się kolacja. Koledzy i szefostwo złożyli mi życzenia, dostałem stertę niepraktycznych prezentów. Potem zaczęła się zabawa. Zespół grał na żywo, alkohol lał się strumieniami. Około wpół do pierwszej w nocy miałem już dość. Towarzystwo było nieźle wstawione i bawiło się w najlepsze, postanowiłem się odmeldować do pokoju. Z głębokiego snu wyrwało mnie silne potrząsanie. Otworzyłem oczy i zobaczyłem twarz szefa. Była trzecia dwadzieścia.
– S-sławek – syczał, niezdarnie przytrzymując się ściany. – S-sławek, picie się skończyło. S-sławek, zrób coś. Marek szaleje.
Marek to był ten gość z Warszawy
Już gdy szedłem spać, wyglądał na mocno rozbrykanego. Wiedziałem, że szefowi bardzo zależało na zadowoleniu zwierzchnika.
– S-sławek, prossszę cię.
– Dobra – odparłem. – Coś załatwię.
W łazience przemyłem twarz zimną wodą. Czułem się fatalnie. Głowa mi pękała. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że zdążyli wypić cały alkohol. Zszedłem na dół. W sali balowała jeszcze połowa ekipy. Głównie faceci. Zobaczyli mnie i zaczęli krzyczeć:
– Sła-wek! Sła-wek! Sucho tu! Sucho tu!
Stoły zastawione były pustymi butelkami. Pomachałem kolegom, co miało oznaczać, że już działam. Dziewczyny, które nam kelnerowały, pożegnały się o północy. Próbowałem znaleźć chłopaka, który siedział w recepcji. Może mają tu jakiś bar albo zapas dla niedopitych? Niestety recepcja była zamknięta. Chłopak pewnie poszedł spać. Po sezonie byliśmy w ośrodku jedynymi klientami. Wpadłem na pomysł, by zadzwonić po taksówkę i zamówić dowóz alkoholu. W Kartuzach znajdował się sklep nocny. Zasięg jednak miałem tu za słaby i nie mogłem się połączyć z internetem, żeby wyciągnąć namiary na taksówkarzy. Co robić? Dochodziły mnie coraz głośniejsze krzyki i śpiewy.
– S-sławek, S-sławek, masz? Masz coś? – znowu pojawił się rozchybotany dyrektor. – Kurna, staaary, załatw coś, szybko.
Należało powiedzieć, że nie ma mowy. Niech idą spać. Następnego dnia i tak niczego by nie pamiętali. Zamiast tego zacząłem coraz poważniej rozważać pomysł jazdy samochodem. Czułem się nieźle, te trzy godziny snu postawiły mnie trochę na nogi. Do Kartuz miałem raptem pięć kilometrów. Na drodze nie było ruchu, a ja kojarzyłem, gdzie jest sklep całodobowy, w którym kupowałem alkohol na imprezę. Przemyłem jeszcze raz twarz lodowatą wodą, zaaplikowałem sobie dwa mentosy i ruszyłem na parking. Mimo padającego deszczu ze śniegiem do sklepu dojechałem bez problemu. Kupiłem dziesięć dużych butelek wódki. W drodze powrotnej opady się nasiliły, ale jechałem ostrożnie, do ośrodka zostały ze dwa kilometry. Wtedy z podporządkowanej wyjechał golf. Nie miałem szans, by uniknąć kolizji. Hamulce piszczały, samochód zatańczył na śliskiej nawierzchni i walnął w golfa z pełnym impetem. Z tego, co było potem, niewiele pamiętam.
Huk, auto wypadło z trasy i wleciało do rowu
Bolała mnie ręka. Chyba straciłem przytomność, bo kolejne mgliste wspomnienie wiąże się z migającymi światłami, krzykami, ktoś mnie wyciągał i o coś pytał. Pogotowie zabrało mnie do szpitala. Rano zaczął się horror. Obudziłem się poobijany. Miałem stłuczoną rękę, rozciętą głowę i skręconą nogę. Od pierwszego spojrzenia lekarza wiedziałem już, że coś jest nie tak. Zadawał rutynowe pytania i wychodził pospiesznie ze szpitalnej sali. Próbowałem dodzwonić się do kolegi i do szefa, ale nikt nie odbierał. Pewnie jeszcze spali…
Po dwóch godzinach pojawiła się policja. Dowiedziałem się, że w moim organizmie było jeden i dwie dziesiąte promila alkoholu. Drugim samochodem kierowała dwudziestotrzyletnia dziewczyna. Również trafiła do szpitala z obrażeniami nogi i barku. Co prawda to ona była sprawczynią wypadku, jednak fakt, że prowadziłem po pijanemu, całkowicie mnie pogrążał. Złożyłem zeznanie. Odebrali mi prawo jazdy. Sprawa miała trafić do prokuratury, a to oznaczało rozprawę sądową i wyrok. Boże… Nigdy nie przesadzałem z alkoholem, o jeździe pod wpływem nie było mowy! Około dwunastej oddzwonił do mnie szef. Powiedziałem mu o wszystkim, w końcu to on mnie wpakował w to bagno. Gdyby nie on, nie leżałbym teraz w szpitalu, gdzie wszyscy patrzyli na mnie jak na przestępcę. Usłyszałem, żebym się trzymał. Obiecał, że coś wymyśli. Nieco się uspokoiło, aczkolwiek czekał mnie jeszcze telefon do żony. Nie miałem pojęcia, jak jej to wytłumaczyć. Ze szpitala wypuścili mnie dopiero po trzech dniach.
