Wiem – jestem dziwolągiem i lubię swoją pracę. Naprawdę! Nie irytuję się w niedzielny wieczór, bo jutro trzeba iść do pracy. Jestem informatykiem, więc bardziej kontaktuję się z maszynami niż z ludźmi. Nie przeszkadza mi to, po prostu czasem unikam ludzi. Trochę. Mam znajomych, nawet kilku przyjaciół, ale spędzamy czas inaczej, co innego sprawia nam frajdę, więc przylgnęła do mnie opinia samotnika. Cóż, są takie zamiłowania, które wręcz wymagają ciszy, spokoju i samotności. Trudno wyobrazić sobie zespołowe fotografowanie przyrody, np. obserwowanie owadów o świcie. Więc gdy nadchodzi wiosna, wolne chwile spędzam w terenie, na łonie przyrody i oczywiście z aparatem. Ale wiosna to także początek sezonu towarzyskiego w plenerze.
Zaczynają się grille
Nie mam nic przeciwko pieczeniu kiełbas, kaszanek i innych frykasów, ba! – lubię je, ale spędzanie dnia na piciu piwa i czekaniu, aż mięso dojdzie, trochę mnie nudzi. Są jednak sytuacje, z których nie da się wyłgać: to zaproszenie na działkę do szefa.
– Kochani! – zaczął nawoływać od drzwi szef w czwartek po południu. – Zbliżcie się, mam dla was ważną wiadomość.
– Podwyżki…? – mruknął któryś z kolegów, a reszta wybuchnęła śmiechem.
– Wiecie, że nie mamy pieniędzy na firmowe rozrywki, a coś się nam od życia należy, więc postanowiłem zaprosić was wszystkich do siebie na działkę!
– Hura… – mruknął smętnie Irek i wszyscy znowu wybuchnęli śmiechem.
– Bez hejtu, proszę – przerwał szemranie szef. – Jest prawie lato, pogoda dopisuje, ruszycie tyłki i odetchniecie świeżym powietrzem. Tam naprawdę jest ładnie. Teren spory, możecie robić, co chcecie. Aha – jest rzeka, więc weźcie sobie jakieś bikini albo wędki, co kto woli. A po południu ognisko. Upieczemy sobie coś, a jeśli będą jacyś malkontenci – to kogoś, jasne? Super. Mapę dojazdu macie w skrzynkach mailowych.
W ten sposób zamiast wycieczki nad Świder, gdzie miałem zamiar podglądać i fotografować ważki, „zaplanowałem” sobotę nad Liwcem, co wynikało z planu odebranego od szefa.
„Brać aparat czy nie?” – dumałem.
Głupio będzie rzucić całe towarzystwo i łazić po krzakach w poszukiwaniu ciekawych owadów. To w sumie fajni ludzie, tyle że właściwie kompletnie się nie znamy, więc może pomysł szefa nie był taki zły? Zamiast nadętej imprezy w jakimś spa spędzimy czas na wsi.
Tak czy siak – jechać trzeba
Fajnie – Irek zaproponował, żebym zabrał się na tego grilla razem z nim. Ucieszyłem się, bo lubię Irka – to raz, a dwa – nie będę musiał szukać dojazdu. Przyjechał do mnie wcześnie, więc zaproponowałem jeszcze kawę.
– Cześć, Mariusz – uścisnął mi rękę. – O rety… Ile u ciebie zdjęć na ścianach. Mogę obejrzeć?
– Jasne! Zwiedzaj, a ja podam kawę.
Irek chodził wzdłuż ścian i – przyznam z satysfakcją – głośno wyrażał zachwyty i zdumienie przed moimi fotografiami.
– Wow, piękne – powtarzał raz po raz. – Gdzie to? Jakaś egzotyka? No, super…
– Nie, głównie rodzime plenery i zwierzaki… – odpowiedziałem skromnie.
– Mariusz, to świetne zdjęcia – powiedział, kiedy już siedzieliśmy z kawą. – No, z tej strony to ja cię nie znałem. Zawsze taki odludek, eremita prawie, a tu – proszę: artysta pełną gębą!
– Irek, a jak sobie wyobrażasz polowanie o świcie z aparatem, na przykład na żerujące myszołowy, w wieloosobowym gronie żartownisiów? Tak się nie da. Widziałeś te pająki z kroplami rosy? Cztery dni z rzędu jeździłem w to samo miejsce, żeby trafić na odpowiednie światło… Ale efekt jest.
– Podziwiam! Podziwiam i zazdroszczę – Irek poklepał mnie po ramieniu. – Jesteś maestro! Tylko dlaczego nikt o tym nie wie?
– Dzięki wielkie, miło to słyszeć, ale… – zawahałem się przez chwilę, bo nie lubię się chwalić. – Nie jestem kompletnie anonimowy…
– Jak to?
