Dyrektor naszego oddziału był mendą. Czasem zdarza mi się patrzeć z góry na ludzi nieobytych w tym, w czym ja jestem świetny, ale zasadniczo nie lubię mówić i myśleć źle o innych, ale on był wredny. Czepiał się wszystkich i o wszystko. Nie dawało się w spokoju pracować, taką stresującą atmosferę wprowadzał. Zasłużył na nauczkę. A że przy okazji trochę się zabawię…
To miała być niewinna zemsta
Wydrukowałem parę kartek i podrzuciłem mu do biura. Mało się nie posikał w spodnie, jak to zobaczył. Czatowałem specjalnie, żeby zobaczyć jego reakcję. Zbladł, poczerwieniał, potem znowu zbladł, zaczął rozglądać się na boki, a potem szybko wrzucił „dowody” do niszczarki. Postanowiłem bawić się dalej. Bo zabawa była przednia!
Podrzucałem mu różne kartki. Wysyłałem e-maile z adresów, które zakładałem tylko do tego celu, a potem, kiedy kazał mi szukać „dziada” od wysłanej wiadomości, udawałem, że nie jestem w stanie zweryfikować tożsamości nadawcy. Kiedy drążyłem bardziej – dla dobra sprawy rzecz jasna – i pytałem o treść wiadomości, burczał, że mam nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Rób, co ci każą, i spadaj do serwerowni, do przepinania kabli i restartowania haseł.
Wiadomości przychodziły częściej. Szef pocił się w dwójnasób, a dla załogi był jeszcze bardziej wredny. No to wysłałem mu wiadomość, że jeśli nie przestanie gnębić pracowników, to o fakcie, iż wyprowadza pieniądze, dowiedzą się na górze. A góra w korporacjach nie lubi takich newsów, oj, nie lubi.
Nie podejrzewał mnie
Przystopował, zgrzeczniał, nawet zaczął sztucznie się uśmiechać. Jednocześnie widziałem, jak bacznie przygląda się każdemu, szukając w twarzach, gestach czegoś podejrzanego. Czemu mnie nie podejrzewał, choć właśnie mnie powinien wytypować jako pierwszego? Bo dla niego byłem nikim, bo dla niego byłem niewidzialny. Naprawdę zasłużył na nauczkę.
A mnie się zaczęła podobać ta zabawa w kotka i myszkę. Patrzenie, jak typek, który uwielbiał pomiatać innymi i tylko kombinował, jak więcej zarobić kosztem tych, którzy naprawdę pracowali, miotał się.
Okradł nie tylko firmę, ale także swoich współpracowników, którzy za pieniądze z premii mogliby spłacić szybciej kredyty, wysłać dzieciaki na dodatkowe zajęcia lub spędzić urlop w bardziej ludzkich warunkach, zamiast gnieść się w pensjonacie śmierdzącym stęchlizną i pleśnią.
Miał to gdzieś. Brał pieniądze jak swoje. Za pierdzenie w stołek i czepianie się podwładnych pocących się, by zrobić wyniki, którymi on się później chwalił. Więc niech teraz on się poci. A pocił się – ze strachu i nerwów, próbując dociec, kto go obserwuje, kto wie to, czego inni nie wiedzą. Kto uśmiecha się ciut bardziej fałszywie niż pozostali. Kto potrząsa jego dłonią zbyt krótko, zbyt długo albo z niewystarczającym zaangażowaniem.
A ja na to patrzyłem i miałem w myślach tylko jedno: dowalić mu jeszcze bardziej, przycisnąć tak, by ledwo zipał. Chciałem sprawdzić, ile facet jeszcze zniesie, zanim sam się przyzna, że jest mendą i złodziejem. Bo tego byłem pewien – w końcu przyzna się, zwróci pieniądze i wyleci z roboty. Czekałem i miałem radochę.
Poczułem, że mam go w garści
W sumie to nie poznawałem sam siebie. Nie sądziłem, że powolne przydeptywanie karalucha będzie mi sprawiać tyle frajdy, że będę chciał przedłużać agonię i męki robala. To nie było w moim stylu, naprawdę, psa bym nie uderzył, a jednak podobało mi się.
Wreszcie nie byłem tylko lamusem od kabli i białych literek na ekranie komputera. Wreszcie stałem się kimś! Kimś, kogo należy się obawiać, kimś, kto rządzi i ustala reguły. Kimś, kto miał w garści nie byle kogo – samego capo di tutti capi, samego szefuńcia!
Sprawdzałem skrupulatnie, co robi. W kolejnym miesiącu nie wyprowadził z kasy firmy nawet złotówki, pobrał czystą pensję i pewnie szlag go trafiał z tego powodu. Ale już w kolejnym tysiąc złotych magicznie znalazł się na jego koncie. W następnym – już trzy.