Ania przyjechała do Kartuz. Kiedy weszła do sali, minę miała grobową. Czekały mnie ciężkie dni w domu i nie miałem nic na swoją obronę. Do pracy wróciłem po dwóch tygodniach, gdy skończyło mi się zwolnienie lekarskie. Nie zdążyłem jeszcze dojść do biurka, gdy sekretarka wezwała mnie do szefa.
– Jak się czujesz? – spytał.
– W porządku – odparłem. – Noga trochę pobolewa, ale powinno być okej.
– No to się porobiło… – powiedział ni to do mnie, ni to w przestrzeń. – Wiesz, ten twój wypadek i w ogóle okoliczności zaniepokoiły górę. Jesteśmy w końcu firmą transportową. Pracownicy jeżdżący po pijaku to raczej kiepska promocja.
– Szefie, przecież to pan kazał mi załatwić picie! – zawołałem zdumiony.
Zmierzył mnie surowym wzrokiem.
– Nikt ci nie kazał wsiadać po pijaku do samochodu – odpowiedział. – Ta impreza to jedna wielka porażka. Marek porządnie zmył mi głowę. Wiesz, jakie mam teraz problemy? – zawahał się, a potem mi przyłożył.
Jego słowa walnęły we mnie z siłą młota
– Przykro mi, Sławek, ale muszę cię zwolnić. Przed tobą sprawa sądowa i zapewne wyrok skazujący. Wiesz, że startujemy w poważnych przetargach, dopinamy kilka kontraktów. Jeśli konkurencja wyczuje ten syf, dopieprzy nam z pełną mocą.
– Pracowałem dla was ponad jedenaście lat… – jęknąłem bliski załamania.
– Wiem i nie zostawimy cię na lodzie. Mógłbym zwolnić cię dyscyplinarnie, przecież mam podstawy. Ale proponuję rozwiązanie umowy za porozumieniem stron i półroczną odprawę. Ale pod warunkiem, że nie będziesz mieszał firmy w swoje kłopoty. W rozprawę sądową, zeznania i tak dalej…
Siedziałem tam jak na rozgrzanym do czerwoności piecu. Miałem ochotę walnąć go w pysk. Pozbywali się mnie bez skrupułów i rzucili jakiś ochłap za milczenie! Chociaż w sumie nie zrobili niczego złego… Popili się na imprezie integracyjnej. Wiedziałem, że naprawdę chodzi o górę. Od dwóch miesięcy większościowym udziałowcem w naszej firmie był niemiecki gigant transportowy. Szykowały się zmiany, przetasowania, awanse i degradacje. Opinia moczymordy nie była nikomu potrzebna. Nie miałem wyjścia, zgodziłem się.
Szukanie nowej pracy okazało się koszmarem. Nie wiem, czy pomimo umowy dawna firma nie obsmarowała mnie w środowisku, w każdym razie w branży transportowej nie mogłem znaleźć zatrudnienia. Z tygodnia na tydzień nasze zasoby finansowe topniały, a koszty utrzymania nie spadały. Po czterech miesiącach i nieokreślonej liczby wysłanych CV musieliśmy podjąć trudną decyzję o sprzedaży domu. Kredyt nas pogrążał i zamiast czekać na poważne kłopoty, należało działać od razu. Tak się składało, że jeden z sąsiadów od dawna szukał wygodnego lokum dla swoich rodziców, którzy wracali na emeryturę do Polski z USA, i urzeczony naszym gniazdkiem wielokrotnie składał nam oferty kupna. W najczarniejszych snach nie sądziłem, że przyjdzie mi się umizgiwać do tego idioty. Dom poszedł za osiemdziesiąt procent ceny ofertowej.