– No, tak to: biorę udział w konkursach, w krajowych i międzynarodowych warsztatach i plenerach, moje zdjęcia są publikowane w sieci i magazynach fotograficznych. Mam nawet kilka nagród…
– Imponujesz mi, serio… – Irek kręcił głową z niedowierzaniem. – Pogadamy jeszcze o tym, dobrze? Ale na razie weź wydruk tej koślawej mapy i spróbujmy dotrzeć do ranczo naszego kierownika.
Po godzinie zjeżdżaliśmy z głównej drogi
Tyle że nasz szef był naprawdę świetnym informatykiem, ale kartograf z niego marny. Zabłądziliśmy dwa razy i trochę dzięki GPS-owi, trochę dzięki szczęściu dojechaliśmy do działki. Jako pierwsi. Rzeczywiście – miejsce było ładne, malownicze i bardzo zielone. Dom i ogród kryły się za gęstymi krzewami i drzewami, które tworzyły naturalny zielony mur. Około 300 metrów za domem, odrobinę poniżej ukwieconej łąki, przeciskał się przez piaski Mazowsza leniwy Liwiec.
Marek i Julia, jego żona, oprowadzili nas po ogrodzie i domu, kazali czuć się jak u siebie i pobiegli witać kolejnych gości. Pogoda była fajna, a dla mnie, fotografa, wręcz świetna. Szybko więc wypiłem piwo w towarzystwie Irka oraz gospodarzy i zacząłem samotnie wędrować po rozległej okolicy. Łaziłem nad rzeką, po pagórkach, łąkach. Widziałem ptaki, owady, krowy i bociany. Naturę w czystej postaci. I ani razu nie wpadło mi do głowy, żeby wyjąć aparat. Jest pięknie i to mi wystarcza – uznałem, siadając na trawie. I wtedy usłyszałem śmiech dzieciaków. Ktoś przyjechał z narybkiem… A może by tak sfotografować śmiech?
Wstałem i raźnym krokiem pomaszerowałem w stronę domu. Na końcu drogi już biegłem. W ogrodzie było już sporo ludzi. Kręcili się, gadali, popijali piwo i wino, zajadali się przekąskami. Okazało się, że niektórzy przywieźli ze sobą domowe wypieki czy sałatki. Jedzenia było zatem jak dla pułku wojska. Rozejrzałem się wokół siebie i ze zdziwieniem zobaczyłem mnóstwo zupełnie nowych, choć znanych mi twarzy. Ludzie się śmiali! Tak zwyczajnie, normalnie, radośnie i pełną gębą. Coś fantastycznego! Odruchowo podnosiłem aparat do oka i raz po raz słychać było trzask migawki. To było zupełnie nowe wyzwanie, nowe przeżycie. Kręciłem się i robiłem zdjęcia wszystkim wokół. Bez przymierzania, bez ustawiania, bez dbania o ustawienia aparatu i szczegóły kompozycji. Kiedy tylko słyszałem gwar i śmiechy, odwracałem się i spontanicznie „strzelałem”.
To był fajny dzień
Wracaliśmy do miasta objedzeni pysznościami, rozbawieni i zadowoleni. Gadaliśmy z Irkiem całą drogę, a żegnaliśmy się jak chłopcy wracający z kolonii.
– To był świetny pomysł – podsumował. – Szkoda, że dzień jest taki krótki. Zrobiłeś zdjęcie jakimś ptaszorom czy robalom?
– Tym razem nie – odparłem. – Mam za to mnóstwo rozchichotanych ludzi.
– Mam nadzieję, że obędzie się bez jakiegoś skandalu… – roześmiał się Irek.
– Daj spokój, nie jestem paparazzi…
Pożegnaliśmy się serdecznie, jak kumple. Jak nigdy. Chyba po tygodniu rozesłałem zdjęcia kolegom. No i na godzinę praca ustała. Wszyscy, z szefem włącznie, śmiali się i gadali. No, a potem przez kwadrans wszyscy poklepywali mnie po plecach. Chyba byłem czerwony jak burak, ale tym razem mi to nie przeszkadzało. A kilka dni potem przyszedł do mnie mail: dostałem pierwszą nagrodę w konkursie fotograficznym „Radość”. 5000 zł! Byłem szczęśliwy. Oczywiście na wernisaż zaprosiłem całą ekipę z pracy. I znowu były chichoty, okrzyki i poklepywania. A kiedy zbierałem się już do domu, podszedł do mnie Irek.
– Mariusz… – zagadnął nieśmiało. – A pokażesz mi kiedyś, jak robić zdjęcia? Mam jakiś aparat i chętnie spróbuję. Pomożesz…?
– Jasne! To proste, zobaczysz. Bardzo chętnie… – odpowiedziałem.
I właśnie wtedy poczułem się naprawdę wyróżniony!
Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”