Sprawdzał, czy nadal ktoś go obserwuje, i znowu zaczął przytulać coraz większe kwoty, do których nie miał prawa. Skoro tak… Wydruki trafiały na jego biurko codziennie. Jeden z raportów przykleiłem na lodówce z batonami. Nie wisiał długo, szybko go zobaczył i zdjął, porwał na strzępy i wrzucił do kosza, zagrzebując między papierowymi ręcznikami.
Widziałem to zza szyby w serwerowni i w duchu śmiałem się do rozpuku. Widziałem, jak zrobił się czerwony na twarzy, a potem zbladł, przerażony, że ktoś jeszcze mógłby to zobaczyć. Pozbył się dowodu, a potem stał przy ekspresie i robił kawę, choć nie wypił nawet jednego łyczka. Ciśnienie i bez kawy musiało nieźle mu skoczyć. Uśmiechałem się pod wąsem, gdy tylko przypomniałem sobie jego wyraz twarzy. Podrzuciłem kilka wydruków do męskiej toalety, do szafy, w której chował płaszcz, znów na jego biurko.
Finał zemsty
Nie mogłem uwierzyć, że mimo takiej nachalnej dywersji nikt mnie nie namierzył, nie zauważył, nie podkablował. Z jednej strony cieszyłem się z tego małą, złośliwą radością, z drugiej – wkurzałem się, że aż tak bardzo jestem niewidzialny. Ta złość i poczucie jakiejś niesprawiedliwości sprawiały, że chciałem zgnieść go jak karalucha, zadając mu jak najwięcej bólu.
Wysłałem więc zestawienia jego pensji i wyprowadzanych pieniędzy na wszystkie urządzenia drukujące w naszej firmie. Drukarki pluły dziesiątkami kopii, ludzie wpadali w panikę, nie wiedząc, co się dzieje, a potem czytali to, co znajdowało się na kartkach, i po prostu nie wierzyli własnym oczom. Z coraz bardziej zmarszczonymi czołami pokazywali sobie kolejne kwoty, wyrywali wydruki i jęcząc, łapali się za głowy.
I wtedy zobaczyłem naszego szefa, który patrzył na ten chaos i robił się coraz bardziej blady i blady… Rzucił się do mnie, złapał za sweter i zażądał, żebym to zatrzymał.
– Ale szefie…! – oburzyłem się. – To idzie z centrali!
Na hasło „centrala” zachwiał się i upadł na wykładzinę. Tę beznadziejną, szarą, biurową wykładzinę, której wymiany nie mogliśmy się doprosić. Asia sięgnęła po telefon i zadzwoniła po karetkę. Tomek z Bartkiem sprawdzili funkcje życiowe i rozpoczęli masaż serca oraz sztuczne oddychanie. Ja stałem i patrzyłem, jak w naszym biurze rozgrywa się piekło z setkami kartek w tle.
Mam wyrzuty sumienia
Trzy dni później dowiedziałem się, że zrzucamy się na wieniec. Zawał, który powalił szefa w biurze, okazał się dość łagodny, ale ten, który dopadł go w szpitalu, już nie miał tyle litości. Pokonał faceta, który trząsł całym oddziałem. Tyle z niego zostało. Garść niemiłych wspomnień i konieczność złożenia się na wieniec.
Dorzucając swoje pięć złotych, miałem poczucie, że robię coś nie na miejscu. W końcu to była moja wina. A może nie? Może miał słabe serce i wcześniej czy później by wysiadło? Może, ale wysiadło wcześniej, bo z zemsty i dla chorej satysfakcji się zabawiłem.
Trzeba było przesłać to, co odkryłem, do centrali. Zrobiliby porządek i może nawet dostałbym podwyżkę. A tak? Przez głupią i okrutną chęć zrobienia mu na złość, dania nauczki, patrzenia, jak gość się męczy, złości, boi i szaleje… prawdopodobnie uśmierciłem go.
Wiem, że nikt nie będzie mnie obwiniał. Śledztwo zostało umorzone, wiemy, że było prowadzone, bo góra wezwała policję, żeby powęszyli. Musieliby mieć lepszy węch, by znaleźć ślad.
Mimo wszystko czuję się odpowiedzialny. Szef był mendą i złodziejem, zasłużył na karę, ale od tego są sądy, boskie i ludzkie, od tego jest karma. A nie cierpiący na kompleks niższości, niezauważany przez innych informatyk. Zdeptałam go tak jak chciałem i… muszę z tym żyć. Z wyrzutami sumienia, czując się gorzej niż przedtem.
Czytaj także: „Za 5000 zł wynajęłam sobie faceta, który udawał mojego partnera. To był układ idealny, dopóki się nie zakochałam”
„Myślałam, że szef darzy mojego narzeczonego tylko sympatią, ale prawda okazała się brutalna. Musiał mi słono zapłacić”
„Miałam życie jak w Madrycie. Czar prysł gdy się okazało, że mój mąż to powiatowy Casanova, który brał, co chciał”