Sąsiad wyczuł okazję i ostro się targował
Pieniędzy wystarczyło na spłatę kredytu. Zostało jeszcze około dwudziestu tysięcy. Wynajęliśmy mieszkanie w bloku poza centrum. Najbardziej przeżyły to dzieciaki. Tak drastyczna zmiana stylu życia, środowiska i szkoły mocno się na nich odbiła. A czekała mnie jeszcze rozprawa…
Szedłem na nią jak na ścięcie. Zgodnie z podpowiedzią adwokata przyznałem się do wszystkiego, przeprosiłem poszkodowaną (co nie powstrzymało jej od wytoczenia mi pozwu cywilnego) i poprosiłem o niski wyrok. Pominąłem libację alkoholową, w jaką przeistoczyły się moje urodziny. Sąd i prokurator potraktowali sprawę rutynowo. W sumie zastanowiła mnie ta beznamiętna „obsługa”. Wyrok zapadł już na drugiej rozprawie, osiemnaście miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata i cztery lata pozbawienia praw do prowadzenia pojazdów mechanicznych. Z jednej strony cieszyłem się, że mnie nie zamknęli, z drugiej zdawałem sobie sprawę, że z wyrokiem na karku nie mam już żadnych szans na zatrudnienie w porządnej firmie. Wynagrodzenie prawnika pochłonęło resztę pieniędzy ze sprzedaży domu.
– To koniec! – szlochała Ania. – W przyszłym miesiącu nie będzie na czynsz. Jezu, skończymy na ulicy. Jeszcze ten pozew!
Nie mieliśmy od kogo pożyczyć pieniędzy. Moi rodzice nie żyli, brat sam ledwo wiązał koniec z końcem i wcześniej to ja go wspierałem. Rodzice Ani byli tak oschłymi i pozbawionymi empatii ludźmi, że zachodziłem w głowę, jak udało im się wychować taką normalną córkę. Postanowiliśmy pójść do nich po prośbie w ostateczności. Popołudniami spacerowałem po osiedlu w nadziei, że pojawi się cudowny sposób na wyjście z problemów. Pewnego dnia dostrzegłem na szybie w supermarkecie ogłoszenie. Szukali kasjera. Myślałem chwilę, ale nie znalazłem żadnego racjonalnego powodu, dla którego miałbym się nie podjąć tej pracy. Wszedłem, spytałem młodą blondynkę o tę ofertę, a ta skierowała mnie do kierownika. Trzydziestoletni niski facet kazał mi wypisać formularz. Wypytał mnie o doświadczenie, a ja, ukrywając tylko fakt swojej pijackiej wpadki, w miarę szczerze mu odpowiedziałem.
– Właściwie pilnie szukam ludzi na popołudnia – powiedział, wpatrując się w wypełniony przeze mnie kwestionariusz. – Jeśli pan chce, to może pan zacząć nawet od jutra. Załatwię szybkie szkolenie.
To były najmilsze słowa, jakie usłyszałem od pół roku
Dawały nadzieję. Po setkach „nie” w końcu zbawcze „tak”. Miałem zarabiać jedną piątą tego co w poprzedniej firmie, ale i tak stawiało nas to na nogi. Ania nie wyrabiała się już z dodatkowymi zleceniami. Okazało się, że sklep od dawna szukał pracowników. Choć w branży menedżerskiej panowała silna konkurencja i o dobrą posadę było trudno, to w słabo opłacanym handlu przeciwnie. Dyskonty, hipermarkety i sieciówki miały duży problem z personelem, co wcale nie umniejszyło mojej radości z nowej pracy. Ania też się ucieszyła, bo to dawało nam szansę na przetrwanie.
Przyzwyczaiłem się do nowego zajęcia. Siedziałem przy kasie, rozkładałem towar, sprzątałem, uczestniczyłem w inwentaryzacjach. Brałem dodatkowe godziny, żeby więcej zarobić. Miałem do spłacenia dwadzieścia pięć tysięcy odszkodowania, które sąd przyznał kobiecie z golfa. Dogadaliśmy się i rozłożyli mi to na trzy lata, obciążenie było jednak spore. Do domu wracałem całkiem wypompowany. Na szczęście sklep znajdował się niedaleko. Po roku zaczęliśmy stawać na nogi. Dzieciaki zaaklimatyzowały się w nowym środowisku, a my dostosowaliśmy się do nowego rodzinnego budżetu. Kierownik docenił moje zaangażowanie i zrobił ze mnie swojego zastępcę. Zadecydował z pewnością fakt, że nie odszedłem po miesiącu lub dwóch, jak to się działo z młodymi, którzy nieustannie przewijali się przez sklep.
W pracy zacząłem wykorzystywać swoje doświadczenia w logistyce i transporcie. Kilka moich podpowiedzi pozwoliło wprowadzić nieznaczne usprawnienia w pracy i zaoszczędzić sporo czasu. W tak dużej korporacji oszczędność paru palet lub kilku minut przy rozładunku przekłada się globalnie na ogromne kwoty. Potem opisałem swoje przemyślenia w specjalnym opracowaniu. Wysłałem je do siedziby bez nadziei, że ktokolwiek do nich zajrzy. Wczoraj jednak odebrałem telefon. Zapraszają mnie na spotkanie. Pierwszy raz od lat czuję taką ekscytację. To może być przełomowy moment.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”